Nowy Napis Co Tydzień #192 / Podróżnik do wynajęcia
W dzieciństwie wierzyłem, że trzymamy jajka w lodówce, ponieważ w cieple wyklułyby się z nich kurczaki. Kiedy miałem osiem lat, ukradłem jedno i schowałem pod poduszką. Przez kilka kolejnych nocy zasypiałem na jednoosobowym rozkładanym fotelu w kolorze zgniłej trawy, głaszcząc gładką skorupkę. Starałem się nie wiercić mimo gorąca i duchoty. Są takie momenty, kiedy leży się nieruchomo w ciemności i jedynie ledwo słyszalne oddechy innych domowników sprawiają, że świat nie odchodzi po zgaszeniu światła. Dowodem na istnienie świata było również trzymane w delikatnym uścisku kremowe jajko. Przykładałem je do ucha. Mógłbym przysiąc, że słyszałem bicie małego, ptasiego serduszka. Szeptałem mu o nauce latania. O siadaniu jak papuga na ramieniu. Chciałem, żeby nauczyło się powtarzać moje słowa. Mieliśmy się przyjaźnić.
Nie minął tydzień, a jajko pękło. Obudziłem się upaćkany żółtkiem, które zdążyło już zlepić mi włosy w kształt rogów. Mój młodszy brat śmiał się, dotykając czubka mojej głowy, kiedy zdrapywałem skorupki z poduszki. Było mi przykro. Zabiłem swojego przyjaciela, zanim zdążył się narodzić.
Nie zawsze myślałem o konsekwencjach przypadku jako o czymś złym. Ot, jeśli położysz się na ruchliwej drodze, zostaniesz rozjechany. To przekonanie urosło we mnie dopiero wtedy, kiedy prawie umarłem.
Przed naszym domem stała ławka. Drewniane oparcie wypaczyło się od deszczu i śniegu, a ledwo widoczna farba wyblakła. Łuszczyła się na metalowych poręczach. Lubiłem łuskać rdzawe płatki. Opadały jak strupy na rosnące pod ławką kępy trawy, barwiąc je na brązowo.
Na ławce siadałem prawie codziennie po powrocie ze szkoły. Niezależnie od tego, czy przed garażem stała lub nie stała škoda ojca. Jeśli wrócił wcześniej z pracy, chciałem, żeby najpierw wypił swoje pierwsze piwo. W innym wypadku, kiedy wracał znacznie później, ja w tej samej chwili, gdy wysiadał z auta, wiedziałem, że już się napił. I wtedy od razu mogłem posiedzieć w cieple przed telewizorem.
W styczniu, kiedy zima była najgorsza, a ja obchodziłem swoje urodziny, zgarnąłem rękawiczką śnieg z ławki i położyłem na niej plecak. Usiadłem na nim wtulony w ciepło szala, czapki, kurtki i uwięzionego w nich własnego oddechu. Byłem najniższy w klasie, moje nogi zwisały z ławki, ponieważ jeszcze do niej nie dorosłem. Ani do życia, jakie wokół niej przędli dorośli.
Na tej ławce pewnej wiosny pszczoła użądliła moją mamę. Mama próbowała wyciągnąć ją z piwa, gdzie owad wpadł zwabiony zapachem chmielu. Na tej ławce widziałem pierwszą jaszczurkę grzejącą się w letnim słońcu. Uciekła, zostawiając suchy w dotyku ogon, który zakopałem w puszce w rogu ogródka. Na tej ławce wypuszczaliśmy z bratem koniki polne, żeby się ścigały, a one gnały w trawę, szukając wolności, więc trzeba było je łapać ponownie do słoików wyjętych potajemnie z kartonów na strychu. W pokrywkach wybijaliśmy gwoździami małe otwory. Wszystko potrzebuje powietrza. I ciepła.
Ławka była punktem obserwacyjnym wyspy mojego dzieciństwa. Widać z niej było dwie równoległe drogi wysypane żużlem. Ta bliższa łączyła się z wjazdem na podwórko, które dzieliliśmy z domem naprzeciwko. Między czarnymi pasmami dróg wybrzuszała się zieleń dzikich śliw i bezowocowych krzewów. Z tych pierwszych zrywało się owoce, niedojrzałe i zielone, by się nimi obrzucać w wojnach bez ofiar, które zna tylko dzieciństwo. Gdy dojrzewały, stawały się miękkie i słodkie, z pożyłkowanym miąższem i lepkim sokiem. Na zakończenie meczów rozgrywanych na boisku, zamiast po naboje i granaty, oba zespoły sięgały po owocowe nagrody. Zwycięzcy za sukces, przegrani w ramach pocieszenia. Nikt nie spisywał wyników. Nagrody obu zespołów pochodziły z tych samych drzew i smakowały tak samo drobnym swędzeniem i siniakami.
Tamtej zimy, kiedy usiadłem na ławce, tracąc czucie w zmarzniętym nosie i wycierając go o mokrą rękawiczkę, cieszyłem się spokojem śniegu. Zrównał to, co było blisko i daleko, pagórki z niebem i budynki z chmurami. Ani drogi, ani płoty niczego już nie dzieliły. Mógłbym ruszyć tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Przekroczyć granicę wsi na rzece Basze. Jeśli skuł ją lód, sprawdziłbym wreszcie, czy pod mostem naprawdę żyją trolle, czy to jedynie echo odpowiada na wołania. Kiedyś słyszałem tam płacz.
Nigdzie jednak nie ruszyłem, chociaż było zimno. Czekałem na powrót ojca. Zimą dni kończą się szybciej. Światło w kuchni padało przez okno za moimi plecami i kładło na ziemi cień mojej głowy w kapturze, wyglądający jak tobołek. Zasnąłem i nie zauważyłem, jak czas szybko przekoziołkował w przód. Jak zostawił mnie w tyle z moją dziecięcą ostrożnością wobec dorosłych, zwłaszcza ojca.
Od razu zauważyłem czerwoną karoserię. Wyglądała na tle śniegu jak siniak wokół oka.
Škoda stała przed garażem, a okno kuchenne było zasłonięte. Wstałem zesztywniały i z nogami jak z kamienia, z głową, w której szumiało. W śniegu stawiałem małe, delikatne kroki. Obejrzawszy się, widziałem za sobą dziwne, świetliste ślady, które nagłe podmuchy wiatru porywały w mrok. Połykał je w całości.
Wystraszony naparłem całym ciałem na klamkę. Ześlizgiwała się, ale w końcu udało mi się ją nacisnąć. Wiatr nie był najsilniejszy tego dnia, a i tak wyrwał drzwi i obił je o ogranicznik. Gdy udało mi się je zatrzasnąć, zagubiłem się przez chwilę w ciemnym i dusznym przedsionku. Po prawej wymacałem szafkę na buty i znajdujący się nad nią włącznik. Pstryknąłem, ale nic się nie stało. Skłóceni z moją rodziną sąsiedzi ponownie wykręcili żarówkę. Zrobiłem dwa kroki do przodu, machając rękoma. Za szafką wisiała przybita do framugi gruba zasłona. Podwinąłem ją i uśmiechnąłem się z ulgą, widząc światło w dziurce od klucza. Wpadłem przez drzwi do kuchni, tracąc przytomność, jakby zimno w ostatniej chwili porwało jej strzęp wraz z resztką mojego ciała.
Następny tydzień spędziłem w łóżku. Wydawało mi się, że unoszę się nad sobą. Widziałem rodziców, choć każde z nich w tym czasie przebywało z dala od domu. Brat siedział w pokoju obok z ciocią, która miała się nami opiekować. Oglądali bajki w telewizji.
Nitka ciepłego światła ulatywała z pępka „mnie-leżącego”. Łączyła się z „mną-unoszącym się”. Byłem tym ciepłem i coraz bardziej oddalałem się od pustego, sinego ciała. Machałem rękoma jak tonący. Wzywałem po[1]mocy. Krzyczałem, ale nikt mnie nie słyszał. Sam nie słyszałem swojego głosu, straciłem czucie w rękach.
Pod głową „mnie-leżącego” kręciło się kurczę o złotym upierzeniu. Dziobało mnie w ucho i usiadło na czole. Tam zwinęło się w kulkę ciepłego światła. Wniknęło we mnie. Obudziłem się. Wszystko mnie bolało, ale znów po[1]czułem wewnętrzne ciepło, które miałem stracić już na zawsze.
Urosłem. Jak długo to trwało? Kroki stają się dłuższe, ale stawia się je ostrożniej. Czy to już dorosłość?
– Nie leź za mną.
– Nie idę.
Szedłem dalej, a za sobą słyszałem mlaskanie trampek o błoto. Na niebie luty rozpruł białe chmury jak poduszki. Oby nie padało.
Do sklepu prowadziły ścieżki między budynkami. Nigdy nie przyznałem się przed nikim, że wychowywano mnie w dawnym chlewie w popegeerowskiej wsi. Trzeba było minąć rzędy okien z białymi firankami i kolorowymi zasłonami, szare lub różowe tynki, spękane jak otwarte rany, i otwarte na oścież zdarte progi, za którymi ziały wielopokoleniowe brudne korytarze. Potem przecinało się szlakę, gdzie graliśmy w palanta, ale trzeba było uważać na samochody, także te przy bramie do PGR-u. Ze szlaki wchodziło się na dróżkę przy zarośniętym boisku i basenie, z którego strażacy wyciągali wodę, a wędkarze japonki i karasie. Wody zresztą zawsze było w nim dużo, mętnej i zamulonej. W zimę jeździło się po lodzie, ale straszyły nas pęknięcia przy betonowym pomoście. Lód nigdy nie łączył się z nabrzeżem i w szczelinach chlupotały szare fale. Bliżej sklepu, za basenem dróżka zmieniała się w błoto. I w tym błocie usłyszałem swoje i jego kroki jak echo płaczu pod mostem. Przyśpieszyłem, lecz jego oddech wciąż się oddalał. Pewnie zawrócił. Bał się basenu i kumkających w nim żab. Bał się połknięcia przez wielkie japonki, które matka czyściła z łusek i wnętrzności. Smakowały mułem i miały pełno ości.
Kupiłem Kinder Niespodziankę. Jeśli siostra zapyta, co się stało z jej dziesięcioma złotymi od chrzestnego, powiem, że nie wiem. Skąd mogłem wiedzieć? Byłem na dworze. Z nim. A on jak zwykle przytaknie. Tym razem pewnie też się wystraszył, skoro zostawiłem go tak blisko basenu. Samego. A w tataraku zawsze widział więcej niż ja. Mówił, że rzeżucha pluska w wodzie i podnosi się w nocy. Chodzi po wsi i szuka. Jak Buka z Muminków.
– Czego szuka? – pytałem, wywracając oczy lub chichocząc.
– Skąd mam wiedzieć? Ale dlatego dróżka przy basenie jest mokra. A na jezdni widać wyschniętą rzeżuchę.
Nie wyprowadzałem go z błędu. W końcu wiele razy widziałem, jak sąsiedzi chodzili z sieciami nad Bachę łowić karasie i szczupaki. Czasami ryby wyrywały się z sieci i łapały potem kuny albo koty.
Kiedy wróciłem do domu, nigdzie go nie było.
– Widziałeś moje dziesięć złotych? – spytała siostra.
– Nie.
– To czego szukasz za tapczanem?
– Zgubiłem figurkę z jajka niespodzianki.
– Dorośnij.
– Weź się zamknij.
Nikt o niego nie pytał. Dopiero lata później zobaczyłem go ponownie na pogrzebie mamy. Stał nad trumną z uniesionymi w górę kciukami. Miał na zębach rzeżuchę i uśmiechał się. Wówczas byłem już autorem z głową pełną opowieści i z sercem zapchanym wstydem.
*
Moja żona uśmiechnęła się do Marka.
– To jak się poznaliście? – Pytanie zawisło nad stołem, z którego zniknęło wszystko poza kurzymi łapkami. Ania spojrzała na mnie zakłopotana.
Mój agent literacki chciał tak naprawdę wiedzieć, dlaczego tak atrakcyjna kobieta wybrała kogoś takiego jak ja. Metr sześćdziesiąt wzrostu, wysokie czoło i płaska, pozbawiona wyrazu twarz. Jak u ryby, usłyszałem w liceum od koleżanki, kiedy zdobyłem się na odwagę, żeby zaprosić ją na bal maturalny. Na który zresztą wolała iść sama.
– Opowiadałem wam kiedyś o tym, skąd pochodzę? – zapytałem. Pokiwali głowami. Ania zagryzła wargi i zarumieniła się; w jednej chwili chciałem wyprosić Marka, niezależnie od zawartej tego samego dnia umowy wydawniczej. – Większość dzieciństwa – powiedziałem niezrażony – wychowywałem się w małej popegeerowskiej wsi na Podlasiu. Żadnych rówieśników, szkoła oddalona o dziesięć kilometrów i porośnięta krzakami okolica. Raj dla nudów, dla znudzonego dzieciaka, który szukał pretekstu, by znaleźć się jak najdalej od nachlanego ojca i nerwowej matki. Moje rodzeństwo pogubiło się gdzieś w świecie.
Ania dotknęła mojej ręki i zrobiło mi się ciepło na sercu. Marek chrząknął, odchylił się na krześle i wypił łyk wina.
– Pierwszy miesiąc po przeprowadzce – mówiłem dalej – był najbardziej owocny. Miałem dwanaście lat i całe wakacje przed sobą. W krzakach pokrzyw i jeżyn za domem wycinałem kijem labiryntowe ścieżki, czy raczej tunele, bo pokrzywy przewyższały mnie o głowę, wiły się i skręcały. Przemykały w nich myszy polne, lisy i borsuki. W labiryncie poharatałem sobie ręce i nogi, zadrapania na twarzy goiły się przez całe lato razem z siniakami, które zostawiały knykcie mojego ojca.
Raz zapuściłem się dalej niż kiedykolwiek. Chciałem uciec z domu. Okrążyłem wieś i trafiłem na ścianę szopy. Drewniane, poczerniałe od słońca, spróchniałe deski. W środku panowała ciemność. Jedynie nieliczne snopy światła wpadały przez zakurzone szczeliny w dachu, dlatego nie od razu rozpoznałem nagiego mężczyznę. Klęczał między udami kobiety z zadartą do góry sukienką. Siedziała na stole, miała zamknięte oczy, przygryzała dolną wargę, walcząc z oddechem zupełnie tak, jakby tonęła.
Od tamtej pory zakradałem się do szopy na długie samotne godziny. Od czasu do czasu pojawiali się jednak ten sam mężczyzna i ta sama kobieta. W nocy leżąc w łóżku, obserwowałem na ścianie cienie układające się w dźwięki i ruchome kontury. Lśniące od potu plecy, drżące nogi, blade paznokcie wczepione we włosy i szuranie butów mieszające się z ledwo powstrzymywanymi jękami.
Z moim ciałem działo się coś, czego nie potrafiłem zrozumieć. Nie zmieniły się jedynie moje wędrówki tunelami w krzakach i czatowanie przy szopie. Pewnego dnia zasnąłem oparty o nią plecami. Obudziło mnie stukanie młotka. Zajrzałem przez szczelinę między deskami i z powodu panującej w środku ciemności dopiero po chwili ujrzałem mężczyznę. Przybijał coś pod spód blatu stołu warsztatowego. Zastanawiałem się, co to mogło być.
Walczyły we mnie ciekawość ze strachem, aż wreszcie zdecydowałem się oderwać nieznacznie jedną z poluzowanych desek. Zakradłem się do szopy z głośno bijącym sercem, z zagłuszającym wszystko szumem w uszach i dziwnym ciężarem w podbrzuszu. Ostrożnie, krok za krokiem zbliżałem się do stołu. Gdzieś zakrakała wrona, zaświergotał ptak i traktor pracował na polu. Spojrzałem na drzwi. Na zakurzone okno. Dotknąłem stołu. Poczułem dreszcz, jakbym dotknął pośladka tamtej kobiety. Kucnąłem. W mroku pod stołem mężczyzna przybił… – przerwałem, żeby przyjrzeć się Ani i Markowi. Moja żona wpatrywała się w moją rękę, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Mój agent przyłożył pusty kieliszek do ust. Wskazałem na talerz przed Markiem.
– Kurzą łapkę? – zainteresował się.
– Dziesiątki kurzych łapek – kontynuowałem. – W grubej warstwie kurzu pod stołem leżały drobne kostki. Pozostała po nich zeschła skóra na wbitych w blat gwoździach. Spomiędzy łapek zwieszały się pęki ziół. Kiedy kucnąłem, zapach stał się tak intensywny, że zatoczyłem się i upadłem. Poczułem, jak coś ostrego kaleczy moją dłoń: kurza łapka. Jeszcze świeża, śliska i elastyczna w dotyku. Syknąłem i przycisnąłem rękę do piersi. Kobieta zaśmiała się. Dwie głowy przesunęły się za oknem. Mężczyzna szarpnął za drzwi, mocując się z kłódką.
Przeczołgałem się do poluzowanej deski. Nie mogłem jej jednak uchylić, więc zdesperowany ukryłem się za skrzyniami, które oplatały pajęczyny.
Ania ścisnęła mnie za rękę. Marek stukał palcem w kieliszek, próbując dojrzeć coś znaczącego w czerwonej kropli na dnie.
– Ręce mężczyzny poruszały się po ciele kobiety szybko, pewnie i dziko. Pomrukiwał, całując zagłębienie jej szyi. Odrzuciła głowę do tyłu, otworzywszy usta szeroko i z głośnym westchnieniem. Była piękna. Może chodziło o to, jak jej piersi falowały pod dotykiem mężczyzny, jak wyskoczyły z dekoltu, kompletnie nagie ze sterczącymi brodawkami. Może te zmiany w moim ciele stworzyły obraz pięknej kobiety, a może taka była naprawdę.
Mężczyzna oparł ją o stół, zadarł do góry sukienkę. W szopie dźwięki kochającej się pary były jeszcze głośniejsze. Intensywnie wbijały się w moją głowę przez rozszerzone w ciemności źrenice. Moja dłoń mimowolnie powędrowała do krocza, jęknąłem nie tyle z bólu, co z przyjemnego dreszczu, bo była to zraniona ręka, i nagle mnie otrzeźwiło.
Uciec. Zostać. Zamknąć oczy. Patrzeć, patrzeć, patrzeć… Zamilkłem.
– I? – Marek pochylił się nad stołem. Kiedy spojrzał na kurze łapki na swoim talerzu, odsunął go na bok. – Co dalej? Złapali cię?
Wzruszyłem ramionami. Jakby na dany znak Ania wstała i zaczęła zbierać ze stołu. Kurze łapki pozostawiła na jednym talerzu, resztę zaniosła do kuchni.
– Kiedy skończyli, najpierw wyszła kobieta. Mężczyzna jeszcze przez chwilę opierał się o stół. Zauważył kurzą łapkę, która mnie skaleczyła. Kucnął i wziął ją do ręki, otrzepał o spodnie i pocałował z uśmiechem. Właściwie zaśmiał się pod nosem. Parsknął. Nie wiem, czy potrafiłbym to powtórzyć. Była w tym geście jakaś wdzięczność i rozanielenie. I wtedy zauważył poluzowaną deskę. Wyglądał na strapionego. Chyba zauważył wycięty w krzakach tunel. Pewnie zrozumiał, że ktoś ich podglądał. W końcu jednak dał sobie spokój i wyszedł.
Siedziałem w ciemności długo po zapadnięciu zmroku. Wracając tunelem, wpadałem na krzewy, pokłułem się. Dotarłem do domu mocno pokaleczony. Majtki miałem mokre, ale inaczej niż po sikaniu. Zakopałem je na gnojowisku sąsiada.
W kuchni leciała woda. Ania zmywała resztki. Marek wiercił się na krześle.
– A jak on wyglądał?
– Nijako – odparłem krótko. – Przeciętna, pomarszczona twarz faceta po czterdziestce. Brzuszek piwny. Nie jestem pewien, ale chyba kulał na lewą nogę.
Marek gwizdnął.
– Powinieneś to kiedyś opisać. Życie jak w powieści.
Pokręciłem głową.
– Skąd wiesz, że niczego nie zmyśliłem?– Parsknąłem śmiechem, a Marek poklepał się po udzie.
– Szczwany, szczwany pisarzyno! – zakrzyknął. Spojrzał na zegarek. – Na mnie już czas.
Zebrałem ze stołu kieliszki i zaniosłem do kuchni. Ania opłukała je i wstawiła do zmywarki razem z talerzami. Gdy się pochyliła, dżinsowe spodnie podkreśliły w ponętny sposób jej pośladki. Kiedy dotknąłem jednego z nich aż podskoczyła.
– Przepraszam – wydukałem.
– Nic się nie stało. Po prostu… – Zbliżyła się, zerkając w stronę salonu. – Poczekajmy, aż sobie pójdzie.
Pocałowała mnie krótko, namiętnie, a potem delikatnie wypchnęła z kuchni. Kiedy stanąłem na progu salonu, Marek zaglądał pod stół.
– Znalazłeś tam coś ciekawego?
Szybko wstał, zaskoczony i zarumieniony.
– Żadnych kurzych łapek. – Zaśmiał się nerwowo. Ponownie spojrzał na zegarek. – Jeszcze raz dziękuję.
Odprowadziłem go do drzwi. Kiedy zauważył zasuszone kwiaty w wazonie nad lustrem, chrząknął tylko i wyszedł.
Później, w nocy, kiedy po seksie Ania oddychała płytko i spokojnie, nadal leżałem w ciemności i cienie układały się w historie. Wielu z nich nigdy nie przeleję na papier. Cicho zsunąłem się z łóżka. W mroku wymacałem spodnie i z kieszeni wyciągnąłem pinezkę i szeleszczący woreczek pachnący ziołami. Uśmiechnąłem się pod nosem, kładąc się na podłodze. Wsunąłem rękę z woreczkiem i pinezką pod łóżko. Syknąłem, kiedy natrafiłem na pazury. Zasnąłem potem szybko snem bez snów. Gdzieś pod poduszką poruszyło się złote pisklę, ale było zbyt ciemno, żeby je ocalić. Wykluje się zbyt wcześnie. Wbiłem oczy w mrok jak podróżnik. Dokąd teraz? Wyruszyłem w głąb siebie. W ustach poczułem smak rzeżuchy.