Nowy Napis Co Tydzień #197 / Jak czytać i po co?
Najprościej będzie, gdy oddamy głos samemu Autorowi, tenże pisze tak:
O książce Umieranie, czyli prawie wszystko można powiedzieć […], że składa się z tekstów stanowiących wspólny rezultat penetracji obszarów, które interesują mnie od wielu lat, które próbowałem rozjaśniać we wcześniejszych monografiach, które próbowałem rozpoznawać w dawnych artykułach i szkicach, a wspomniane obszary barwią się odcieniami namiętności paradoksalnych.
Paradoksy te porządkować można, łącząc w pary to, co wzajemnie sprzeczne i zarazem wzajemnie dopełniające się: miłość i nienawiść, lęk przed śmiercią i pragnienie śmierci, lęk przed otchłanią i wychylenie w otchłań, poszukiwanie niepojętego Boga i odrzucenie niepojętego Boga, a wreszcie erotyczno-tanatyczne tęsknoty wyrażane w niejednoznacznych, często gorączkowych, często fantasmagorycznych unaocznieniach, być może: urojeniach
M. Nawrocki, Umieranie, czyli prawie wszystko. Studia i szkice o literaturze, Tarnów 2022, s. 10. [1].
To jedna, wskazana tutaj wyraziście możliwość interpretacji tego tomu; świadomie pomijam jego miejsce na drodze biografii naukowej autora, zapewne niepoślednie, lecz dla mnie mało znaczące dla lektury.
Harold Bloom, wybitny znawca literatury powszechnej i propagator lektury w czasach postępującego analfabetyzmu funkcjonalnego, w Prologu swojej książki poszukującej odpowiedzi na pytanie o współczesne możliwe, ale i konieczne (z pewnego punktu widzenia) techniki interpretacyjne konstatował:
Jeżeli mamy zachować jakąś zdolność do wydawania własnych sądów i opinii, to ważne jest, żebyśmy czytali dla siebie. Jak czytać, z pożytkiem czy bez, i co czytać, nie może w pełni zależeć od nas, lecz to, po co czytać, musi wynikać z naszych zainteresowań i im służyć. Można czytać po prostu dla zabicia czasu lub w nieskrywanym pośpiechu, lecz ostatecznie trzeba będzie liczyć się z czasem. Czytelnicy Biblii, ci, którzy analizują ją dla siebie, być może egzemplifikują tę palącą potrzebę wyraźniej niż czytelnicy Szekspira, jednak poszukiwania są analogiczne. Czytanie służy między innymi przygotowaniu nas do zmiany, zaś końcowa zmiana jest niestety powszechna.
Lekturę traktuję raczej jako samotną praktykę niż przedsięwzięcie edukacyjne. Sposób, w jaki obecnie czytamy, kiedy zostajemy sami ze sobą, zachowuje znaczną ciągłość z przeszłością, jakkolwiek się to odbywało w akademiach
H. Bloom, Jak czytać i po co, tłum. A. Kunicka, Warszawa 2019, s. 19. [2].
Zatem czas najwyższy, byśmy z tą świadomością wyruszyli na obszary wyznaczone przez teksty zebrane w tomie Michała Nawrockiego. Naszymi przewodnikami będą różne wcielenia Thanatosa i Erosa. Podążymy zaś śladami pochopnie skazywanego na nieobecność Boga – i to od jakże dawna. Nie jest najważniejsze to, że poszczególne teksty (a rzec by wypadało nie przez kurtuazję czy nawyk językowy: eseje) publikowane były wcześniej. Zebrane w jednym tomie, odczytywane w przyjętym kontekście układają się w szczególną całość. Pora zatem, by rozpocząć lekturę.
***
Oto część pierwsza tomu, opatrzona tytułem Masakra jako lektura. Pozornie ryzykowne to zestawienie. Od pół wieku rzeczownik masakra, czyli „1. masowe zabijanie w okrutny sposób; 2. wypadek lub inne tragiczne wydarzenie, w którym jest wielu rannych i zabitych”
Wbrew tym aprobowanym niejednokrotnie przemianom językowym, a może aksjologicznym, Michał Nawrocki prowadzi czytelnika na spotkanie z twórczością Jarosława Marka Rymkiewicza, Jerzego Pilcha, Czesława Miłosza, Stanisława Grochowiaka, Marcina Świetlickiego; znajduje się także miejsce dla wzmianki o Tadeuszu Gajcym. Czyżby chodziło tutaj o nieudolnie poprowadzoną lekcję anatomii, której konsekwencją mogą być także: „polskie flaczki / wprost z rynsztoków Kilińskiego”
Nie będzie wielką przesadą twierdzenie, iż masakra jest jednym z głównych tematów ostatnich książek Rymkiewicza: masakra Wieszania, masakra Samuela Zborowskiego… Nie jest żadną przesadą stwierdzenie, że masakra jest głównym tematem Kinderszenen; masakra jednostkowa i masakra powszechna. Myśl o masakrze, która tworzy kamień milowy historii, idea masakry jako więzi narodowej, to są pomysły, które Rymkiewicz podnosi od lat; można te pomysły akceptować, można je odrzucać, nie miejsce tu i czas na opis recepcji Rymkiewiczowskiej – powiedzmy to tak – masakry historiozoficznej czy historiozofii zmasakrowanej. Inna kwestia – szersza – jest według mnie bardziej istotna. Otóż masakra, o której pisze Rymkiewicz nie dotyczy tylko historii, dotyczy całego istnienia. Życie to jest masakra, istnienie to jest masakra
M. Nawrocki, Umieranie…, s. 20–21. [6].
Rzeczywiście trudno się z tym wywodem nie zgodzić. Zaraz jednak pojawia się wątpliwość: dlaczego pojawia się tu sformułowanie mówiące o „ostatnich książkach”? A gdzież Wielki Książę. Z dodaniem rozważań o istocie i przymiotach ducha polskiego? A chociażby Dwór nad Narwią? A wiersze? W tym i przytoczonego poniżej z tomu Thema regium:
Moje kości rozwiązane
Moja głowa rozłączona
To jest moja prawa ręka
To jest moja lewa strona
[…]
To są łokcie ale czyje
To jest gardło a nie moje
Jak ten Łazarz w pustym grobie
Tak ja teraz w sobie stoję
Kto pozbiera kto zawiąże
Co tak mi się rozsypało
Kto do kości doda słowa
I do słów kto doda ciałoJ.M. Rymkiewicz, *** (Moje kości rozwiązane…) [w:] tenże, Thema regium, Warszawa 1978, s. 20. [7]
„To”, co zostało poddane takiej masakrze, już nigdy nie zostanie na powrót złożone w całość. Przynajmniej tak sądzę.
Zdaję sobie sprawę, że tom szkiców o literaturze nie może być monografią poświęconą twórczości jednego z najważniejszych twórców literatury polskiej XX wieku. Myślę jednak, że wielopiętrowe próby lektury, przywoływanie wykładni Pilcha odczytującego Rymkiewicza, Miłosza odczytującego Gajcego, opowieść o Kubusiu Puchatku, nasłuchiwanie melodii dobiegających z Milanówka – to próby przymierzenia się do opowieści o Jarosławie Marku Rymkiewiczu, w tym do poważnego dyskursu o znaczeniu jego utworów i książek w związku z trwającą „sprawą Rymkiewicza”. „Krew” na pierwszej stronie „Gazety Polskiej” – fuj, nie wypada. Ale to na marginesie tylko, pamięć o przeszłości nie jest zanadto dobrze widziana w pewnych polskich kręgach intelektualnych, które z lubością szermują pojęciem „nekroprzemocy” – a to przecie biegun przeciwny Rymkiewiczowskiemu, proponującemu „wieczne teraz”.
Studium pod tytułem Ciemne lustra Grochowiaka ma szczególny charakter. Jest to bowiem preludium do bardziej rozbudowanego tekstu, mierzącego się z twórczością autora Menuetu z pogrzebaczem. Punktem wyjścia jest tutaj motyw lustra. Z niefrasobliwością doświadczonego interpretatora Nawrocki prezentuje notatki, które mogą stać się punktem wyjścia do dalszej pracy. Ciekawym bardzo, kto rozwinie to preludium w fugę – lejtmotyw został wskazany nader fortunnie. A może idzie tu o coś jeszcze innego, o notatki do weryfikacji własnego odczytania znaczeń i sensów twórczości autora Partity na instrument drewniany
[…] samo lustro w swej symbolice może stanowić właśnie najbardziej czytelny znak rzeczywistości (nazwijmy ją) prawdziwej.
Można zatem iść właśnie tym tropem. Można przyjąć, że lustra w tej poezji właśnie odbijają rzeczywistość, że odbicia – obrazy – w lustrach chcą być odbiciami rzeczywistości (jak ją nazwaliśmy) prawdziwej. To z kolei – jeśli się dobrze przyjrzeć temu, co się w lustrach Grochowiaka jawi – o owej rzeczywistości mówi dużo, acz niejasno.
I nie są to rozpoznania entuzjastyczne
M. Nawrocki, Umieranie…, s. 73–74. [9].
W miejsce klarownych twierdzeń z eseju o Rymkiewiczu pojawiają się przypuszczenia, ulotne hipotezy. A może właśnie na tym polega lektura arcydzieł, by nie posługiwać się jednolitą sztancą, formą gipsową do odlewów mosiężnych, gwarantującą nieomylność czytelnika? Tym bardziej, że pojawił się tutaj przedmiot tak wyjątkowy jak lustro, o którym – zważywszy na jego walor symboliczny, parafrazując zdanie zapisane przez Gertrudę Stein – powiedzieć można: „lustro jest lustrem jest lustrem”. I teraz możemy tylko czekać na opowieść pod tytułem Imię lustra. Lubo też zmierzyć się z poezją Grochowiaka, przyjmując lub odrzucając wskazówki Nawrockiego.
Obecnie czeka mnie nie lada wyzwanie, sprowokowane przez szkic Nawrockiego, poświęcony poezji Marcina Świetlickiego. Tekst Świetlicki jako półświatek. Notatki do rozprawy o doświadczeniu ciała i cielesności w wierszach Marcina Świetlickiego chwilowo funkcjonuje w mojej świadomości jako ważne, acz niekonieczne doświadczenie intelektualne. Doceniając spostrzeżenia Nawrockiego, wiem jedno: tej rozprawy jednak nie podejmę się napisać. Chyba nie tylko dlatego, że aż wyje – by posłużyć się sformułowaniem cielesnym – nieobecność w tym tomie szkiców twórczości Rafała Wojaczka, ale to tylko moje wątpliwości. A gdzież Polkowski? Albo też Sosnowski, nie tylko Sylwetki i cienie, ale przecie i zmasakrowany do didaskaliów dramat antyczny z tomu Poems:
Pauza. Wbiega Chór.
*
Chór podchodzi ku wzniesieniu
*
Chór podchodzi ku wzniesieniu na orchestrze i siada na stopniach.
*
Chór wbiega na stopnie wzniesienia i chroni się u ołtarzy.
*
Chór pada na twarz, potem wstaje.
*
Chór wzdycha.
*
Chór jęczy.
*
W czasie pieśni Chóru robi się dzień.
*
Chór pada na twarz.
*
Chór wybiegaA. Sosnowski, Sortes [w:] tenże, poems, Wrocław 2010, s. 7. [10].
A Sosnowskiego doktor caligari resetuje świat? Tyle możliwości. Nie czynię z tego zarzutu, lecz zastanawiam się. Może właśnie na tym polega zaproponowany przez Nawrockiego sposób lektury, prowadzący czytelnika do własnych poszukiwań.
***
Idźmy dalej. Oto część druga tomu, nosząca tytuł Krwawa baśń. Tytułu użyczył tekst poświęcony okrucieństwu Sienkiewicza, ale i Żeromskiego. Doskonale rozumiem poetykę tego akurat tekstu, alić u licha warto by chociaż wspomnieć o wspaniałym odczytaniu twórczości Sienkiewicza przez Ryszarda Koziołka
Pan Sienkiewicz […] zdaje sobie sprawę, że jego czytelnik wcale nie jest zainteresowany realizmem, ci, co są zainteresowani realizmem, czytają pana Prusa, pan Sienkiewicz wie, że jego czytelnicy chcą baśni, a w prawdziwej baśni księżniczki, rycerze, karoce z dyni mogą być, ale nie muszą, w prawdziwej baśni musi być rzeź, to jest warunek bezwzględny. Prawdziwa baśń musi być krwawa
M. Nawrocki, Umieranie…, s. 94. [12].
Dla mnie ważna jest próba odczytania na nowo Sienkiewicza, tutaj zaledwie zasygnalizowana, rozwinięta w urokliwym Pocałunku Eunice. Chylę czoła przed osobistą tonacją wypowiedzi przy próbie przywrócenia walorów czytelniczych w tym przypadku Quo vadis. Indywidualna perspektywa coraz częściej bywa zacierana przy rozmowach o arcydziełach literatury (nie tylko polskiej) przez uczonych interpretatorów, którzy przybierają kostium beznamiętnych komentatorów, karmionych papierowymi szpulami dawnych komputerów, jednako niezawodnych, jak i beznamiętnych.
Pora na proponowane w tym tomie spotkanie z Juliuszem Słowackim. Rzecz jest o potwornych okropieństwach, jakie kreował autor Króla-Ducha. Lecz nie w twórczości literackiej, chociaż i tutaj nie brakuje krwi i okrucieństwa, może nawet więcej ich, niźli u Sienkiewicza. Przynajmniej w okresie genezyjskim.
Michał Nawrocki z właściwą dla siebie swadą, z upodobaniem do przesady tak rozpoczyna esej pod tytułem Słowacki, potwór. Zapiski z głębin:
Był potworem. Był poetą, wieszczem, Polakiem, prorokiem, mistykiem, emigrantem, synem, akcjonariuszem, towiańczykiem, wizjonerem, dandysem i kochankiem. Był niewątpliwie geniuszem. Ale był również potworem. Zresztą: nie wiem, czy nie był nim przede wszystkim
Tamże, s.113. [13].
Otóż sprawy mają się następująco. Nawrockiego interesuje przede wszystkim (to prawda, niewyłącznie) kategoria biografii Juliusza Słowackiego – autor podąża śladami wyznaczonymi przez Jarosława Marka Rymkiewicza (Juliusz Słowacki pyta o godzinę), chociaż nader oględnie podchodzi do problematyki wyraziście obecnego u Rymkiewicza szaleństwa poety. Do enumeracji Nawrockiego mam niewielkie zastrzeżenie, przynajmniej jeżeli chodzi o rolę „kochanka”; nawet zważywszy na konwencję miłości romantycznej, trudno uwolnić mi się od hipotezy o fizycznej impotencji autora W pamiętniku Zosi Bobrównej. Ale nie o skandalizowanie tutaj idzie, pomińmy przeto tę kwestię milczeniem z braku dowodów; co gorsza, jest niezgodna z encyklopedyczną wizją Jarosława Marka Rymkiewicza, powtórzmy raz jeszcze: „nic tu nie jest pewne”
Kapelusz zdejmuję przed esejem ostatnim w tym tomie: „Ja – sam siebie tak bolę!” Rozważania o cierpieniu w poezji Bolesława Leśmiana z dodaniem kilku myśli o naturze arcydzieła. Bagatela – raz jeszcze powtórzę: „z dodaniem kilku myśli o naturze arcydzieła”. Wszak mamy rok 2023, w humanistyce trwają istotne spory na temat wszelkich przewartościowań, a tutaj w tytule pojawia się anachroniczne pojęcie „arcydzieła”. Czymże ono jest – nie dowiemy się tutaj, lecz dowiemy się „o kilku horyzontach istnienia wobec tego, co arcydziełem nazywam”:
Pierwszy ze wspomnianych horyzontów określiłbym jako horyzont olśnienia, drugi jako horyzont wdzięczności, trzeci – powinności, wreszcie czwarty to horyzont poświęcenia
Tamże, s. 167. [15].
By w roku 2023 stawiać pytania o sens literatury, by zastanawiać się nad rozumieniem arcydzieła! To – ni mniej, ni więcej – pytać o zagadnienia metafizyczne, a my przecie winniśmy podjąć rozważania fundamentalne: czy Szekspir był kobietą, jaką bieliznę nosił Słowacki, jaką traumę przeżyły kobiety, które posiadł (w „wylewach braterskich uniesień”, zalecanych przez Mistrza Andrzeja Towiańskiego) Adam Mickiewicz.
Pora na podsumowanie.
Przyznam się, że od dłuższego czasu z dużymi oporami przystępuję do lektury prac stricte polonistycznych. I nie jest to chyba kwestia lenistwa czy uprzedzeń. Zda mi się, że wyczerpał się repertuar tego dyskursu, mniej czy bardziej sprawne popisy interpretacyjne stają się nużące przez swoją powtarzalność, powielanie innych wypowiedzi. Od dawna już mnie nie nęcą potrawy odgrzewane w coraz doskonalszych kuchenkach mikrofalowych, pozornie zachowujące świeżość, wzbogacane o niezmiernie istotne składniki odżywcze – przynajmniej wedle deklaracji autorów i recenzentów wydawniczych. Jednym z zagadnień marginalizowanych bywa rozmowa o tak zwanych rzeczach ostatecznych.
Zamknijmy chwilowo tom esejów Nawrockiego. Czas przeznaczony na jego lekturę – przynajmniej z mojej perspektywy – uznać wypada za czas nieutracony. Układ tekstów wcześniej publikowanych nadał im nowy wymiar – przez wyeksponowanie właśnie tego, co zwykło się niekiedy wstydliwie określać mianem rzeczy ostatecznych, których rozumienie zawiera się w pojęciu metafizyka. A czymże jest ta metafizyka? Przybliżają nas do tego pojęcia poszczególne eseje. Summą ich sensów może być miniatura Leszka Kołakowskiego Kompletna i krótka metafizyka. Innej nie będzie. Innej nie będzie. Chociaż nieomal ćwierć wieku upłynęło od jej pierwodruku, zda mi się, że nie zawadzi ją przypomnieć. Chociaż czyni to i Nawrocki. Zatem oto ona – w całości – raz jeszcze:
Na czterech węgłach wspiera się ten dom, w którym, patetycznie mówiąc, duch ludzki mieszka.
A te cztery są:
Rozum
Bóg
Miłość
Śmierć.Sklepieniem zaś domu jest Czas, rzeczywistość najprostsza w świecie i najbardziej tajemnicza. Od urodzenia czas wydaje się nam realnością najzwyklejszą i najbardziej oswojoną. Coś było i być przestało. Coś było takie, a jest inne. Coś się stało wczoraj albo przed minutą i już nigdy, nigdy nie może wrócić. Jest zatem czas rzeczywistością najzwyklejszą, ale też najbardziej przerażającą. Cztery byty wspomniane są sposobami naszymi uporania się z tym przerażeniem.
Rozum ma nam służyć do tego, by wykrywać prawdy wieczne, oporne na czas. Bóg albo absolut jest tym bytem, który nie zna przeszłości, ani przyszłości, lecz wszystko zawiera w swym „wiecznym teraz”. Miłość, w intensywnym przeżyciu, także wyzbywa się przeszłości i przyszłości, jest teraźniejszością skoncentrowaną i wyłączoną. Śmierć jest końcem tej czasowości, w której byliśmy zanurzeni w życiu naszym, i być może, jak się domyślamy, wejściem w inną czasowość, o której nic nie wiemy (prawie nic). Wszystkie zatem wsporniki naszej myśli są narzędziami, za pomocą których uwalniamy się od przerażającej rzeczywistości czasu, wszystkie zdają się temu służyć, by czas prawdziwie oswoić
L. Kołakowski, Kompletna i krótka metafizyka. Innej nie będzie. Innej nie będzie [w:] Śmierć jako własność prywatna. Wybór, układ i słowo wstępne Z. Mentzel, Kraków 2021, s. 163–164. [16].
Tyle Leszek Kołakowski. Przyjęty przez Michała Nawrockiego rygor wypowiedzi o literaturze nakłania do powtórzenia wypowiedzi Kołakowskiego; przynajmniej w przyjętym przeze mnie sposobie lektury.
I to już prawie wszystko…
Czas na ponowną lekturę utworów literackich, jakie przywołuje Nawrocki. Niekiedy trudno mi się zgodzić z jego interpretacjami, lecz raz jeszcze stanąłem (także dzięki tej książce) przed koniecznością odpowiedzi na pytania: jak czytać i po co? Po raz kolejny pojawił się przede mną imperatyw namysłu nad kwestią fundamentalną: czym jest arcydzieło? Czym jest cierpienie, ból, umieranie? W innym przypadku rozmowa o człowieczeństwie nie ma sensu, staje się po prostu opowieścią idioty, pełną wściekłości i wrzasku. Albo też – jakby powiedział ktoś inny – grzechem. Pewien trop wyznacza ten tom szkiców o literaturze, o życiu, cierpieniu i śmierci. Tylko od czytelnika zależy, czy ten trop podejmie, czy pójdzie w innym kierunku. Zawsze przecie możemy zająć się czymś zupełnie innym. Toć przecie tylko literatura, toć przecie tylko coraz bardziej cichnące głosy Wielkich Duchów Ludzkości. Niekiedy w tej coraz bardziej przytłaczającej ciszy, wbrew jazgotowi codzienności, udaje się posłyszeć delikatny jęk indywidualnego cierpienia. A jeszcze przed nami straszna wieczność – jak mawiał Tadeusz Konwicki…
M. Nawrocki, Umieranie, czyli prawie wszystko. Studia i szkice o literaturze, Wydawnictwo Akademii Nauk Społecznych w Tarnowie, Tarnów 2022