Nowy Napis Co Tydzień #206 / Morderstwo przy ulicy świętego Marka
pamięci Edgara Allana Poe
Zdarza się, że człowiek natrafi w swoim życiu na wypadki, których nie daje rady ogarnąć rozumem, a które trwale naznaczają jego umysłowość i sprawiają, że ogląd spraw doczesnych kształtuje się w nim odtąd w niepośledni sposób. Teraz, gdy wiele lat upłynęło od opisanych niżej, przejmujących dreszczem wydarzeń, wciąż brakuje mi wiary, abym mógł brać je za to, co zwykło się określać mianem realności, jednakże charakter mój, usposobienie niełatwe i nieskore do ulegania pierwszym odruchom, nie pozwala mi przedstawiać ich sobie li tylko za młodzieńczą imaginację czy wybryk polotnej fantazji.
Działo się to w czasie głośnej zimmermaniady, studenckich zamieszek na Uniwersytecie Jagiellońskim, których echo odbiło się również w salach parlamentu w Wiedniu, gdzie w obronie protestujących, z żarem w głosie, przemawiał na forum złotousty Ignac, i gdy od lutego do marca, decyzją rektora, uczelnię zamknięto; włóczyłem się w tych miesiącach trochę po Krakowie, szukając dla siebie płatnego zajęcia. Byłem wówczas jednym z młodych ludzi, takich, o których często się twierdzi, że piękno noszą w sercu, a w głowie mają wiosnę. W przeciwieństwie do koleżanek i kolegów z Wydziału Filozoficznego unikałem nadmiernego zaangażowania w politykę, co do dzisiaj uważam u siebie za wielką zaletę, chroniącą przed doktrynerstwem i odurzeniem abstrakcjami.
Ponieważ lubiłem pisać, a obracanie słowem udawało mi się zgrabnie, zachodziłem do głównych redakcji, zainteresowany pracą dziennikarską. Po obwieszczeniu rektora dyskusja wokół publicznych wykładów księdza profesora Zimmermanna przelała się szybko z gmachu uczelni na szpalty gazet, dlatego nieliczne propozycje, które otrzymywałem, wyłącznie dotyczyły komentowania strajku na uniwersytecie. Znużony jałowymi poszukiwaniami zacząłem nawiedzać siedziby periodyków mniej rozpolitykowanych, a bardziej skoncentrowanych na tematach obyczajowych.
W jednej z nich, dość podłym miejscu: raczej piwnicy niż oficynie, przyjął mnie redaktor prowadzący, około czterdziestopięcioletni, niechlujnie wyglądający mężczyzna nazwiskiem Dzwonkowski. Uśmiechnięty jak bóbr, czerstwy jak czosnek, siedział za ogromnym biurkiem, nieuporządkowanym tak samo jak powierzchowność właściciela. Przywitał mnie jowialnie smolistym głosem, wskazał krzesło naprzeciwko i zapalił papierosa. Kiedy wyjaśniłem mu powód swojej obecności, przypatrywał mi się chwilę, jakby usiłował odgadnąć prawdziwe intencje mojej wizyty.
– I co, pan szanowny, chciałby napisać? – zapytał mnie wreszcie, prawie nie poruszając ustami wciąż ujętymi w zadowolonym grymasie.
– Nie wiem – odrzekłem szczerze, co musiało zrobić na nim jakieś wrażenie, ponieważ znowu pilnie mi się przyglądając, zaciągnął się papierosem, aż zrobiły mu się dziury w policzkach.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, gdy Dzwonkowski wypuścił dym nosem, w ten sposób stał się podobny do posągu Buddy spowitego oparami kadzideł, po czym stwierdził krótko, w filozoficznej zadumie kiwając okrągłą głową:
– Trudna sprawa.
– Rozumiem – odpowiedziałem i powoli podniosłem się z krzesła. – Bardzo panu dziękuję, że zechciał poświęcić mi swój czas.
Redaktor się uśmiechnął, a właściwie uśmiechnął bardziej niż do tej pory. Po raz pierwszy od momentu, gdy zapalił, wyjął papierosa z ust i trzymając go w dwóch palcach, kiwał groźnie w moją stronę, jakby pomimo dzielącego nas blatu usiłował tymi palcami dźgnąć mnie w piersi i z powrotem posadzić przed sobą.
– Niech pan siada – rzucił krzepko. – Musi się pan szanowny nauczyć, że trudna sprawa to nie jest sprawa bez szans.
Posłusznie wróciłem na krzesło, Dzwonkowski natomiast wstał zza biurka, podciągnął uczepione szelek spodnie, ciężko podszedł do zramolałej – zastanawiające, że wciąż trzymającej się na nogach – szafy, otworzył ją i zaczął grzebać w środku, przez cały czas nic do mnie nie mówiąc, a jedynie chrząkał i cmokał, jakby porozumiewał się tą metodą ze sterczącym z ust, dopalającym się petem.
– Volenti non fit iniuria, jak powiedział kiedyś zacny jurysta Ulpian Domicjusz – rzekł redaktor, łacińską sentencją usprawiedliwiając swój powrót do biurka z jakąś wytarganą teczką pod pachą. – Mam dla pana ciekawą rzecz – Usiadł na swoim miejscu i – po tym, jak wtarł w popielniczkę starego papierosa i zapalił świeżego – zapytał: – Czy słyszał pan kiedyś o morderstwie przy ulicy świętego Marka?
– Nie, nigdy – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Dzwonkowski wrzucił zużytą zapałkę do popielniczki, potem zaciągał się, mrużąc oczy jak sowa.
– Byłem trochę starszy od pana, kiedy to się wydarzyło. Niedługo będzie równo dwadzieścia lat – poinformował zwięźle, po swojemu prawie nie otwierając ust. – Tajemnicza historia. Jedna z tych niewyjaśnionych. Szaleństwo ogarnęło Kraków. Nieważne, czy fabrykant, czy robotnik, wszyscy jednakowo śledzili krwawą sensację. Sprawa dotyczyła morderstwa Zygmunta Faleńskiego, swego czasu właściciela cegielni przy ulicy Krowoderskiej. Podobno była to dość przykra osobowość, hulaka, mówiło się, że gustował w niewybrednych panienkach oraz tych lirycznych a naiwnych, które lubił roznamiętniać. Później Faleński sprzedał zakład i zamieszkał w Śródmieściu, właśnie przy świętego Marka.
Dzwonkowski umilkł w tym miejscu, ponieważ zorientował się nagle, że od pewnego czasu strzepywał popiół z papierosa na leżące przed nim papiery. Zaklął, niedbale przetarł rękawem dokumenty, zassał do płuc nową porcję dymu, puścił nosem i pewnie chwycił zgubiony wątek:
– Zresztą wszystko znajdzie pan tutaj – powiedział, poklepując teczkę leżącą na biurku. – Chcę, żeby przypomniał pan tę sprawę naszym czytelnikom, taki mały jubileusz. Na dwie kolumny. I śmiało może pan ubarwić całą historię, nie prowadzimy przecież ksiąg parafialnych – na to stwierdzenie zaśmiał się birbancko, a mnie ta jego nieoględność w obchodzeniu się z prawdą wydała się niestosowna. – No i niech pan porozmawia ze służącym Faleńskiego, Pawlickim. Tak dla odrobiny pieprzu. Zdaje się, że pracuje od kilku lat u tego adwokata Bilińskiego przy Batorego siedemnaście na Piasku.
– Dobrze, spróbuję – odparłem zadowolony, że nareszcie oczekiwano ode mnie czegoś innego, niż referowania studenckich awantur.
– Wyśmienicie – ucieszył się Dzwonkowski i wręczył mi wypchaną papierami teczkę. – No i życzę powodzenia.
Po tych słowach się pożegnaliśmy.
W słabym świetle żarówki, noc mając za świadka moich pierwszych wysiłków dziennikarskich, zacząłem przeglądać w domu zawartość przekazanej mi teczki. Znalazłem tam trochę nieczytelnych zapisków oraz dużo artykułów, w tym powściągliwe sprawozdania „Czasu”, a także obszerną publikację zamieszczoną w jednym z pierwszych numerów „Naprzodu”, która metodą brzuchomówcy przemawiającego dwugłosem głośno objaśniała porządek wstrząsającego zajścia przy ulicy świętego Marka, do którego doszło rok wcześniej, zarazem suflując swoim czytelnikom, niby wołaniem z dna studni, że oto słuszny los dopadł starego kapitalistę. I tak zagłębiłem się z wolna w lekturze relacji przedstawiających tło makabrycznego zdarzenia oraz referujących postępy w śledztwie dotyczącym zbrodni, której przebieg pozostaje niewyjaśniony do dzisiaj, a której tajemnicze i straszliwe okoliczności nadal wydają mi się czymś zgoła nierzeczywistym. Wszystko, co zapamiętałem, przedstawiam poniżej.
W środę dziewiętnastego marca, kilka minut po godzinie jedenastej wieczorem, z pierwszego piętra kamienicy przy ulicy świętego Marka, domu należącego w całości do Zygmunta Faleńskiego, doszedł dziki, straszliwy krzyk. Już po kilku minutach grupa przechodniów i sąsiadów w towarzystwie policjanta przystąpiła do próby wejścia do budynku, gdy otworzył im przerażony służący Faleńskiego, Maurycy Pawlicki. Bez zwłoki wszyscy pobiegli na górę i poczęli się siłować z drzwiami prowadzącymi do gabinetu właściciela kamienicy. Tymczasem wrzask, który od pewnego czasu stał się chrapliwy i zduszony, urwał się i w środku zaległa zupełna cisza. Wedle późniejszych zeznań obecnych, krzyk, w którym Pawlicki rozpoznał głos swego chlebodawcy, świadczył o dokonywanym gwałcie, ale równocześnie przepełniała go nieludzka, ostateczna groza. Pawlicki upierał się natomiast, że na początku straszliwego zdarzenia usłyszał słowa „Niemożliwe!” oraz „Apage!” wypowiadane w trwodze przez jego pana.
Faleński, w jesieni życia samotnik i mizantrop, miał w zwyczaju zamykać się na noc w gabinecie, gdzie do późnej pory oglądał i czyścił swoje kolekcje starych monet oraz porcelanowych miniatur, dlatego do środka wtargnięto dopiero po około kwadransie, gdy udało się nareszcie wyważyć drzwi. Obecnym ukazał się wtedy widok, który na równi przejmował do szpiku przerażeniem, jak wprawiał w oszołomienie. W blasku płonącego kominka zobaczyli starego fabrykanta spoczywającego w szlafroku w fotelu. Mężczyzna był pochylony do przodu, głowę opierał o piersi, wyciągnięte przed siebie ramiona zwieszał bezradnie z oparć siedzenia; nogi miał rozrzucone w szerokim rozkroku. Podłoga przed fotelem była zbryzgana krwią. Biały, jedwabny fular, który Faleński miał na szyi, tak samo szlafrok na jego piersi – lśniły nasiąknięte szkarłatem.
Ludzie zgromadzeni w wejściu patrzyli w odrętwieniu, jak bezwładne ciało zaczęło nagle osuwać się z fotela, aż głucho padło na ziemię. Wówczas dopiero zbliżono się do trupa, dźwignięto i ułożono na podłodze. Wokół szyi nieboszczyka dostrzeżono wtedy wyraźną, siną bruzdę, a także krwawe podbiegnięcia. Usta i broda Faleńskiego były brudne od świeżej krwi, paznokcie u rąk miał połamane, skórę na opuszkach palców zdartą i okrwawioną. Twarz nieboszczyka naznaczona była kontorsją, stanowiącą upiorne piętno po przebytej katuszy, jej bladość tłumaczono sobie nie tylko upływem krwi, ale nade wszystko wstrząsem, który Faleński musiał przeżyć tuż przed okrutną śmiercią. Oczy denata były wysadzone z oczodołów, jak przypuszczano, na skutek wyjątkowego i nagłego strwożenia.
Obecni tak bardzo byli pochłonięci sceną zbrodni, że dopiero po niejakiej zwłoce uzmysłowili sobie, że gabinet był połączony z sypialnią, jednakże kiedy otwarto drzwi i wkroczono do środka, okazało się, że nikogo w niej nie ma, wystrój pokoju zdawał się nietknięty, a okiennice były zablokowane od wewnątrz żelaznymi sztabami i niewzruszenie broniły dostępu do domu; tak samo drzwi prowadzące z sypialni na korytarz były zamknięte od środka na klucz. Gabinet również znajdował się w zupełnym porządku, jakby Faleński, prawda, że człowiek w podeszłym wieku, ale wciąż jeszcze krewki i bystrego umysłu, został całkowicie zaskoczony przez zabójcę. Na biurku paliła się naftowa lampa, której ciepłe światło padało na leżące na blacie złote i srebrne monety, dwie skórzane sakiewki oraz lupę. W toku późniejszego śledztwa ustalono, że kolekcja nie doznała uszczerbku. W ogóle, zarówno w gabinecie, jak i w sypialni, niczego nie brakowało, a wszystkie meble oraz sprzęty wyglądały na nieruszane. Nie znaleziono również narzędzia zbrodni, jak się spodziewano – sznura; sprawdzono, że okiennice w gabinecie również były zamknięte od środka i nie majstrowano przy nich. Wydawało się, że nie było sposobu, aby ktokolwiek mógł wejść do gabinetu. Wyglądało na to, że dokonano niewytłumaczalnej zbrodni, którą jedna z gazet nazwała „Zagadką przy ulicy świętego Marka”.
Zwłoki Faleńskiego przewieziono niebawem do prosektorium, gdzie następnego dnia pochylił się nad nim profesor Leon Blumenstok, wykładowca medycyny sądowej na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W protokole z sekcji, którego streszczenie znalazło się później w prasie, uczony jednoznacznie wskazywał na strangulację. Profesor Blumenstok przytaczał w swoim sprawozdaniu szereg okoliczności mających niepodważalnie o tym świadczyć. Po pierwsze, w ustroju denata stwierdzono obecność krwi ciemnej i płynnej, co dowodziło, iż śmierć była gwałtowna i szybka. Ponadto narządy Faleńskiego nie były blade i niedokrewne, wręcz przeciwnie – mózg, płuca oraz nerki były przekrwione; z tego powodu, jako możliwą przyczynę zgonu, profesor Blumenstok kategorycznie wyeliminował skrwawienie. W czasie sekcji ustalono również, że denat miał przegryziony język, a także, na krótko przed śmiercią, zapewne na skutek urazu wywołanego duszeniem, musiało dojść u niego do perforacji wrzodu przełyku, na który cierpiał od ponad roku. Krew, której taka obfitość znajdowała się na ubraniu i twarzy nieboszczyka oraz na podłodze w gabinecie pochodziła z pękniętego wrzodu oraz rany na języku: ofiara krztusiła się i wykasływała krew. W trakcie badania nie znaleziono krwi w oskrzelach drobnych czy pęcherzykach płucnych, z czego wysnuto wniosek, iż Faleński nie zmarł z powodu zaduszenia, a więc na skutek aspirowania krwi do dróg oddechowych. Treść żołądka była krwawo zabarwiona, stwierdzono, że w efekcie połknięcia; krwawienie z żołądka wykluczono. Do połamania paznokci oraz zranień na opuszkach musiało dojść w wyniku wbijania przez ofiarę palców w drewniane oparcia fotela. Innych obrażeń na ciele denata profesor Blumenstok nie zaobserwował. Konkluzja była oczywista: śmierć z uduszenia zbrodniczego, dokonanego najprawdopodobniej grubym powrozem zawiązanym w pętlę, zaciśniętą na wysokości pomiędzy krtanią a kością gnykową.
Dyrekcja c.k. Policji w Krakowie potraktowała sprawę zabójstwa przy ulicy świętego Marka bardzo rzetelnie, jednakże od początku zdawała się pogubiona wobec zawiłości śledztwa. Trudnością nie do sforsowania okazało się wyjaśnienie, w jaki sposób sprawca bądź sprawcy morderstwa zdołali dostać się do gabinetu Faleńskiego pomimo zaryglowanych okiem oraz zamkniętych drzwi. Przesłuchanie świadków nie dało żadnego światła; już samo przypuszczenie, że ktoś dał radę wspiąć się na gzyms na pierwszym piętrze kamienicy, otworzyć od zewnątrz okiennicę, wejść do środka, jednocześnie zaskakując Faleńskiego, następnie go udusić, wyjść, zamknąwszy okiennicę i niepostrzeżenie wrócić na zaalarmowaną krzykiem ulicę – wydawało się zupełnym wariactwem, na które nikt z policji oraz zastępu krakowskich detektywów, z których każdy pragnął rozwikłać zagadkę śmierci Faleńskiego i tym sposobem włamać się do annałów kryminalistyki, nie miał najmniejszej ochoty. Takim samym idiotyzmem wydawało się, aby morderca zabrał ze sobą powróz, którym przed chwilą udusił swą ofiarę, a jednak, pomimo desperackich wysiłków, narzędzia zbrodni nigdzie nie udało się odnaleźć. W gabinecie, tak samo jak w sypialni, nie natrafiono na żaden ślad mogący wskazać śledczym właściwy kierunek działań; skrupulatnie przeszukano cały dom oraz uważnie zbadano ulicę biegnącą wzdłuż kamienicy – wszystko bez rezultatu. Dodatkowo w całej sprawie brakowało motywu, a więc końca nitki, od pochwycenia którego zaczyna się najczęściej kryminalne tropienie prawdy.
Daremne usiłowania śledczych, wciąż niemogących trafić na jakąkolwiek poszlakę, z każdym tygodniem stawały się coraz bardziej irytujące. Wobec bezsilności władz przystąpiono do fabrykowania przeróżnych teorii, dając upust nieokiełznanej ludzkiej wyobraźni. Zaczęto podejrzewać Pawlickiego o współudział w zbrodni. Zdradziecki służący miał wpuścić do gabinetu wspólnika, ten natomiast zamknąć za sobą drzwi na klucz, dopaść do Faleńskiego przerażonego wtargnięciem intruza, udusić, następnie się ukryć, a po wkroczeniu tłumu do pokoju, korzystając z faktu, iż uwaga wszystkich koncentrowała się na zamordowanym, niezauważenie dołączyć do zebranych i udawać jednego z przybyłych na pomoc świadków zdarzenia. Niesłychany pomysł, że Pawlicki miał ponury udział w sprawie, sprawiał wrażenie mniej niedorzecznego, gdy się okazało, że Faleński zapisał swemu kamerdynerowi w testamencie pokaźną sumę pieniędzy. Jednakże wobec braku jakichkolwiek dowodów potwierdzających udział Pawlickiego w morderstwie, nadto wręcz niemożliwego do wyobrażenia zuchwalstwa koniecznego do zrealizowania tak ryzykownego planu, a także zważając na nieposzlakowaną opinię o Pawlickim, który w służbie u Faleńskiego spędził wiele lat, c.k. Prokuratoria Państwa w Krakowie nie zdecydowała się oskarżyć lokaja, wobec czego ten był jeszcze przez jakiś czas głównym podejrzanym jedynie w oczach części ludności. Wreszcie, po trwającym kilka miesięcy śledztwie, policja uznała swoją klęskę: sprawę zamknięto, orzekając, że morderstwo Zygmunta Faleńskiego było dziełem osoby lub osób nieznanych.
Dokładnie zaznajomiony z okolicznościami towarzyszącymi zbrodni przy ulicy świętego Marka, postanowiłem spotkać się i porozmawiać z Maurycym Pawlickim. Z redakcji zadzwoniłem do domu adwokata Ferdynanda Bilińskiego, aby umówić się z dawnym służącym Faleńskiego. Pawlicki, bardzo zdziwiony moim telefonom oraz tematem, który pragnąłem z nim poruszyć, zgodził się, abym złożył mu wizytę następnego dnia późnym popołudniem. Nie spodziewałem się uzyskać od niego jakichkolwiek informacji, o których nie dowiedziałem się wcześniej z gazet, zwłaszcza że dwadzieścia lat upłynęło od frapujących mnie wydarzeń, niemniej odbycie rozmowy z lokajem, świadkiem śmierci Faleńskiego, a jednocześnie człowiekiem, który przez ostatnie lata życia fabrykanta był mu najbliższą osobą, uznałem za swój obowiązek, tym bardziej, że zostało mi to zasugerowane przez redaktora Dzwonkowskiego.
Był wieczór, siąpiło, wówczas jeszcze gazowe latarnie oświetlały ulice w Śródmieściu. Korciło mnie, aby z Rynku podjechać elektrycznym tramwajem na Karmelicką, ale szkoda mi było sześciu centów za stację; zamyślony, o mały włos nie wpadłem pod koła rozpędzonego automobilu. Pawlicki zajmował w kamienicy przy Batorego schludnie urządzony pokój, oddany mu na wyłączność. Przyjął mnie uprzejmie, acz powściągliwie. Był suchym starcem wątłej postury, ale trzymającym się prosto, spojrzenie zachował przy tym czujne, jakby czekające podstępu, a nogi, pamiętam, że odniosłem dość zabawne wrażenie, musiał mieć długie i cienkie jak nogi bociana. Kiedy wszedłem do jego pokoju, moją uwagę zwrócił ogromnych rozmiarów portret wiszący na ścianie.
– To właśnie Zygmunt Faleński, o którym chciał pan ze mną rozmawiać – objaśnił gospodarz z szacunkiem w głosie.
Patrzyłem na siedzącego w fotelu siwego mężczyznę o orlim nosie i ciemnym spojrzeniu, zerkającego nieprzyjaźnie spod gęstych brwi; usta trzymał zmięte w urągliwym uśmieszku, włosy na głowie miał przerzedzone i w nieładzie. W głębi gabinetu, który znałem z prasowych opisów, znajdował się płonący kominek rzucający długie cienie, biurko po prawej stronie za plecami portretowanego, pod ścianą sekretera ze stojącym na niej zegarem, w tle uchylone okno przesłonięte w połowie storą, a dalej, za oknem, doskonale wyoblony księżyc, cały w srebrze i pływający w chmurach.
– Kiedy namalowano ten portret? – zapytałem pod wrażeniem artystycznej siły obrazu.
– Tydzień przed śmiercią pana – odpowiedział Pawlicki bez wahania. – Pozwolono mi zabrać go na pamiątkę po wspaniałym człowieku – dodał.
Spojrzałem na kamerdynera.
– Różnie mówiono o Zygmuncie Faleńskim – zauważyłem.
Pawlicki zacisnął usta i potrząsnął głową.
– To kłamstwa, co o nim mówiono – stwierdził zdecydowanie. – Nic więcej tylko komeraże roznoszone przez tych, którzy za cel życia obierają sobie niszczenie innych plotkami. A prawda mało ludzi obchodzi – urwał wzburzony, a kiedy odzyskał równowagę, zwrócił się do mnie: – Słucham, o czym chciał pan ze mną mówić?
Zrozumiałem, że mam do czynienia z wyznawcą tej cnoty feudalnej jaką jest lojalność i żadną mocą nie zdołam wycisnąć z niego żadnego niepochlebnego słowa o dawnym chlebodawcy. Znowu spojrzałem na konterfekt.
– Kto jest autorem? – zapytałem dość niegrzecznie, ponieważ nagle zaniepokoił mnie jakiś nieuchwytny szczegół na malowidle.
– Namalował go Olgierd Towiński – odrzekł zaskoczony Pawlicki. – Wyśmienity artysta, wtedy mniej znany, dzisiaj dość ceniony.
W Krakowie każdy słyszał o Towińskim. Plotkowano o nim bezkarnie i bez skrupułów, ponieważ słynął z samotnego życia, obmierzłego charakteru i bezpardonowego obchodzenia się z ludźmi. Jednocześnie jego prace, a malował tylko portrety, uważano za wybitne; bez wątpliwości potwierdzeniem słuszności tej oceny był wizerunek Zygmunta Faleńskiego.
Rozmawialiśmy trochę o nocy morderstwa, ale, jak przypuszczałem, pomimo usilnych starań Pawlicki w niczym nie potrafił wzbogacić mojej wiedzy. Wstaliśmy wreszcie, żeby się pożegnać. Gospodarz odwrócił spojrzenie na portret i odniosłem wrażenie, że waha się przez moment, aż odezwał się ostrożnie:
– Wie pan, tamtej nocy było coś dziwnego. Otóż, kiedy usłyszałem krzyk pana i pobiegłem do gabinetu, zrazu poczułem przy drzwiach lodowate zimno. Długo się tym nie przejmowałem, ale z czasem zaczęło mnie to prześladować.
Uznałem to za zmyślenie starego człowieka, prawidłowość ludzkiego umysłu, który nierzadko dekoruje wspomnienie dramatycznego doświadczenia, przydając mu rzekomo mających miejsce epizodów, w rzeczywistości jednak nigdy nieistniejących miraży, niemniej i tak podziękowałem Pawlickiemu za to, że zechciał mi o tym powiedzieć.
Wychodząc z pokoju, jeszcze raz spojrzałem na portret Faleńskiego. Przekonałem się wtedy, że tym ulotnym detalem, który zwrócił wcześniej moją uwagę, był zegar stojący na sekreterze. Wskazówki na tarczy pokazywały kilka minut po godzinie jedenastej. Wziąłem to wówczas za zbieg okoliczności.
Olgierd Towiński mieszkał w Zwierzyńcu, tam również miał swoją pracownię; wybrałem się do niego nazajutrz, chcąc zapytać o Faleńskiego, którego musiał pamiętać. Szedłem trochę jak straceniec na szafot: ponad sześćdziesięcioletni Towiński uchodził za wyjątkowo nieprzychylnego człowieka. Zresztą z powodu tych jego niepospolitych właściwości, to znaczy wybitnego talentu oraz kostycznego usposobienia, krakowianie obdarzyli go posępną legendą. Mówiono, że Towiński ujrzał kiedyś diabła przy pełni księżyca i wszedł z nim w spółkę: szatan obdarzył artystę nieprzeciętnym darem malowania portretów, ten natomiast zrewanżował się czartowi swą duszą, która od tamtego czasu przeczuwa piekielną spiekotę i ze zgryzoty zatruwa niegdyś szczęśliwy charakter właściciela.
Towiński przywitał mnie niełaskawie: przez uchylone drzwi obrzucił najpierw przykrym spojrzeniem, potem zapytał szorstko, czego chcę.
– Chciałem pana zapytać o Zygmunta Faleńskiego – wyjaśniłem. – Proszę, to będzie chwila.
Malarz popatrzył na mnie wilczo, groźnie zwiesił brwi, a na jego twarzy, podobnej do wysuszonej glinianej maski, pojawił się za chwilę szpetny uśmiech i jakby przemknął cień zainteresowania, czy raczej satysfakcji. Bez słowa wpuścił mnie do środka i zaprowadził do przestronnego, prawie pustego salonu. W milczeniu podszedł do znajdującego się w pokoju stolika, nalał sobie koniaku ze stojącej na nim butelki i nie proponując, żebym spoczął, sam zasiadł na kanapie ustawionej naprzeciwko wiszącego na ścianie niedużego portretu młodej kobiety.
– No więc, o co chodzi? – zapytał głośno, przypatrując się obrazowi.
– Chciałbym, żeby powiedział mi pan coś o Zygmuncie Faleńskim. Widział go pan na tydzień przed śmiercią. Malował go pan. Miał opinię mruka.
– To zupełnie jak ja – zauważył, nie przestając spoglądać na portret. – No, ale ja nie jestem łajdakiem, a Faleński nim był. Nic dziwnego, że całe jego życie było pospolitym draństwem. Dobrze, że umarł.
Milczeliśmy chwilę.
– A jednak namalował go pan, kiedy zgłosił się do pana – przemogłem się wreszcie, zaskoczony bezceremonialnością gospodarza.
Towiński dopił koniak i uśmiechnął się psotnie do dziewczyny na obrazie.
– Myli się pan – odrzekł. – To ja przyszedłem do niego. Portret Faleńskiego to mój zdecydowanie najlepszy obraz.
Bezwiednie powiodłem spojrzeniem za wzrokiem artysty. Dziewczyna na konterfekcie miała jasny kontur twarzy, słoneczną cerę, proste, blond włosy i zielone oczy, którymi zdawała się posyłać publiczności jakieś zalotne wyznanie. Siedziała w ogrodzie, czy może na polanie, w otoczeniu kwiatów: pośród kwitnących kolorów rozrzuconych na płótnie i przesyconych w jaskrawe porywy była ucieleśnieniem sennego marzenia. Zrozumiałem już, dlaczego Olgierda Towińskiego podejrzewano o układanie się z diabłem.
– Niezwykły – powiedziałem wzruszony urodą przedstawienia.
– Anastazja była wyjątkowa – przemówił gospodarz, a jego głos nabrał nagle ciepła i łagodności. Domyśliłem się, że kimkolwiek była kobieta na portrecie, musiał ją ogromnie kochać.
Towiński wstał z kanapy, podszedł do wiszącego płótna i wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć namalowanej twarzy dziewczyny.
– Wszystko przez to, że zakochałaś się w Faleńskim – powiedział dziwnie.
– Kto? – zapytałem, nie rozumiejąc.
Odwrócił się do mnie; dostrzegłem wówczas iskry szaleństwa w jego oczach.
– Przecież powiesiła się na sznurze – dodał spokojnie, a dla mnie było oczywiste, że ten głos martwy i nieczuły, na którego dźwięk przeszedł mnie dreszcz, był naprawdę krzykiem udręczonego i cierpiącego w rozpaczy.
Ze straszliwą jasnością uzmysłowiałem sobie, że rozmawiam z człowiekiem obłąkanym. Pożegnałem się prędko i opuściłem jego dom.
Od spotkania z Olgierdem Towińskim narastały we mnie niepokój oraz fantazyjne przeczucie, że to, co powiedział mi o portrecie Faleńskiego oraz tragiczna historia namalowanej dziewczyny, którą wyjawił w czasie mojej wizyty, zawierały w sobie jakąś utajoną treść. Moje rozterki szybko przerodziły się w rodzaj natrętnej ułudy, ślepej obsesji niepozwalającej na wytchnienie. Było późno, gdy nie mogąc dłużej opierać się pragnieniu wyjaśnienia dręczących mnie niedocieczonych intuicji, wyszedłem z mieszkania i skierowałem do domu przy ulicy Batorego siedemnaście. Otworzył mi Pawlicki, który, gdy zażądałem, aby mnie wpuścił, gwałtownie zaoponował, dlatego – nie czekając ani chwili – odepchnąłem lokaja i nie zważając, że oto popełniam przestępstwo, siłą wtargnąłem do środka i pędem udałem się do pokoju służącego. Zdyszany, przepełniony niecierpliwością, jeszcze raz stanąłem przed portretem Zygmunta Faleńskiego. Nie wiedząc, czego powinienem się spodziewać, wpatrywałem się w milczące, srogie oblicze starca pogrążonego w fotelu na tle gabinetu wypełnionego poświatą płonącego kominka i zatopionego w ciszy.
… I nagle, zapewne był to efekt fantasmagorii, osobliwego złudzenia, którego wyjaśnić nie potrafię, zdało mi się, iż na płótnie w gabinecie wiatr wpadający przez otwarte okno poruszył delikatnie niezaciągniętą storą i odcisnął zarys ukrytej za nią ludzkiej sylwetki. Znieruchomiałem z przerażenia, albowiem w miejscu, gdzie – jak wcześniej sądziłem – światło księżyca przebijające przez chmury na konterfekcie rozjaśniało fragment wiszącej materii, zamiast zasłony ujrzałem bladą twarz kobiety, tej samej, którą oglądałem na portrecie w domu Towińskiego! Była jednakowo piękna, jednakże teraz jej szyję szpeciła szeroka, sina bruzda. Pod odkształconą storą dojrzałem – byłem tego pewien, ale czyż mogłem być wtedy pewnym czegokolwiek?! – że w rękach ściska gruby powróz zadzierzgnięty w pętlę.