11.08.2022

Nowy Napis Co Tydzień #164 / Baśń o zapomnianych rysowniczkach

Zacznę od pewnego autocytatu i jeszcze raz przywołam anegdotyczną wypowiedź, którą posłużyłem się recenzując Admirałów wyobraźni („Nowy Napis Co Tydzień”, nr 86). Kilka lat temu przeprowadzałem bardzo długi wywiad z jednym z największych kolekcjonerów plakatów filmowych w Polsce (zarazem profesorem uniwersyteckim). Zwrócił mi uwagę na bardzo istotny szczegół we francuskich obrazach spadkobierców Nowej Fali, arthousowym kinie – również ze Stanów Zjednoczonych. Otóż status intelektualny postaci, jej przynależność do kręgów naukowych bądź artystycznych nie jest wyrażana wprost (to dość oczywiste), lecz poprzez wystrój wnętrza. W tym celu umieszcza się na ścianie filmowy plakat, bardzo często polskiego twórcy. Ten obraz w obrazie ma dopełniać charakterologiczny (i również majątkowy) rys postaci. Polski plakat filmowy pełni tu więc funkcję identyfikacji w hierarchii społecznej, na podobieństwo wysadzanych drogimi kamieniami i zamawianych u najlepszych złotników tabakier na dworze Ludwika XIV czy ozdobnych pistoletów i obrazów z angielskiego pałacu w epoce georgiańskiej. Idąc tym tropem, należy zadać kolejne pytanie: a co z polską ilustracją?

Mimo wielu bardzo ciekawych publikacji omawiających (i propagujących) polską grafikę książkową okresu PRL (Agaty Napiórkowskiej Szczęśliwe przypadki Józefa Wilkonia, Jan Marcin Szancer. Ambasador wyobraźni, wywiady Sebastiana Frąckiewicza Ten łokieć źle się zgina), z monumentalnymi i znakomitymi Ambasadorami wyobraźni, nie pełni ona jeszcze – w zbiorowej świadomości – roli, jaką odgrywa polski filmowy plakat. Nie jest znakiem w filmowej scenografii, ale, w przeciwieństwie do książki (wprawdzie również ilustrowanej), nie doczekała się nawet tak przerafinowanej opowieści jak Dziewiąte wrota Romana Polańskiego. Nie jest także obiektem takiego eskapizmu, jak komiks w trylogii Kevina Smitha. Jak świadczą jednak ostatnie aukcje dzieł sztuki oraz wypowiedzi artystów zebrane na stronach naszej dzisiejszej bohaterki – publikacji autorstwa Barbary Gawryluk Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki na okładce i smoki bez wąsów – grafiki (przede wszystkim towarzyszące książce dziecięcej), obok nostalgii, zaczynają budzić zainteresowanie nie tylko naukowców i muzealników, ale także kolekcjonerów.

Może zaczniemy od wyjaśnienia, kim są „smoki bez wąsów” widniejące w tytule. Jedna z bohaterek książki wspomina, z jaką radością ilustrowała chińskie podania ludowe i jaką przyjemność sprawiło jej rysowanie smoków. Po jakimś czasie napisał do niej chiński wykładowca znający język i literaturę polską. Bardzo pochwalił rysunki i zwrócił uwagę, że chińskie smoki zawsze mają wąsy. Artystka obiecuje sobie, że jeśli jeszcze raz będzie mogła zilustrować bajki z Państwa Środka, to tym razem każdy ze smoków będzie wąsaty. Książkę Barbary Gawryluk można scharakteryzować za pomocą kilku słów kluczowych: talent, rozpoznanie, cudowne lata sześćdziesiąte, ponure lata osiemdziesiąte, system, „Nasza Księgarnia”, „Czytelnik”, „Iskry”, mistrzowie, Szancer, Rychlicki, przeklęty Disney i – najważniejszym – zapomnienie. Zanim spróbuję to wszystko uporządkować i objaśnić, chciałbym zwrócić uwagę czytelników na jedną istotną cechę, która odróżnia Ilustratorki i ilustratorów od książek poświęconych tej tematyce, dostępnych na rynku od połowy ubiegłej dekady. Każda z nich – eksplorując ten niby znany, lecz rzeczywiście nieznany ocean polskiej grafiki książkowej – posługuje się metodą opisu, przywołania dokumentów, wspomnień i recenzji prasowych, wywiadów, lecz żadna z nich nie była w takim stopniu „opowieścią o zapomnianych”, gdyż u Gawryluk przeważają, choć nie są główną formą podawczą, rozmowy z żyjącymi artystkami i artystami lub wspomnienia członków najbliższej rodziny i przyjaciół. Wystarczy zacząć lekturę od spisu treści. W jego drugiej części padają wielkie nazwiska: Jan Marcin Szancer (znany nieomal każdemu, kto w dzieciństwie czytał Jana Brzechwę i baśnie Andersena), wyczarowujący wciąż fantastyczniejsze światy zwierząt Józef Wilkoń, Janusz Stanny (profesor, ilustrator, którego wariacja na temat trylogii Jerzego Żuławskiego, wydrukowana w magazynie „Alfa”, do dziś jest argumentem za literackością gatunku komiksowego), wybitny malarz surrealista Kazimierz Mikulski, Adam Kilian (zawdzięczamy mu Pyzę wędrującą po polskich dróżkach), Bohdan Butenko (znany czytelnikom młodzieżowej prasy i twórca nieśmiertelnych postaci Gapiszona i Kwapiszona), Janusz Grabiański, mający grono wielbicieli swej twórczości na całym świecie. Patrzymy na część pierwszą. Nazwiska kobiet: dwa, może trzy mówią cokolwiek lepiej zorientowanym w historii polskiej sztuki. Ta perspektywa, z punktu widzenia zapomnianych (choć często nadal żyjących), jest w Ilustratorkach… Barbary Gawryluk nietypowa, a zarazem najciekawsza. Nie przez przypadek jest to zarazem „kobiecy” punkt obserwacji, uświadamiający nam, że w XX wieku w kulturze wizualnej (grafika, komiks, ilustracja książkowa i prasowa, scenografia) tworzyło bardzo wiele utalentowanych artystek, ale niewiele spośród nich przebiło się do zbiorowej wyobraźni, a jeszcze mniej pozostało na dłużej w pamięci. Popatrzmy na te artystki „zagrzebane” i „osobne”, a zarazem odkryjmy znaczenie słów kluczy.

Maria Orłowska-Gabryś to ilustratorka Byczka Fernando, zaś Hanna Czajkowska – niezapomnianej żółtej wersji Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren. We wspomnieniach o każdej z nich (i wielu innych utalentowanych rysowniczkach) pojawia się – jako immanentna cecha nieomal każdej z artystek – jedno określenie: „skromność”. Życie pomiędzy domem a okładkami i grafikami, trochę w cieniu mężów – często zarazem słynnych twórców. Są zatem piękne ilustracje i nieustanny strach przed efektami pracy drukarzy:

Mirosław Gabryś wspomina chwile, kiedy wydrukowane egzemplarze autorskie książek przychodziły na ich adres. Opowiada o rozczarowaniu, jakie najczęściej towarzyszyło rozpakowywaniu książki, o fatalnym papierze, braku kolorów i słowie, jakie wtedy zwykle padało z ust mamy: „błoto”.

Przy reprodukowanych okładkach i ilustracjach Hanny Czajkowskiej można się na chwilę zatrzymać, aby rozpoznać to, co nazwałbym plastyczną inteligencją, dobrym rozpoznaniem form i tradycji. Oczywiście można tu dostrzec rozwiązania, które stosują autorzy rysunków i komiksów ostatniej dekady, a Czajkowska eksplorowała je twórczo już na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przede wszystkim spójrzmy jednak na adekwatność wykonania, na przykład – Bajka o rybaku i rybce Aleksandra Puszkina to odniesienie do typografii, kolorystyki i iluminacji staroruskich kodeksów.

Powróćmy jednak do „skromności”, owego ukrycia przed światem, a nawet przezroczystości. Ten wątek mocno powraca w rozdziale o Danucie Konwickiej, która – będąc uznaną ilustratorką – pozostawała w cieniu ojca i stryja – Leniców, męża, którym był Tadeusz Konwicki, wreszcie kota Iwana, żartobliwie określanego przez pisarza w „łże dzienniku”, jakim jest Kalendarz i klepsydra, jako terroryzującym całą rodzinę. Z Iwanem związana jest jedna z anegdot przywołana w książce przez Marię Konwicką – gdy rodzice wyjechali na dwumiesięczne wakacje, kontakt z artystką chciało nawiązać japońskie wydawnictwo. W „epoce przedkomórkowej” trzeba było zaczekać dwa miesiące i urażeni Japończycy już nie ponowili prób. Chcąc pocieszyć żonę, Konwicki napisał opowiastkę Dlaczego kot jest kotem?, a Danuta ją zilustrowała. Dopiero po jej śmierci, porządkując archiwum, rodzina ze zdumieniem skonstatowała, że oto była ilustratorką ponad dwudziestu książek i setek rysunków dla prasy dziecięcej. I tu dochodzimy do następnych słów kluczowych. Są nimi tytuły dziecięcej prasy – „Miś”, „Świerszczyk”, „Płomyczek” i „Płomyk” – ilustrowane przez bohaterów naszej książki, od Olgi Siemaszko („pierwszej damy polskiej grafiki”) do Bohdana Butenki. Dziś roczniki tych czasopism są obiektem marzeń wielu kolekcjonerów, a na marginesie mogę zdradzić pewną ciekawostkę – powstaje właśnie książka, której jeden z rozdziałów będzie dotyczył prac cenionego w całej Europie Grzegorza Rosińskiego zamieszczanych właśnie w „Płomyku”. A sama Olga Siemaszko? Do 1961 roku była kierowniczką artystyczną „Świerszczyka”. To właśnie jeden z najważniejszych punktów na mapie powojennej ilustracji dla dzieci i młodzieży. Czasopisma ilustrowane oraz wydawnictwa „Nasza Księgarnia”, „Czytelnik” i „Iskry” pozwalały artystom (aż do lat osiemdziesiątych) żyć i pracować, stanowiły wzorzec, punkt odniesienia dla wszystkich twórców drugiego pokolenia:

Olga Siemaszko pojawia się we wspomnieniach wszystkich „spychaczy”. Wilkoń, Butenko, Witwicki wymieniają ją jako jedną z najważniejszych osób mających wpływ na to, jak rozwijała się polska ilustracja książkowa w pierwszych powojennych latach. Izolacja od nurtów, jakie pojawiły się w sztuce w krajach zachodnich, brak wymiany doświadczeń, trudności z wyjazdami i promocją polskiej sztuki – paradoksalnie przyczyniły się do powstania i zbudowania mocnego środowiska skupionego wokół ilustracji książkowej.

Wyjaśnijmy tylko termin „spychacze” – to ironiczne określenie młodszych, zdolnych, którzy na początku lat sześćdziesiątych podobno usiłowali wyrugować (zepchnąć na drugi plan) dawnych mistrzów. I przywołajmy kilka tytułów zilustrowanych przez Siemaszkową: O lwie, który lubił tylko truskawki, Królewna czarodziejka, Wycinanki z morskiej pianki.

Bodaj ostatnią spośród szerzej rozpoznawalnych ilustratorek była Ewa Salamon. Z postacią autorki rysunków do „kulinarnego” bestselleru, czyli Kuchni pełnej cudów związana jest pewna tradycja – otóż prawdopodobnie to właśnie ona zapoczątkowała modę na „wrysy”: „[…] Każdemu dziecku nie tylko wpisywała dedykację, ale też rysowała pieski, tygrysy, lwy. Żadne dziecko nie odchodziło bez rysunku, to była jedna z ważniejszych atrakcji majowego kiermaszu”.Również w tym wspomnieniu wybrzmiewa dość wyraźnie cezura lat osiemdziesiątych, gdy coraz gorzej było z papierem, ilustratorzy mieli mniej zleceń, a wydawnictwa powoli zaczynały likwidować znakomicie funkcjonujące (ale i kosztowne) działy graficzne. Spotykamy się z postaciami już mniej znanymi lub kompletnie pogrzebanymi w odmętach pamięci. To Leonia Janecka – której niezwykle ostre, ale i subtelne rysunki piórkiem (tylko niekiedy podbarwione) pojawiły się w dwóch hitach literatury młodzieżowej: Sercu Edmunda de Amicisa i trzech wersjach Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnara – czy Elżbieta Gaudasińska, znana z onirycznych, jakby w stylu prymitywisty Celnika Rousseau, ilustracji do CalineczkiCzerwonego Kapturka. To w rozmowie z nią (jedną z nielicznych żyjących bohaterek książki Gawryluk) tak mocno wybija się temat upadku polskiej szkoły ilustracji w latach osiemdziesiątych. Gaudasińską ratują zlecenia z Japonii i Francji, a w Polsce zostaje przypomniana dopiero w 2008 roku, gdy Biuro Literackie zamawia u niej ilustracje do zbioru poezji Piotra Sommera. Charakterystyczne we wspomnieniach artystek-ilustratorek jest to, iż wymieniają lata osiemdziesiąte jako czas, gdy przestano się interesować ich dokonaniami. Dla ich kolegów po pędzlu i piórku to dopiero dekada późniejsza, gdy na polski rynek wkracza „ten przeklęty Disney”, ostra kolorystyka, globalna franczyza i rysunkowy Kaczor Donald („sprawdza się w animacji, ale nie w statycznym obrazie, gdzie jest koszmarny”). Do zapomnianych ilustratorek należy także wieloletnia szefowa grafików czasopisma „Miś” Janina Krzemińska, choć jej rysunki ozdabiały książki Marii Kownackiej i Anny Świrszczyńskiej. Podobnie Krystyna Michałowska, autorka tytułowych „smoków bez wąsów” i niemiłosiernie zaczytanej książki Ireny Tuwim O pingwinku Kleofasku.

Co jeszcze wybrzmiewa w tej nostalgicznej opowieści? Nie było zmory współczesnych czasów – terminy były rozsądne, redaktorzy wybierali znakomite teksty do ilustracji, a realizacje nie były odrzucane, bo w „Czytelniku” i „Naszej Księgarni” doskonale orientowano się w umiejętnościach twórców (to ze wspomnienia Teresy Wablik). Istniała nawet zasada, że redaktorzy artystyczni czasopism i oficyn wydawniczych oglądali wystawy doroczne i dyplomowe studentów, aby nie przegapić któregoś z utalentowanych grafików. Nazwiska Jana Marcina Szancera (zarazem jako najlepszego z pedagogów) i Zbigniewa Rychlickiego padają przy tej okazji wielokrotnie. Ten mimo wszystko elegijny ton książki Barbary Gawryluk doskonale podsumowuje Bożena Truchanowska (ilustratorka Baśni braci Grimm):

W latach siedemdziesiątych doszła do głosu dziwna moda, gruby, ciężki kontur. Jeszcze to robiliśmy, chociaż to nie bardzo nam się podobało. Coraz mniej dostawaliśmy zleceń, a kiedy zaczęły upadać wydawnictwa, przeszłam na emeryturę. W nowych czasach już nie dostawałam żadnych propozycji, widać moja sztuka już nikomu się nie podobała. Musiałam zacząć wyprzedawać swoje prace.

Ilustratorki, ilustratorzy to piękny tren o wspaniałej przeszłości, która dzięki kolekcjonerom, prywatnym zbiorom i kilku muzeom – parafrazując nielubianego przez polskich ilustratorów Marvela-Disneya – stanie się przeszłością, która (być może) znowu nadejdzie.

 

Barbara Gawryluk, Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020.

okłądka książki

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Chmielewski, Baśń o zapomnianych rysowniczkach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 164

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...