02.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #188 / Tata, Ania P. i Benek

Tamtego dnia rano zadzwoniła do mnie córka i powiedziała, że wraca do domu. Odparłem, że ugotuję jej ulubioną pieczeń z kluskami śląskimi i że tak, oczywiście, ale dlaczego w ogóle pyta, czy znajdzie się miejsce, przecież to wszystko należy tak naprawdę do niej. Zacząłem tracić sygnał, więc przy dźwiękach urwanych słów wytoczyłem się na najwyższe piętro, do jej pokoju. Wyuczony odruch kazał mi zająć miejsce przy zimnym kaloryferze i oknie z widokiem na wodę, więc posłuszny zwiotczałym mięśniom dałem się wprasować w odpowiednie miejsce. Żona zawsze mówiła, że tam najlepiej łapie, bo jezioro niesie fale elektromagnetyczne, tak samo jak niesie z drugiego brzegu dźwięki gitary harcerskiej. Wierzyłem w to.

Z trudem zakończyłem rozmowę, trafiając drżącym palcem w czerwony przycisk na ekranie, i dopiero wtedy zrozumiałem, jak trudno patrzeć na ten pokój wypełniony pospiesznie zasypanym w popiele zapałem. Kilka pokrytych nalotem kurzu sprzętów. Rowerek i sztanga zawinięta w matę do rozciągania jakby była młodym drzewkiem owocowym okrytym na zimę ochronną folią. Pokój mojej córki, później surowy przedsionek na końcu korytarza z wiecznie zapaloną lampką. Tutaj zmarła moja żona, a ja spałem wtedy w oddzielnym pokoju i jedynie wtedy, gdy chodziłem w nocy wyrzucić z siebie trochę piwa lub powalczyć z prostatą, widziałem to światełko i fragment nieco obcej twarzy.

Ze sztangą poszło prosto. Chciałem przestawić jeszcze bieżnię w kąt i przenieść jeden z nieużywanych materacy na środek pokoju. Wcześniej odkurzyć, może poudawać chwilę, że wiem, który z kolorowych płynów z kuchennej szafki wyciśnie bezruch z wytartego parkietu. Nada mu zapach tych kilku wiosen tak ważnych i łatwych dla mojej córki, przy których mnie nie było. Może o zapachu sosnowych szyszek? Spojrzałem na datę przydatności i zobaczyłem: grudzień, cztery lata temu. Dwa miesiące po tym, gdy płyn przestał pachnieć chemicznym lasem, wyszedłem z więzienia.

Sprzątanie wywołało niespodziewany deszcz, a ziemia i piach zaczęły pchać się do domu. Po kolejnych kursach między stodołą i mieszkaniem pokój zaczął przypominać wybieg w zoo, w którym mogłoby się zagnieździć poczucie bezpieczeństwa, jeżeli tylko byłoby odpowiednio karmione. Spojrzałem na swoje dzieło i pierwszy raz tego dnia poczułem ukłucie czegoś ciepłego. Wciąż jednak brakowało rzeczy wyłącznie jej, więc ostatni raz sięgnąłem po buty, przypominające dwa mokre kundle, i wyszedłem na pluchę. Piwnica leżała u ujścia świeżego potoku, który cierpliwie zbierał siły, by połączyć wszystkie kałuże i ruszyć na podbój podziemnych zakamarków. Wychynąłem zza okapu domu i poszedłem w tamtym kierunku, a gdy zmrużyłem oczy, świat zawęził się do jednej plamy zbytnio rozwodnionych pasteli. Przestałem widzieć pojedyncze kałuże oraz przybite do ziemi gałązki kopru, jednak wciąż potrafiłem dostrzec ruch, którego być tam nie powinno. Przykucnąłem przy mieszaninie błota, trawy i wody, po czym wysunąłem dłoń spomiędzy szeleszczącego ortalionu rękawa. Najpierw ukłucie zimna, a potem chłód zmieszany z dotykiem szkła. Ręce rozpoznały kształt szybciej niż głowa. Mogłem wziąć go do jednej ręki i niedługo myśląc, właśnie tak zrobiłem.

Żółw. Patrzył na mnie z wyrzutem mówiącym: Tu jest w porządku, ale tam też było, jak należy. Nie miałem pojęcia, czy robię dobrze, biorąc go pod dach. Działałem odruchowo, widząc równocześnie coś tak małego jak żółw i tak dużego jak deszcz.

Położyłem go na wilgotnej podłodze i poszedłem skombinować karton. Gdy wróciłem z pudełkiem po butach żony, leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go umieściłem. Nie ruszał się, jednak jedno spojrzenie w ślepia mówiło wszystko: Nie ma mowy o umieraniu. Jest w porządku.

Dopiero okrywając jego nowe legowisko, zauważyłem głęboką bruzdę biegnącą przez grzbiet o szorstko-szklistej fakturze. Przejechałem palcem wzdłuż pęknięcia. To był odruch, tak samo jak ssanie przekłutego palca czy rozcieranie świeżego siniaka, lecz widok chowającego sięłebka cofnął moje dłonie. Umieściłem go wewnątrz pudełka, ostrożnie wsuwając palce pod skorupę. Uniosłem prowizoryczne schronienie powoli i przez moment poczułem się, jakbym niósł na tacce śniadanie swojej córce w bardzo odległych czasach, a Benek robił za kubek z rozedrganym kakao.

Nazwałem go Benek, a on wciąż mówił swoim spojrzeniem: Imię jak każde inne. Jest w porządku. Później porzuciłem wielką akcję tworzenia domu z opuszczonego pokoju na rzecz akcji ratowania dzikiej natury, więc zupełnie zapomniałem o pluszakach, po które wybrałem się do piwnicy. Pofatygowałem się po nie dopiero następnego dnia, gdy deszcz nieco zelżał, a woda zaczęła uciekać z piwnicy przez niewidoczne otworki. Pudło leżało na starej komodzie obok pieca centralnego. Na jego przodzie drukowanymi literami zapisano: ANIA P.. Nie sama ANIA, jak gdyby moja córka bała się, że po zabawki może przyjść jakaś obca osoba nosząca to samo imię.

Ania P. Wciąż nosi moje nazwisko. Kilka miesięcy i byłaby Anią K., a zabawki już nigdy nie należałyby do niej. Mógłbym się zestarzeć i nie doczekać tej chwili, gdy przyszło mi zdjąć ponownie pudło z pluszowymi pieskami, które pachniały teraz nie lepiej od mokrego kundla. Na plastikowych, czarnych ślepiach skropliła się woda i przecierając je kciukiem, wyobraziłem sobie, że właśnie dotykam zimnej i mokrej skorupy Benka.

***

Skorupa. Nie bardzo miałem pomysł, co mogę z nią zrobić. Zajmowałem się raz czy dwa jastrzębiem, który lecąc zbyt nisko, uderzył w bielonąścianę kurnika. Tam należało usztywnić skrzydło i poczekać, a wszystko robiło się samo. Jednak taka skorupa to chyba coś więcej niż kość. Nawet więcej niż schronienie na szybko. Wyjątkowe ciało, troszkę nawet obce, bo nieruchome.
Wspomnienie jastrz
ębi podsunęło mi myśl, że być może Benek został porwany przez jednego z tych ptaków, tak samo jak porywają zająca lub mysz polną. Ale widocznie musiał byćśliski, jak szklane oczko, i uciec spomiędzy pazurów. Więc dosłownie i w przenośni spadł mi prosto z nieba, zajmując swoją niezwykłą obecnością ciszę oczekiwania. Później byłem mu wielokrotnie za to wdzięczny. Za wszystko, co zrobił swoim patrzeniem i delikatnym wyczuciem czasu.

O córce przypomniałem sobie dopiero wtedy, gdy zapukała do moich drzwi. Chyba dosyć często mi się to zdarzało. Porzuciłem błyskawicznie próby sklejenia Benka w całość szarą taśmą i puściłem się biegiem do przedpokoju. Klucz zaskrzypiał. Gdy weszła, przytuliłem ją. Chociaż nie padało już od połowy nocy, czułem, jakbym przyciskał do siebie wilgotną grudkę ziemi.

Dlaczego nie dzwoniłaś? Wyjechałbym po ciebie na dworzec wypaliłem.

To chyba właściwe słowa po tak długim niewidzeniu” – pomyślałem.

Odłożyła na podłogę fioletową walizkę z wyszytym napisem: Życie jest zbyt krótkie na krótkie podróże i dopiero wtedy zobaczyłem, jak bardzo zmęczoną ma twarz.

Dzwoniłam, ale nie odbierałeś. Myślałam, że może... No wiesz... nie możesz

przyjechać.

Nie bardzo miałem prawo zapewniać ją, że nic nie piłem, bo robiłem to już zdecydowanie zbyt wiele razy. Zamiast tego przed oczami stanęła mi scena jeszcze sprzed mojej odsiadki, gdy przyjechałem ją odebrać z lekcji pianina po trzech piwach. Wyczuła to. Dzieci takich ludzi jak ja potrafiłyby rozpoznać kwaskowatą woń papierosa zmieszanego ze spirytusem i oddechem w sklepowej alejce pełnej zapachowych świeczek. Rzuciła mi wtedy spojrzenie zapożyczone od matki i kazała się zatrzymać. Szła dalej pieszo, a ja jechałem za nią na dwójce jak te samochody z zaopatrzeniem na końcu pielgrzymkowego korowodu.

Uśmiechnąłem się krzywo na to wspomnienie, a ona musiała to uznać za potwierdzenie swoich domysłów. Nie piłem od niemal czterech lat.

Zostawiłem telefon na górze, w twoim starym pokoju, i nie słyszałem dzwonka wymamrotałem prawdę, a ona skinęła głową na znak, że kupuje moje małe kłamstewko.

Herbatę próbowała jak obcy albo gość i miałem wrażenie, że zaraz wyciągnie z portfela kartę i poprosi o rachunek. Może nawet dorzuci napiwek, bo starałem się robić wszystko z sercem. Chciałem mówić jak najwięcej, położyłem poduszkę na krzesło, na które zarzuciła swoją nogę w gipsie. Podczas krzątaniny zerkałem czasem na chwilę, taką nie za długą, odpowiednią, ale oprócz nogi nie znalazłem żadnych większych ran po wypadku. Jednak po samym sposobie siedzenia, lekko przykurczonych mięśniach wyczuwałem, że wciąż dokądś pędzi i moje słowa zostają za nią w tyle jak ociężałe ciężarówki na autostradzie.

Zrobiłem jej zdecydowanie za dużo kanapek i przygotowałem wiadro ciepłego wywaru. Po części dlatego, żeby zyskać czas na przywyknięcie do roli, której nigdy nie potrafiłem choćby nawet średnio odegrać ani też porządnie spartaczyć. Jak już masz dziecko, to zostajesz ojcem niezależnie od toczącego się obok życia tłumaczyłem sobie. Ale jak długo nim potem jesteś?

Moje dziecko ma przecież prawie trzydzieści lat, mieszkało kilka ostatnich w obcym mieście, z obcym mężczyzną. Teraz jego nie ma, a pusty dom... Znałem swój dosyć dobrze i trudno było powiedzieć o nim dobre słowo. A jednak wolała wrócić tutaj niż zostać sama w Krakowie. Poprosić najgorszego ojca o możliwość zamieszkania z nim, pokazania, jaka jest teraz słaba, chociaż przez ostatnie lata starała się wyraźnie podkreślać, że jego długa nieobecność nawet jej nie drasnęła.

Dlaczego w ogóle pytasz, czy znajdzie się miejsce, przecież to wszystko jest tak naprawdę twoje” – myślałem.

I co ja jej tak właściwie mogłem dać? Dlatego robiłem herbatę i kanapki.

***

Tak jak sądziłem, nie wytrzymała zbyt długo ze mną w jednym pomieszczeniu i zaraz po leniwym przeżuciu pierwszej porcji odparła, że musi się położyć i powiedziała jeszcze coś tam o bolącej głowie. Chciałem pomoc jej wstać, ale zrobiła to szybciej i pokuśtykała przez salon w stronę schodów. Wciąż doskonale znała drogę.

Wiedziałem, że nie zapytam jej o tego chłopaka z Krakowa, którego znałem tylko z opowieści, i miałem już nigdy nie poznać, równie dobrze jak przeczuwałem, że sama mi o nim nie opowie. Pozostawiała to grze domysłów, jak gdyby wypadki rzeczywiście miały się zdarzać bliskim nam ludziom, nie tylko sąsiadom i cieniom z dziennika. Jeżeli tak było, to miałem ochotę pogratulować tej osobie, która ją tego za mnie nauczyła.

Ojej! usłyszałem z salonu, zanim zdążyłem ściągnąć z pieca wszystkie garnuszki. Gdy wszedłem do pokoju, trzymała Benka w lekko splecionych, przypominających kwiat dłoniach i przesuwała wzrokiem po jego szramie. Nie wtykała palców w skorupę i tym się chyba różniliśmy.

Odkaziłeś mu to czymś? Nie?

Czekała na odpowiedź. Przez moment mnie zatkało. W tym momencie nie różniła się niczym od swojej matki. Działała. W obliczu pęknięcia w skorupie stawało się dla niej zupełnie normalne, że samotny mężczyzna może nagle mieć potrzebę posiadania żółwia.

Hej, pytam się o coś ciebie! Aleś się zawiesił! Nagle stała się ożywiona, nadciągała tak, jak ostatnia ulewa. Nie do poznania.

Nie wykrztusiłem po chwili.

Oczywiście. No to leć po wacik i spirytus. Do słów dołożyła nerwowy ruch ręką.

Nie mam rzucałem monosylabami.

Wacików?

Spirytusu.

Zapadła cisza, tak dobrze poznana przez ten dom. Wciąż pamiętam, jak przez długie lata się o tym wszystkim nie mówiło albo używało zamienników. Myślałam, że... no wiesz” – nawet moja prawie trzydziestoletnia i silna Ania P. bała się tego prostego określenia, jak kiedyś nocy bez pluszowych piesków obok łózka.

Tatusiu, drapią mnie koszmary. Ułóż pieski, tak żeby mnie pilnowały. Wtedy to ja drapałem ją kilkudniowym, zapuszczonym zarostem i rzeczywiście rozstawiałem te durne pluszaki dookoła szpary między łóżkiem a podłogą. Jak prawdziwych strażników. Za ten śmieszny czyn byłem przez chwilę honorowany najlepszym tatusiem.

No dobra, wódka też się nada westchnęła głosem stłumionym od dusznych słów.

Nie ma powiedziałem, czując, że od dawna nic nie sprawiało mi takiej przyjemności. Czułem jak ciepło, podobne do wypitego kieliszka, spływa od gardła i rozsiewa się wzdłuż piersi. Miałem ochotę wciąż powtarzaćnie ma, nie ma!, a potem wyściskać Benka. Bo co innego zapewniać przez telefon, że się skończyło z piciem raz na zawsze, a co innego nie moc naprawdę odkazić zwykłego żółwia. Nie ma, nie ma, ha! Ciepło dochodziło już niemal do moich stop.

Cholera, co za pojebany dom westchnęła moja Ania P. i poszła przemyć skorupę pod kranówką.

Znalazłem go na deszczu. Jest czyściutki! krzyknąłem za nią do kuchni, ale chyba nie usłyszała.

***

Odprowadziłem ją do pokoju, chociaż znała drogę. Gdy zobaczyła swoje stare łózko i rozłożone dookoła niego w formacji bojowej śmierdzące wilgocią pluszaki, oparła się ciężko o framugę drzwi. Musiałem przyznać, że wyszło mi to wspaniale. Tę jedną ojcowską sprawę miałem wytrenowaną. Opracowaną do perfekcji.

Weszła w końcu do środka i usiadła na upranej przeze mnie pościeli. Drżała. Moja Ania P. Chciałem coś dorzucić o tym, że może nie będą ją drapać koszmary, w końcu wyglądała teraz jak nieco zszarzała dziewczynka o lekko przerzedzonych włosach. Słowa utknęły mi na styku gardła i myśli i wydały się niewyobrażalnie głupie. Wspomniałem mimochodem, że przyniosę jej ciepłej herbaty. Że zimno w pokoju, bo niedawno wietrzyłem, to zdrowe na sen. Gdy wróciłem, spała już w ubraniu, na wznak.

***

Poprosiłam, żeby skremowali Krostkę i przewieźli go tutaj po wszystkim. Chciałam, żeby był na tym samym cmentarzu co mama.

Obierała ziemniaki na obiad, a ja siedziałem wciśnięty między szafę i komodę jak jeszcze jeden zbędny mebel. Na przepompowni wody, gdzie pracowałem, przyzwyczaiłem się do zajmowania niewielkiej przestrzeni między olbrzymimi urządzeniami, przywykłem do dopasowywania się do przerw w szeregach kotłów i wibrujących maszyn.

Krostka? Więc tak do niego mówiła. Dla mnie zawsze był tylko Pawłem Krościankiem.

Rozmawiałaś o tym z jego rodzicami? zapytałem po chwili, odrywając się od rachunków. Mimo że byłem na emeryturze, przysyłali mi jakieś papierki, żebym sobie dorobił. Szef był równym gościem i czasem próbował mnie zrozumieć.

Od kilku lat był sierotą. Zakłuło mnie znowu, jak mało wiedziałem o wszystkim, co działo się w jej życiu, i jak mało mi to przeszkadzało. Masz coś przeciwko? dorzuciła po chwili, odrywając się od mechanicznej czynności. Skrob i obierek lądował w szeleszczącej siatce. Skrob.

Mnożyłem w głowie liczne słowa, które powinien powiedzieć w tej chwili ojciec. Nie, wszystko załatwię, nie martw się, zorganizujemy pogrzeb, to bardzo dobra decyzja.... Odparłem: Nie mam, bo chyba ostatnio ten zwrot najbardziej mi się podobał. Zanim wyszła z obierkami, żeby nakarmić Benka, wymieniliśmy jeszcze kilka zdań, które brzmiały jak inne takie krótkie esemesy.

Może nie dawaj mu tego. Jeszcze brzuch mu się od ziemi zatka! wykrzyczałem z kuchni do salonu. Krzyczenie z pomieszczenia do pomieszczenia też stawało się powoli naszym nowym, rodzinnym sportem.

Nic mu nie będzie!

Odłożyłem rachunki i zaparzyłem kawę. Wychodziła całkiem niezła, z mlekiem spienionym pordzewiałą trzepaczką, cukrem waniliowym i odrobiną fusów dodanych do rozpuszczalnego granulatu. Zrobiłem ją specjalnie w kubku z masy solnej, który dostałem od Ani po jednym z jej powrotów z zajęć plastycznych, gdzieś między: Zobacz, co robiliśmy dzisiaj na plastyce, a Mama obiecywała, że dzisiaj się umyjesz. Śmierdzisz. Wszedłem do salonu, gdy wkładała kolejną obierkę do paszczy Benka, a on kasował ją jak autobusowy bilet. Spojrzała na mnie.

To tylko ozdoba. Nie pije się w nim. Masa solna może...

Ogarnęła mnie złość. Lekka. Ta z rodzaju mrowiących na koniuszkach palców.

Nic ci nie będzie przerwałem.

Benek przeżuł do końca ziemniaczanąłupinkę i posłał nam swoje jedyne spojrzenie, mówiące: Będzie w porządku.

Westchnęła, siorbnęła i skrzywiła się. Położyła kubek na jakiejś starej gazecie. Nie wiedziałem do końca, czego oczekuję, wprowadzając w naszą ciszę ten nowy rekwizyt. Może jakiegoś podziękowania albo nieco odmiennego błysku w oku. Zamiast tego moja córka wydawała się większa od swojego ojca, nieco za duża, żeby po chwili skurczyć się do rozmiarów dziewczynki. Nigdy nie dopasowała do moich dawnych wyobrażeń o Ani P.

***

Dwie noce później miała migrenę. Bardzo mnie to zmartwiło, wciąż pamiętałem, jak jej matka zamykała się sama w sypialni na dzień lub dwa i wracała stamtąd jak z dalekiej wyprawy. Potem znikania przedłużały się, a gdy znów zajmowała swoje miejsce w domu, była wymięta jak łodyga kopru po obfitej ulewie. Często jakby z walizką z napisem Życie jest zbyt krótkie na krótkie podróże.

Przygotowałem łózko, wychodziło mi to już naprawdę znakomicie, ocierało się o mistrzostwo. Poprawiałem ostatnie zagięcia prześcieradła, gdy weszła. W szlafroku pachnącym ciepłem kaloryfera, ze sznurkiem ciągnącym się daleko za nią, po przyciemnionym korytarzu.

Tato, tylko bez tych głupich pluszaków, okej?

Skinąłem głową i przełknąłem twardą gulę. Straciłem okazję do prezentowania swojej najlepszej sztuczki, ale jednak powiedziała do mnie tato.

Nakarmiłem Benka, zapakowałem pieski z powrotem do pudła Ani P. i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie mogę go domknąć. Przybyło ich czy co? Napuchły? Później spróbowałem znaleźć sobie z powrotem miejsce przy biurku między szafą i komodą, ale z przerażeniem stwierdziłem, że i ja nagle się zwiększyłem. Nie pasowałem już do tej szczeliny. Połżycia wtłaczałem się między monstrualne sprzęty i nagle przestałem być foremny. Z nerwów zacząłem wciskać Benkowi jeszcze więcej zieleniny, dopóki nie zrozumiałem, że bezskutecznie próbuje schronić się do skorupy przed moją nachalnością. Westchnąłem.

Znalazłem się na górze, w pokoju o najlepszym zasięgu w całym domu. Dosyć niespodziewanie. Ania leżała zwinięta na łóżku jak kupka ubrań czekająca na wyprasowanie. Cała złożona tylko z koszuli nocnej, za dużego szlafroka i zmechaconych skarpetek z fioletowej froty. Przez moment miałem ochotę powiedzieć jej coś dłuższego, niżnie ma albo nic nie będzie. Bo było, z całą pewnością, a ona tak dzielnie to wszystko znosiła i tak mocno trzymała się siebie. Nie kurczyła się szybko, nie pruła jak sweter na brzegach zszyć. Podszedłem, żeby wziąć ją na ręce. Byłem niemal pewien, że mógłbym zmieścić moją Anię P. w ramionach. Może ostatnio odrobinę się zmniejszyła, ale to nic nie szkodzi. Wyciągnąłem dłoń.

I wtedy zwinęła się w kłębek jeszcze mocniej. Przed oczami stanął mi Benek i jego próby schowania się do niekompletnej skorupy, gdy próbowałem przejechać palcem po jego pęknięciu.

***

Znów nie miałem córki. Nie potrafiłem przewidzieć, na jak długo zniknie w pokoju przygotowanym specjalnie dla niej. A może w ogóle zniknie? Ostatecznie nie przypominała jastrzębia, któremu do zrośnięcia kości wystarczało odrobinę czasu i usztywnienie z patyczków po lodach oraz kawałek elastycznego bandaża. No, może jedynie wagą, bo patrząc na jej sklejoną snem i kocem osóbkę, miałem pewność, że ma puste kości i waży nie więcej niż kilka poduszek.

Postanowiłem zrobić coś, co kiedyś sprawiało mi radość. Łódka stała w ziemistoszarej przyczepce na kołach pokreślonych błotem i oplecionych pajęczyną, pod błękitnym brezentem, pomarszczonym jak skora dłoni po ciepłej kąpieli. Wiosła tkwiły w środku, złożone na krzyż, pusta butelka ukryta w luku przypominała zaś o Leszku lepiej niż stara klepsydra na tablicy przed kościołem. Ile to lat minęło, a ta kartka wciąż wisiała, niepoplamiona, niepodarta. Podobno jego syn co miesiąc wymieniał ją na nową, podobno musiał sobie ciągle przypominać, że jego ojciec jednak nie żyje.

Leszek pił więcej, z coraz krótszymi przerwami i robił na co dzień gorsze rzeczy ode mnie, więc został moim przyjacielem. Usprawiedliwiał mnie samą swoją obecnością w łódce, gdy otwieraliśmy flaszkę zaplątaną w sieć podbieraka, zmrożoną wodami jeziora.

Tamtego dnia też tam byliśmy.

Pamiętasz Walaszka? wypaliłem, gdy Leszek opukiwał szkło tak, jakby odprawiał tylko sobie znany rytuał wypędzania demonów.

Pytasz sarnę, czy ją zgarnę odpowiedział krótko.

Leszek pracował dawniej jako leśniczy, ale go wyrzucili, ponieważ właśnie Walaszkowi groził bronią: było to poza służbą, gdy ten zbytnio się naprzykrzał. Zresztą dręczył nie tylko Lecha, bo pił więcej od nas razem wziętych i trochę brakowało mu już pieniędzy, więc przelewał się po ulicy od domu do domu. Czasem coś pomógł, czasem coś zwędził, a ludzie akceptowali go jak mrówki w stodółce czy mszyce na dzikich rożach.

No to go pierdolnąłem wysapałem, a Lechu skończył ugniatać pulpę na karpie i wrzucił ją do jeziora. Wybuchła pod powierzchnią na setki drobnych kawałków niczym konfetti.

Że jak niby? zapytał, nie patrząc na mnie.

No, normalnie, wracałem z pracy wozem. Nudziło mi się na zmianie, więc sobie coś otworzyłem. I jak jechałem z powrotem, to wytoczył mi się na jezdnię...

Jak dzik odparł.

Co?

No dziki tak wskakują pod koła. Ani się obejrzysz, a tu...

Zaniemówiłem, a on zarzucił spinning i kręcił kołowrotkiem za pomocą jednego palca, między dwoma kolejnymi trzymał szyjkę butelki i papierosa, a ostatni zabrała mu kiedyś tarcza piły mechanicznej.

Sprawdziłeś, czy żyje? spytał po chwili.

Nie, zepchnęło go do rowu, ulicę jakoś wymiotło wcześniej, byłem rozpędzony, to zagnało mnie na Wiśniową, potem zrobiłem kółko i zajechałem do domu, bo obiad czekał. Żona zawsze dostaje migreny, gdy się spóźniam.

Leszek pokiwał głową na znak, że wyobraża sobie, rozumie i pewnie zrobiłby dokładnie tak samo, po czym klepnął mnie po plecach, aż coś chrupnęło w kręgosłupie. Teraz, przypinając przyczepkę do mojej škody, myślę, że to może skorupa pękła, ale nikt nie chce mi o tym powiedzieć. Nie wytrzymałem tego Leszkowego spokoju.

Kurwa, słyszysz?! Zabiłem człowieka! wrzasnąłem i wstałem, co było absolutnie niedopuszczalne na naszej łódce, ponieważ skutkowało drobną powodzią.

Aj tam, zaraz. Usiądź. Bo się wlewa, no...

Odetchnąłem.

Ten Walaszek... Daj spokój. Pałętał się tylko pod nogami i wszystkich wpieniał. Mogę się założyć, że miał wściekliznę albo coś takiego bardziej ludzkiego, ale no coś tam na pewno miał. A do tego sam był całkiem na świecie, nikt nie będzie płakał.

Pierdolisz, Lechu...

Łowił dalej niewzruszony.

Słuchaj, widziałeś, jak dzieci się go bały. A jak się kogoś dzieci tak bardzo boją, to chyba nie może być z nim wszystko w porządku, nie?

Spróbował przekonać mnie do zajęcia miejsca w łodzi. Podtykał flaszkę. W końcu usiadłem.

Ania rzeczywiście kiedyś przyznała się, że widziała Walaszka u nas w piwnicy i więcej nie chciała do niej schodzić, żeby dokładać do pieca centralnego.

Następnego dnia po obiedzie zgłosiłem się na komendę. Policjanta nawet lekko zdziwiło moje zachowanie. Młody chłopak, chyba przeniesiony gdzieś z dalszej okolicy, bo Walaszka nie kojarzył, a przecież tutaj znali go wszyscy jak stonki na polu czy szczypawki w piaskownicy. Noc spędziłem w areszcie. Nie powiedzieli mi później, czy Walaszka znaleźli w tym rowie, czy ktoś się przyznał, że widział mnie przez okno i potwierdził zeznania, ale zamknęli mnie. Na dłużej niż jedna czy dwie migreny.

***

Znowu padało, a kropelki odbijały się od tafli jeziora tak mocno, że zdawało się, jakby deszcz siekł nawet od wody. Wiedziałem, że nic nie złowię, ale chciałem zobaczyć, jak to jest. Tak bez Leszka.

Miał trochę racji. Za Walaszkiem nikt chyba nie płakał, a dzieci, które się go bały, dorosły i wyparły z pamięci. Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, czy kiedykolwiek później jeszcze słyszałem o Walaszku. Choćby w plotce czy wspomnieniu.

Czasem wyobrażam sobie, że wcale go nie przejechałem, że tak właściwie żadnego Walaszka nigdy nie było, jak tej stonki amerykańskiej. Może dzieciaki nie uciekały przed nim z ulicy. Tylko ja musiałem odejść na moment i wyleczyć sięz wścieklizny albo czegoś bardziej ludzkiego, żeby Ania mogła wrócić do domu. Ale w tej piwnicy najbardziej bała się kogoś innego.

Gdy pojawiłem się z powrotem w mieszkaniu, moja Ania P. krzątała się w kuchni. Na stole stało dużo kanapek i dużo herbaty w dzbanku.

***

Myślę, że jeżeli drugi człowiek ma być rozmową, to taka łódka musi oznaczać stos kanapek, dzbanek herbaty i deszczowy dzień. Postanowiłem, że muszę spróbować jeszcze tej jednej rzeczy, żeby wyleczyć samego siebie.

Pojedziesz ze mną dzisiaj nad jezioro?

Podniosła oczy sponad laptopa. Cieszyło mnie, że zaczyna wracać do swoich spraw, błąkać się gdzieś między dawnymi sposobami zapychania czasu.

Może jutro, po ściągnięciu gipsu. Te słowa miały wszystko tłumaczyć.

Daj spokój, jest piękna pogoda. Nie dawałem za wygraną.

Tym razem nie musiała nawet odrywać się od ekranu, bo deszcz piorunował nasz dach od samego rana, stając się jeszcze jednym oswojonym dźwiękiem, obok skrzypienia podłóg, szurania kapci i mruczenia lodówki. Ku mojemu zdziwieniu zsunęła po chwili laptopa z kolan, tak jakby pozbywała się kota, i przepadła w przedpokoju. Zjawiła się ponownie, ale już w moim pomarańczowym sztormiaku, zbyt mała, zaplątana w niego i rozlana pomiędzy materiałem jak żółtko na patelni.

Koła lepiły się do mokrego asfaltu, a ja byłem z niej dumny. Ogromnie pomagała mi w sklejaniu naszej historii, chociaż już nigdy później nie mówiła do mnie tato. Zdawałem sobie sprawę, że ciężko wsiąść ze mną do samochodu, zaufać oczom, które w przednim lusterku przypominały brązowawe sęki z drewnianego stołu. Nie wiedziałem, jak jej dziecięcy umysł poradził sobie z historią o ojcu mordercy strasznego Walaszka, ani jak dorosła Ania ubrała te myśli w nieco poważniejsze słowa. Ale mimo wszystko nie wysiadła, nie szła kilka kroków przede mną. Siedziała tuż obok.

Łódkę spuszczałem na wodę sam, ona stała obok, podkulając lekko zagipsowaną stopę we fioletowej, frotowej skarpetce. Zauważyłem, że stara się nie dotknąć nią kałuży ani mokrej ziemi.

Nie pasowała do jeziora, deszczu, jesieni, mojej nieogolonej twarzy. Była kolorowym szkiełkiem z rozbitej na dnie jeziora butelki.

Jak byłaś mała, zabierałem cię tutaj na trzy rundki dookoła jeziora. Zawsze namawiałaś mnie na czwartą. Uśmiechnąłem się i podałem jej rękę. Gdy weszła, szybko odbiłem od zarośniętego glonami kamienia i po chwili byliśmy niemal na środku niebieskiego oka. Zabawne, jak rzeczy, olbrzymie we wspomnieniach, nagle kurczą się przy tak mokrej pogodzie.

Nie pamiętam odparła, a ja przytaknąłem. Zrozumiałem.

Wtedy przestało padać, nie żebym odczytywał to za jakiś znak, przełamanie, bo takie rzeczy nie wydarzają się w prawdziwych historiach. Ważne, że czułem się trochę mniej jak galernik smagany batem, a trochę bardziej jak ojciec z córką podczas przyjemnego popołudnia.

To ma być tak wysoko? przerwała moje zamyślenie, wskazując ręką na taflę jeziora.

Rzeczywiście linia wody niebezpiecznie zbliżała się do wyszczerbionego brzegu łódki, tak że strużki wpadały przez co większe nadgryzienia. Nie zauważyłem tego wcześniej. Igiełki strachu przebiegły wzdłuż moich palców, nie pamiętałem, żeby coś podobnego działo się nawet wtedy, kiedy pływałem z Leszkiem, który rozlewał się w łódce jak topione masło i ważył być może więcej od niej samej.

Przed oczami stanęła mi wizja Ani ciągniętej na dno przez ciężki gips.

Wracamy. Dobijaj do brzegu powiedziała spokojnie, choć jej słowa zabrzmiały tak, jakby krzyczała.

Spróbowałem, ale przy każdym mocniejszym machnięciu wiosłem nowa porcja wody lądowała w plastikowym brzuchu łódki. Ania nagle podkuliła nogi i splotła ręce na piersi. Zauważyłem, że z największą zajadłością broni gipsu, który i tak mieliśmy dzisiaj zdjąć. Nagle cielsko kamienia otarło się o nasze dno i jęzor wody chlusnął na frotową skarpetkę. Ania pisnęła. Ja również poczułem bol. Coś paliło moją Anię P. jak spirytus wylany na świeżą ranę.

Gdy wysiedliśmy, łódka okazała się pustąłupiną orzecha, swobodnie dryfującą przy brzegu, która wcześniej jedynie droczyła się z dwojgiem zmęczonych ludzi. Westchnąłem. Nic innego nie mogłem zrobić, po czym zabrałem się za przypinanie jej z powrotem do przyczepki. Moja córka usiadła na błotnistej ziemi i zdjęła wilgotną skarpetkę, która najwidoczniej ją parzyła.

Przepraszam, to był zły pomysł, by tutaj przyjeżdżać powiedziałem.

KROSTKA

Dmuchała na podpis nakreślony flamastrem w miejscu, gdzie powinna być kostka u nogi, i jeszcze na słoneczko, serduszko i inne gryzmoły, które zazwyczaj rysuje się na cudzym gipsie. Stałem nad nią przemoknięty, suszący się na wietrze jak mokre pranie, żeby po chwili przyłączyć się do dmuchania. Na szczęście napis nie zamazał się, był czytelny.

Zderzyliśmy się przypadkowo czołami.

KROSTKA

Mnie nic się w tym wypadku nie stało. Tę nogę złamałam wcześniej, spadłam z drabiny. On się na niej podpisał, jeszcze u lekarza. Patrz. Ja nawet nie mam siniaków po tym całym cholerstwie. A Krostka... Nie sądziłem, że będzie jeszcze przy mnie płakać. Nie dałoby się tego podzielić na dwa?

Podniosłem moją Anię P. i zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście miałem rację. Nie ważyła więcej niż pusta skorupka. Niemożliwe, aby przeciążyła łódkę.

Troszkę pęknąć mnie, troszkę pęknąć jemu dokończyła.

Wracaliśmy w ciszy, a później obiad smakował bardziej jak wiórki trocin. Znowu nie potrafiłem myśleć o rzeczach ważnych. Minęły mniej niż dwa tygodnie, za krótko, by ściągać gips. Nogę musiała złamać jeszcze przed wypadkiem. Więc miała szczęście. Niewyobrażalnie dużo szczęścia.

Po południu, gdy poszła przebierać się na gorę i szykować do lekarza, zasypałem trochę mąki solą, dolałem wody i zacząłem ugniatać. Wszystkie drobne ranki na dłoniach otworzyły się i zawyły. Było mi dobrze. Gdy Ania znowu pojawiła się na schodach w nierozmazanym makijażu i nowej skarpetce, przeszedłem bez słowa do salonu.

Za poł godziny mam wizytę. Chyba trzeba jechać powiedziała.

W tak paskudną pogodę? Zwariowałaś?! Odsłoniłem rolety w pokoju, a Benek podziękował mi za promienie słońca, poruszając łebkiem. Już więcej tamtego dnia nie padało.

Wiedziałem, że ta Krostka na nodze, to ostatnie, co zostało, to coś, z czym absolutnie nie można się spieszyć, jak ze złamanym jastrzębim skrzydłem. Uśmiechnęła się.

***

Benkową szczelinę zalepiliśmy masą solną, dosyć nieudolnie. Żadne z nas nie wiedziało, czy tak leczy się rany u wyjątkowych stworzeń pokroju żółwi, ale postanowiliśmy spróbować. Najdłużej zajęło dmuchanie, zmuszanie masy do zastygnięcia. Dmuchaliśmy wspólnie, tym razem uważając na własne czoła.

***

Następnego dnia również nie pojechaliśmy na ściąganie gipsu, więc z czasem zaczął przypominać paproszek, który zadomowił się w oku i przestał przeszkadzać. Za to Benek na przekor ciszy sączącej się ze ścian nabrał dziwnej zadziorności i coraz częściej zacząłem widywać go poza kartonem. Przechadzał się po parapecie jak kolorowy gołąb, czasem balansował na jego krawędzi, przypominał sobie swój krótki lot i nieubłaganie zbliżającą się ziemię. Nie broniłem mu powtarzania tego ryzykownego procederu, bo lubiłem obserwować, jak Ania bierze go w dłonie niczym hamburgera z grubą warstwą sałaty i z czułością umieszcza z powrotem w szeleszczącym królestwie. Gdy podnosiła go na wysokość oczu, jej ruchy miały trochę z zachwytu nad gładką sierścią szczeniaczka, a trochę z radości z pomarszczonej skory niemowlaka.

Jednak to ona pierwsza zasugerowała, że najwyższy czas już Benka wypuścić. Ania wyczytała na jednej ze stron, której graficzna oprawa i mądre nazwiska autorów wymuszały zaufanie, że jest żółwiem błotnym, bo wyłącznie takie występują w naszej okolicy. Zresztą nawet w Krakowie również nie znalazłaby innego, choćby się bardzo postarała. Więc wybraliśmy się do miejsca, gdzie według mnie błota było najwięcej. Miałem pewność, że w tej kwestii przyznaliby mi rację nawet specjaliści.

Prowadziłem, na kolanach Ani podskakiwało kartonowe pudełko z dodatkową warstwą gazet i zepsutej, odrzuconej przez Benka zieleniny. Całość aranżacji wyglądała jak praca na zajęcia plastyczne, taka na czwórkę z plusem. My za to moglibyśmy wziąć udział w konkursie na całkiem przyjemny obrazek. Tato, Ania P. i Benek jadą do szkoły w piątkowy poranek.

Samochód zatrzymał się przy zielonobrązowym bloku leszczyny. Ania wysiadła, biorąc żółwia pod pachę jak drugie śniadanie, i zaczęła szukać odpowiedniego miejsca. Zauważyłem, że jezioro pociemniało przez te kilka dni. Falowało jak zakurzona suknia zakonnicy. Nie miałem pojęcia, czym kieruje się córka w doborze idealnego miejsca do wypuszczania żółwi na wolność, ale najwidoczniej to przy posrebrzanym wąsie strumyka i dwóch pustych butelkach spełniało wszelkie kryteria.

Zaraz, gdy Benek poczuł chłodną trawę pod brzuchem, odmaszerował pewnie w stronę przyjaznych chaszczy. Ich liście pokrywała rosa, ale tym razem Ania nie bała się, że woda zmyje napis Tato i Ania P. na żółwim gipsie z masy solnej, bo wykonaliśmy go markerem permanentnym.

W drodze powrotnej przejeżdżaliśmy przez miasto i postanowiliśmy wstąpić do jednego z barów kanapkowych. Piątkowy poranek sprzyjał wyludnieniu. Wszyscy siedzieli w pracy, nikt nie wypuszczał na wolność rannych żółwi.

Jutro mają przywieźć prochy Krostki do tego domu pogrzebowego, gdzie leżała mama powiedziała, gdy znudzona kelnerka oddaliła się od naszego stolika po odklepaniu formułki jak smakowało i zaproponowaniu jednego z deserów, którego nazwy nie pamiętałem już w momencie, kiedy kończyła mówić.

Jeśli będziesz chciała, pojadę tam sam i wszystko załatwię. To brzmiało już lepiej od nie mam.

Nie, nie, muszę Chcę być tam z tobą. Właściwie możesz mnie tylko zawieźć, jeśli to nie problem odparła, jednak czułem, że próbowała powiedzieć coś zupełnie innego. Skinąłem głową.

Deser okazał się zwykłymi lodami śmietankowymi z czekoladowymi trocinami i orzechami smakującymi tak, jakby ktoś za długo moczył je w miodzie. Gdy zagarniałem drugąłyżkę słodkiej papki, nagle zaczęła mówić. Zaraz po jej powrocie postanowiłem sobie nigdy nie pytać o trzeciego uczestnika wypadku. Tego kierowcę, który także przeżył i który nie ustąpił im głupiego pierwszeństwa. Opowiedziała mi o nim sama.

Najgorsze jest to, że gdybym mogła, tobym go wypuściła na wolność, ale podobno tak się nie dało. Wiesz, on tam w drodze zaczął mi opowiadać coś o swoim małym synku i że on nie może pójść do więzienia. Wezbrał we mnie gniew na obcego człowieka. Niewiele z tego pamiętam, strasznie się plątał. Tak jakby, no...

Był pijany dokończyłem, wiedząc, że te słowa nie przejdą jej przez gardło.

Wykryli mu potem półtora promila dokończyła.

Wtedy zupełnie straciłem apetyt. Musiała zauważyć moją reakcję, bo zaczęła mówić szybko, wyrzucać z siebie jakieś mało istotne zdania. Zapamiętałem jeszcze tylko kilka z nich.

Chodziło mi o to, że czuję sięźle wobec Krostki. Chyba powinnam pragnąć zemsty, czegoś w tym rodzaju. A ja naprawdę miałam ochotę powiedzieć temu facetowi, żeby po prostu wrócił do domu.

Wyszliśmy. Kierownica była naprawdę ciężka. Znaki przy drodze wydawały się zupełnie inne niż przed godziną.

Jeżeli to coś zmieni, to chciałam, żebyś wiedział, że zrobiłabym to dla siebie i tego dzieciaka wypaliła ze wzrokiem utkwionym między kolanami. Nie dla ciebie.

Skinąłem głową na znak, że rozumiem.

***

Na korytarzu przed salą ostatnich pożegnań siedziało zdecydowanie więcej osób, niż powinno.

Pani Anna odezwał się recepcjonista przy chudym biurku. Na te słowa poderwałem się ja, Ania i jeszcze jedna kobieta, która siedziała na krzesełku zaraz przy drzwiach wejściowych. Pani Anna P. uściślił po chwili człowiek przypominający mebel, przy którym siedział, i w dalszą podroż wyruszyliśmy tylko ja i moja córka.

Podczas długiej drogi korytarzem Ania zaczęła się zmniejszać niemal z taką samą szybkością, z jaką podnosił się poziom wody przy burcie łódki. Gdy dobijaliśmy do właściwych drzwi, miałem wrażenie, że nie przeskoczy przez wysoki próg, że jej druga, sprawna noga złamie się na tej gigantycznej przeszkodzie.

Poczekaj, wejdę pierwszy powiedziałem i nie czekając na jej reakcję, pogrążyłem się w orzechowym półmroku.

Sala była pusta, oszczędnie umeblowana. Wchodząc, czułem jednak, że każdy przedmiot zna swoje miejsce, zupełnie tak, jakby posiadał pamięć, i będzie milczeć jak wystraszone dziecko. Skromna urna stała na prostym stoliku. Sprawiała wrażenie samotnej, ale nie zagubionej. Gdy wziąłem ją do rąk, metal wypił całe ciepło, jakie uprzednio zgromadziłem pod rękawiczkami. Nie byłem zaskoczony. Wiedziałem, że wszystkie urny tak postępują. Ale w zdumienie wprawiła mnie inna rzecz.

Zamiast miękkiego przesypywania prochów wewnątrz usłyszałem szklany pobrzęk, coś jak stukanie kieliszka o kieliszek podczas pijatyki, coś na kształt pustej skorupy na dnie naczynia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jakub Rewiuk, Tata, Ania P. i Benek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 188

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...