26.01.2023

Nowy Napis Co Tydzień #187 / Nie tylko Klossy i Żbiki

Kilka dni przed napisaniem tego tekstu zwiedziłem dwie wystawy czeskiego komiksu: pierwsza to monograficzny przegląd poświęcony jednemu z projektów wydawniczo-filmowych Karela Saudka, druga – rozbudowana prezentacja „opowieści z dymkiem” na przestrzeni stu kilkudziesięciu lat, eksponowana w Muzeum Regionalnym w Brnie. Nie będziemy się oczywiście w tym miejscu zajmować historią komiksu u naszych południowych sąsiadów, ale każda z wymienionych wystaw może nam posłużyć jako punkt odniesienia i pozwala zbudować paralelę z fenomenem (bo takim był on z pewnością) polskiego komiksu po 1945 roku jako bardzo istotnego elementu  popkultury PRL. 

Od końca lat czterdziestych i przez nieomal całe lata pięćdziesiąte XX wieku komiks w demoludach musiał uprawiać strategię przetrwania – znikał z przestrzeni prasowej i publicznej lub, jak w Polsce, przywdziewał szaty socrealizmu – i w całym obozie demokracji ludowej był traktowany jako kulturowo obcy/podejrzany element „sztuki imperialistycznej”. Dopiero w latach sześćdziesiątych, a w Polsce troszeczkę wcześniej, nastąpiła dość istotna zmiana. Najpierw nad Wisłą, a potem w kilku innych krajach komiksy zaczęły pojawiać się na ostatnich stronach czasopism. W okresie Praskiej Wiosny stały się nawet nieodzownym składnikiem produkcji filmowej. Wspomniany wyżej Karel Saudek tworzył niezwykłe komiksowe czołówki obrazów Vaclava Vorlička, rozwijała się znakomita animacja (od Krecika nad Wełtawą do Reksia Bielsku-Białej). I tu dochodzimy do – mówiąc językiem potocznym – sedna sprawy. Rok 1968 stał się cezurą. 

W każdym kraju naszej Europy Wschodniej kształcili się i tworzyli rysownicy światowego formatu. Węgierscy, czescy i bułgarscy artyści nie byli wcale mniej utalentowani od swoich polskich kolegów. O ile w pozostałych krajach realnego socjalizmu komiks nadal pozostawał dziedziną sztuki co najmniej „podejrzaną”, swego rodzaju „emanacją imperializmu” i mógł liczyć – co najwyżej – na jedną stronę tygodniowo w gazecie lub pojedyncze pisemko adresowane do dzieci (przykładem niech będzie czeski „Czterolistek”), to w Polsce w latach sześćdziesiątych nastąpiła ogromna i zasadnicza zmiana. Komiks zaczął być postrzegany jako atrakcyjne narzędzie propagandy, szansa na – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało – „ocieplenie wizerunku” milicji i po części wojska wśród obywateli, wreszcie propagowanie wiedzy historycznej. Już nie chodziło o komiks gazetowy i surrealistyczne przygody Tytusa, Romka i A’Tomka, ale o cyklicznie wydawane tomiki z opowieściami obrazkowymi, które stały się fenomenem oraz znakiem wyróżniającym popkulturę PRL. Drukowane w gigantycznych, kilkusettysięcznych nakładach były dla całego pokolenia namiastką zachodniej cywilizacji, zaś dla niektórych rysowników (Bogusław Polch, Zbigniew Kasprzak, a przede wszystkim Grzegorz Rosiński) trampoliną do międzynarodowej kariery. 

*

Właśnie o historii i fenomenie serii komiksowych w ludowej Polsce traktuje książka Kolorowe zeszyty Marcina Osucha i Konrada Wągrowskiego. Publikacja dwóch stałych recenzentów internetowego magazynu kultury popularnej „Esensja” premierowo ukazała się podczas Warszawskich Targów Książki i jest kolejnym opracowaniem w serii „KOMIKSoTEKA” oficyny wydawniczej Kurc. Dotychczas opublikowane książki, między innymi Macieja Parowskiego Każdy komiks jest fantastyczny, Moje komiksy Pawła Ciołkiewicza czy Czas na „Relax” Sebastiana Chosińskiego, w sposób bardzo przystępny popularyzują wiedzę o tym obszarze polskiej kultury masowej po wojnie. 

Omówienie Kolorowych zeszytów zacznijmy od swego rodzaju odautorskiej deklaracji zawartej we wstępie, która precyzyjnie określa obszar tematyczny interesujący obu publicystów: 

Nasza książka nie obejmuje oczywiście wszystkich komiksów publikowanych w PRL. Nie znajdziecie tu tekstów o Jonku, Jonce i Kleksie, Kajku i Kokoszu czy Tytusie, Romku i A’Tomku, postanowiliśmy ograniczyć się do tych albumów, które właśnie uznawane były wówczas za „kolorowe zeszyty” – wydawane w większości w formacie zeszytowym w latach 1968–1991 przez wydawnictwo Sport i Turystyka, dostępne w kioskach (o ile miało się szczęście). […] [Ś]wiadomie pomijamy dwa duże cykle. O kapitanie Żbiku wydano niedawno w Polsce dwie dobre książki: Kapitan Żbik. Portret pamięciowy Mateusza Szlachtycza i Teczka personalna. O komiksie „Kapitan Żbik” Sebastiana Chosińskiego, które bardzo szczegółowo zanalizowały temat. Z kolei rozbudowany cykl Mieczysława Wiśniewskiego o kapitanie Klossie zasługuje z pewnością na osobne spojrzenie.  

Z punktu widzenia współczesnego czytelnika zjawiskiem zabawnym może okazać się, że właścicielami oficyn i wydawcami komiksów były resorty siłowe, a scenarzystami oficerowie milicji, a nawet wojska, których niekiedy otacza tak gęsta zasłona milczenia, że nawet autorzy omawianej książki nie byli w stanie jej przeniknąć. Trochę to wszystko przypomina niektóre sceny z filmu Miś Stanisława Barei, podkreślając absurdalne elementy tamtych czasów. Autorzy opracowania celnie wychwytują te paradoksy rzeczywistości, jak chociażby postać Alfreda Górnego, dyrektora Sportu i Turystyki, który programowo potępiając amerykański komiks, drukował w Polsce niemiecką serię „klasyka ilustrowana” właśnie dla odbiorców w USA. 

Kolorowe zeszyty to omówienia kolejnych serii komiksowych wraz ze społeczno-artystycznym tłem ich powstania, przywołanie postaci rysowników (scenarzyści najczęściej pozostawali anonimowi), krótkie streszczenie zawartości zeszytów, charakterystyka formalna oraz ich znaczenie dla rozwoju gatunku w Polsce. W wielu miejscach opis uzupełniony zostaje anegdotą środowiskową, a każdy z rozdziałów mógłby pełnić (i często pełnił) rolę prasowego artykułu. Można zatem czytać książkę nawet niechronologiczne. Czy czegoś mi zabrakło w tej wciągającej i barwnej opowieści? Owszem – indeksu.

Zaczynamy od Podziemnego frontu, który – dość powszechnie – uznawany jest za krystaliczny nieomal przykład propagandowego komiksu peerelowskiego. Wyrastał z serialu – to ciekawostka – a za jego strukturę fabularną odpowiadał Bohdan Czeszko. Był to najważniejszy scenarzysta serialu pod tym samym tytułem. Kto stworzył tekst komiksu? Nie wiadomo. 

Postawię przy okazji dość ryzykowną tezę, która nie pojawia się w książce i prawdopodobnie wielu czytelników z nią się nie zgodzi. Działania Czeszki, choć bardzo prawomyślne, prowadziły zawsze do erozji systemu. Wierny bojownik Gwardii Ludowej stawiał świat na głowie. Gdy napisał Pokolenie, Andrzej Wajda stworzył z jego tekstu pierwsze dzieło Polskiej Szkoły Filmowej; kiedy popełnił scenariusz dla serialu Huberta Drapelli, narodził się z tego propagandowy komiks wprowadzający najbardziej amerykańską dziedzinę sztuki do socjalistycznego obiegu krwi. Więc chociaż Osuch z Wągrowskim tego nie piszą, był Czeszko Wallenrodem, aczkolwiek mimowolnym. W Podziemnym froncie pojawia się – to tak na marginesie – jeden z najbardziej wyrazistych „czarnych charakterów” naszej popkultury, sturmbannführer Heinrich von Kniprode, którego zdetronizować mógłby jedynie Herman Brunner ze Stawki większej niż życie. Jak więc widzimy, pomimo propagandowego sznytu, cała seria potrafiła, nawet jeśli niezamierzenie, wykorzystać pewne schematy znane z amerykańskich komiksów superbohaterskich okresu drugiej wojny światowej. Jeśli mamy gdzieś poszukiwać źródeł współczesnego polskiego komiksu historycznego, heroicznego, wojennego, to należy wskazać na Podziemny front i późniejszą serię Pilot śmigłowca, która wprowadzała – jak na czasy PRL bardzo śmiały – wątek dość pogmatwanych relacji damsko-męskich. 

Prototypu graficznych opowieści fantasy moglibyśmy z kolei poszukiwać w serii Legendarna historia Polski, w wersji dwujęzycznej, adresowanej do Polonii, której rysownikiem został Grzegorz Rosiński, tuż przed objęciem stanowiska redaktora graficznego „Relaxu” i sukcesem na rynku frankofońskim „Thorgala”. Pozwolę sobie tutaj na maleńkie uzupełnienie wywodu autorskiego i dodam, że nie była to pierwsza próba prezentacji komiksowej zamierzchłej przeszłości Polski skierowana do emigrantów. Na styku lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (podaję to za wspomnieniami Jarosława Abramowa-Newerly’ego) Krzyżaków dla belgijskiej Polonii w górniczym zagłębiu Liège rysował przebywający tam na stypendium jeden z ważniejszych powojennych malarzy – Tadeusz Dominik. Legendarna historia… stała się również, jak to w każdym fantasy, pretekstem do ukazania obyczajowości, wierzeń i mitów dawnych Polan. Pod tym względem komiks (powstający jeszcze w latach siedemdziesiątych) dość wyraźnie wyprzedził boom na literaturę tego typu, który w Polsce datuje się dopiero od schyłku dekady stanu wojennego.

Jeśli wśród „kolorowych zeszytów” mamy protoplastów dla współczesnego komiksu fantasy i historycznego, to odnajdziemy tam również przodka albumów dziecięco-przygodowych, choć czasem nielogicznego i mocno przegadanego za sprawą gawędziarskiego narratora. Chodzi o Tajemnicę złotej maczety. Znajdziemy też prototyp komiksów biograficznych, czyli serię Polscy podróżnicy, która – podobną formułę wykorzystuje się również współcześnie – miała przede wszystkim charakter edukacyjny. W tym kontekście pojawiają się także dwaj bardzo znani i współtworzący „złotą erę” polskiego komiksu rysownicy – Jerzy Wróblewski oraz nadal zawodowo czynny Marek Szyszko. 

Z wplecionych w tekst dygresji dowiadujemy się również o kolejnym paradoksie komiksowego rynku w PRL. Gdy wystartowało czasopismo „Relax”, okazało się, że brakuje w Polsce sprawnych rysowników komiksowych i „kolorowe zeszyty” musiały zatrudniać artystów kojarzących się raczej z ilustracją książkową. Tych ciekawostek jest znacznie więcej. Ile zarabiał twórca w schyłkowym – tak to można określić – okresie „złotej ery”? Trzy tysiące dwieście złotych za okładkę i sześć tysięcy za planszę. Stawki były sztywne i z góry ustalone. Czy każdy z zeszytów i serii można uznać za przynajmniej zadowalający? Najgorsze w serii dotyczą wydarzeń sportowych. Autorami scenariuszy byli dziennikarze, biegli w statystykach i faktach, lecz oderwani od rzeczywistości literackiej. Rysunkowo także było dziwacznie. Grzegorz Rosiński widział (grzecznościowo) tylko jeden mecz piłki nożnej w życiu, a stworzył album Od Walii do Brazylii o sukcesach polskich piłkarzy. Wreszcie rzecz dość znamienna dla propagandy realnego socjalizmu – sport był sztandarem dumnie łopoczącym nad głowami ludowego państwa. Nie mogło być na nim skazy. Stąd w albumie o polskich olimpijczykach zabrakło nie tylko Jerzego Pawłowskiego (w opinii specjalistów najlepszy szermierz na świecie swego pokolenia), który współpracował z CIA, ale także emigrantów, wielokrotnych medalistów Józefa Szmidta i Egona Franke. Tak oto, dzięki tej niewielkiej książce o komiksach, możemy również dowiedzieć się całkiem sporo o polskiej historii powojennej. 

Dziś „kolorowe zeszyty” (i szerzej: komiksowe serie PRL) zyskały całkiem nowe życie i funkcjonują w trochę innym wymiarze. Na pewno są stałym elementem historii kultury i antropologii lat 1945–1989, ale – przede wszystkim – wkroczyły w obieg muzealno-kolekcjonerski. Za kilka tygodni (tekst piszę w listopadzie) ukaże się zbiorowe, ekskluzywne wydanie Legendarnej historii Polski z rysunkami Grzegorza Rosińskiego, w cenie – zależnie od wersji – pięćset złotych lub pięć tysięcy. Natomiast dobrze zachowany egzemplarz Diademu Tamary (jeden z zeszytów cyklu o kapitanie Żbiku) sprzedany został na portalu aukcyjnym Allegro za prawie siedemset PLN. To drugie życie peerelowskich komiksów. To także znak czasów. Kolorowe zeszyty Osucha i Wągrowskiego polecam i namawiam do przeszukiwania piwnic. 

 

Marcin Osuch, Konrad Wągrowski, Kolorowe zeszyty. „Podziemny front”, „Pilot śmigłowca” i inne serie komiksowe PRL, Wydawnictwo Kurc, Koluszki 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Chmielewski, Nie tylko Klossy i Żbiki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 187

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...