Nowy Napis Co Tydzień #021 / W poetyckim stanie
W astronomii osobliwość to taki twór, który – skupiwszy się w centralnym punkcie – osiąga nieskończoną gęstość. Podobna osobliwość ukazała się na rynku wydawniczym.
Oto on – bohater książki u swego praźródła: kilkuletni, przypominający elfa pastuszek z położonej kilkadziesiąt kilometrów od Tarnowa wsi Borzęcin, „na wyszczypanej i wyszarpanej jęzorami krowimi” – jak ją przedstawia – „polnej dróżce szerokości dwu metrów, obrzeżonej zagonami, z jednej strony ziemniaków, z drugiej żyta, owsa lub pszenicy, i ciągnącej się od zastodola przez półtora kilometra hen, aż do samego lasu”. Dwie dekady później ten pasący krowy chłopaczek, czytający co popadnie podczas wlokących się przy pasieniu przedpołudni i popołudni, napisze swój pierwszy wiersz. Jeszcze cztery dekady z dokładką a opublikuje osobliwą autobiografię Stan miłosny… przerywany. Zapiśnik 1988, 2013-18, obejmującą w istocie całe dotychczasowe życie Józefa Barana, poety, reportażysty, dziennikarza, dziś siedemdziesięciodwuletniego – autobiografię osobliwą dlatego, że niczym czarna dziura materię, autor w nietypowym stylu wsysa w swoją historię dziesiątki postaci żywych i umarłych, z dróżki, która staje się drogą, zbiera pieczołowicie kamienie węgielne i złote okruchy – to, co odcisnęło na niej ślad, wypełniało treścią życie i poezję.
*
Rok 1974. Platynowa epoka krytyki i pism literackich. W Krakowie ukazuje się debiutancki tomik Józefa Barana, absolwenta Wyższej Szkoły Pedagogicznej Nasze najszczersze rozmowy. Dostrzega go i recenzuje Jerzy Kwiatkowski, uznany literaturoznawca i stały felietonista w „Twórczości”. Wiersze młodziutkiego poety zaczyna też drukować „Tygodnik Powszechny”. Prawdopodobnie od tego momentu jego rozwój twórczy śledzi już Artur Sandauer, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, cesarz wśród krytyków, uparty rzecznik talentu Gombrowicza, wskrzesiciel pamięci o Schulzu, orędownik awangardowej wyobraźni lingwistycznej Białoszewskiego. W 1976 roku do księgarń trafia drugi tomik Barana Dopóki jeszcze, po nim kolejne: Na tyłach świata i W błysku zapałki.
Po wydaniu drugiego tomiku przyjechała do mnie ekipa z telewizyjnego Pegaza – wspominał później poeta – bo Sandauer wybrał mój zbiorek do pokazania i omówienia przed kamerą. Miałem się do tego odnieść. Coś tam dukałem. Nie miałem pojęcia, kim ten Sandauer jest.
A Sandauer wiedział o Baranie, że „trafia liryką prosto do ludzkich serc”, rzec można: wiedział dużo, o ile nie wszystko.
Wedle stoika Marka Aureliusza w dziełach przypadków znać działania praw zbiegających się mimowolnie, choć z namysłem, toteż Artur Sandauer, jak przyjmuje się dziś odkrywca poety z Borzęcina, i Józef Baran, nieuchronnie zawiązują potem długoletnią przyjacielską relację. W warszawskim mieszkaniu Sandauerów poeta ma swój gościnny pokój. Przy kolacji rozprawiają, jakżeby inaczej, o sztuce, literackiej kuchni, warsztacie, formie, języku. (O własnym napomknie Baran w Stanie miłosnym… przerywanym, że „naczytany przy krowach […] przeistaczał się latami w pisaniu w język czynny, w szkołę stylu”). Żona Sandauera, Erna Rosenstein, malarka, na której oczach szmalcownik zamordował rodziców, tajemnicza i skupiona – zazwyczaj w milczeniu z papierowych serwetek wyczarowuje figurki tancerzy i obdarowuje nimi gości. Po śmierci „cesarza” w 1989 roku spotkania te będą wracać w snach. „Śnił mi się Artur Sandauer” – tak Józef Baran nazwie książkę wspomnień o wybitnym krytyku.
Tymczasem w odległych krajach inny borzęcanin, syn pracownika poczty i córki właściciela mleczarni w Borzęcinie, krów wprawdzie niepasający, lecz tknięty dziedzictwem tych samych zapachów i przestrzeni wspinających się po polach ku widnokręgowi, w satyrycznych dramatach rozprawia się z paradoksami rzeczywistości, w których odbija się echo od zanurzonej w absurdach totalitarnego systemu ojczyzny. Odpisując na list Sławomira Mrożka, który na emigracji w Paryżu zachwycił się jego debiutanckim tomikiem, Józef Baran zdaje sobie sprawę, jaką ta pochwała ma dla niego wartość. Dzieli ich przecież różnica wieku i pozycji literackiej (Mrożek urodził się 17 lat wcześniej, był już legendą), uprawiają odmienne literackie gatunki. Tak zaczyna się ta trwająca latami korespondencja dwóch twórczych osobowości, z dominantą relacji mistrz – uczeń, gęsta od ciekawych, zmyślnych pytań ucznia i cierpliwych, filozoficznych odpowiedzi mistrza, który wierzy, że
istnieje jakiś model idealny dla każdego, jakby idealny scenopis od całej wieczności napisany i to w najdrobniejszych szczegółach.
Z czasem listy „ucznia” przeistaczają się w partnerski dialog. Scenopis dla poety obejmuje już wszak pierwsze znaczące nagrody (w tym imienia Andrzeja Bursy, Stanisława Piętaka i Kościelskich).
Przypominamy dwóch sąsiadów, którzy nie widzieli się nigdy, znają się tylko z rozmów przez ścianę – konstatuje Baran. – Naszym zadaniem jest rozbić tę ścianę. Do tego dąży między innymi sztuka. A sąsiadami przez ścianę nie jesteśmy tylko my obydwaj, ale w ogóle wszyscy mieszkańcy starej Ziemi.
Listy z okresu emigracyjnego sławnego dramaturga i dobijającego się do sławy poety ukażą się ćwierć wieku później, w 2014, rok po śmierci Mrożka (Scenopis od wieczności), dając świadectwo niecodziennej wspólnoty w odmienności, bliskości w geograficznym i twórczym oddaleniu.
Ale tym literackim dysputom, tym poetyckim wzlotom i stopniowo spływającym na Józefa Barana splendorom towarzyszy dychotomia, tak ujęta przez autora Stanu miłosnego… przerywanego:
Każdy poeta […] „ego” ma rozdęte do niemożliwości. Zresztą musi mieć, bo z tego rozdętego „ego” wynika poezja. To staje się przyczyną braku równowagi psychicznej, schizofrenii, pęknięcia. Świat oczekuje od poety – wiadomo – żeby był szalony. Rodzina oczekuje od poety – wiadomo – żeby był normalny.
A jednak to normalność stwarza artyście warunki do rozwoju, bo ktoś dba o to, żeby miał co jeść, gdzie spać i co na siebie włożyć. W okowach normalności duch władny jest wznosić się w strefy zahoryzontalne i sprowadzać na ziemię metafizykę. Zabrakło takiej normalności Bursie, Stachurze, Wojaczkowi, Rybowiczowi – tonęli, próbując chwytać się jej powierzchni. Nie zabrakło jej Józefowi Baranowi.
Sandauer, Mrożek, żona Zofia, z którą założył rodzinę – to kamienie węgielne od-dróżkowej drogi.
*
Złote okruchy – zdarzenia mniejszej i większej wagi nanizane na kościec losu, zatrzymane w Stanie miłosnym… przerywanym, z nieomylną intuicją profesjonalnego kronikarza rzucają światło na środowisko, w jakim funkcjonuje poeta, na jakość i klimat umysłowego życia. W czasach, gdy Józef Baran zajmuje się poezją w tygodniku „Wieści”, a później w „Dzienniku Polskim”, są w tym kręgu zarówno Miron Białoszewski jak i Anna Kamieńska, jest Wiesław Myśliwski, Marian Pilot, Adam Ziemianin czy później Łukasz Nicpan. Pojawia się Bogdan Madej, dysydencki pisarz, autor słynnej powieści Maść na szczury, z którym poeta wymienia (w roku 1989!) prorocze niepokoje związane z toczącym się procesem degrengolady kultury wyższej, skutkującym – dostrzega Madej – problemami materialnymi twórców
właściwie bez precedensu w historii naszego narodu: znakomity poeta Józef Baran musi martwić się nie o to, czy będzie mógł wysłać swoje córki na Maderę czy Riwierę, ale o to, czy on sam i jego rodzina wytrwa finansowo od pierwszego do pierwszego. Jego przyjaciele poeci też borykają się z tymi kłopotami. […] Jak można w takich warunkach dźwigać się w rejony niezbędnej dla twórczości sublimacji i uogólnień szerszych i wyższych ponad codzienną egzystencję?
Dźwiganie się w rejony sublimacji okazują się jednak rodzajem odtrutki na materialną mizerię. Z Charlesem Kraszewskim, amerykańskim profesorem, tłumaczem i znawcą literatury polskiej, toczy Józef Baran żywy spór o to, czy wiersz powinien być „prosty”, czy „zawikłany”. Kraszewski kibicuje takim, „które rozwiązuje się jak krzyżówki lub szarady”, prostotę ceni, ale dopiero wtedy, kiedy idzie w parze z dwuznacznością. Poeta znad Wisły ripostuje, że prostota formy nie oznacza, że wiersz nie ma drugiego i trzeciego dna, „ale do zgłębienia tych den potrzebny jest inteligentny i subtelny czytelnik (lub krytyk)”. „Każdy – podkreśla – bierze z wiersza tyle, ile umie i może”.
W mniejszych i większych zdarzeniach wypełniających daty pojawiają się też prawdziwe perły: spotkania z nieznajomymi, tak znaczące, że niemal intymne, jak to, z czytelnikiem, w którym wiersz Spóźnione wyznanie wzbudza tęsknotę za pierwszą miłością (śliczną dziewczyną z warkoczami), a wraz z nią powrót do minionego i wznowienie romansu zakończonego nieuchronnym rozstaniem, bo w tle cichą, upartą skargą przemawia ból skrzywdzonych rodzin. Albo spotkanie z kimś, kto po lekturze książek poety przyznaje, że „nie wie, co pisze, nie wie, co w nim siedzi”, dlatego w bezsile prosi jedynie o modlitwę tego, kto dobywa rzeczywistość słowem. Tak autor wiersza i obcy człowiek stają ramię w ramię przed lustrem emocji wywołanych przez słowo, tak ucieleśnia się własne, niezależne życie wiersza.
Pomiędzy mniejsze i większe zdarzenia nieubłaganie wwierca się Kraków, gdzie Józef Baran osiadł, Kraków ze swoją osnutą grynszpanem aurą, tradycją prostowania zawiłości istnienia wódeczką w „Klubie pod Gruszą” i „Jamie Michalika”, skąd wraca się nad ranem w niepewnych stanach świadomości, Kraków profesorskiej nad-powagi i kabaretowego mikroświata „Piwnicy pod Baranami”. Kraków sprawdzonych przyjaźni: z Anną Dymną (której Józef Baran zwykł posyłać nowe wiersze, a ona je na poetyckich świętach czytać), profesorem Romanem Mazurkiewiczem, ekspertem od literatury średniowiecznej, czy profesorem Markiem Karwalą, pomysłodawcą dwudniowej konferencji na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie poświęconej twórczości Barana… Także z Jakubem Ciećkiewiczem, dziennikarzem, pisarzem, kolegą redakcyjnym z dawnych „Wieści” (który, odkąd zwolniono go z „Dziennika Polskiego”, zarabia na chleb jako taksówkarz)…
Stan miłosny… przerywany skrzy się od nazwisk ludzi w ten czy inny sposób z poetą związanych, słychać w nim muzykę Andrzeja Zaryckiego, Andrzeja Sikorowskiego z zespołu Pod Budą, jak i Starego Dobrego Małżeństwa, dobiega głos Beaty Paluch i Hanny Banaszak – tych, co to wiersze Józefa Barana śpiewają, wiążąc dwie sztuki w jedną.
A może tak będzie wyglądało nasze życie pozagrobowe dusz – zastanawia się poeta – że każda dusza będzie miała swoją jamę snu, w której trwać będzie bezczasowo intymne obcowanie głosów, szeptów, cieni, dusz, z jakimi kiedyś się zetknęliśmy.
Złote okruchy – ludzie różnych dróg – potencjalni lokatorzy sennych jam – oddzielne historie krążące w orbicie borzęcińsko-krakowskiej planety.
*
Bogactwo i gęstość przywoływanych zdarzeń wzmacnia polifoniczność gatunkową Stanu miłosnego… przerywanego. Kłębią się tu i kotłują niby kosmiczne wiry i wirki fragmenty okolicznościowych kolaudacji, listy, wywiady, przypisy (ba! – znalazło się nawet miejsce na detaliczną wyliczankę tego, co kto o poecie i poeta do kogo napisał, a co w postaci dokumentów, głównie listów, zasiliło już archiwa Biblioteki Narodowej), swoiste mini reportażyki, w których znać wyostrzony zmysł spostrzegawczości niegdysiejszego dziennikarza:
W drodze do przychodni słyszę wymianę uprzejmości:
– Dzień dobry (optymistka).
– To się dopiero okaże (sceptyk).
– Dzień jak dzień (staruszek wyglądający na byłego księgowego w nieistniejącej już spółdzielni „Teraźniejszość”).
Pojawiają się, śmiało zabłąkane, zamysły wierszy i wiersze ukończone, świadome swego bezbłędnego mariażu formy i treści:
Można być
w kropli wody
światów odkrywcą
Można
wędrując dookoła świata
przeoczyć wszystko
Te różnorakie oblicza gatunkowe spajają prozatorskie refleksje o istnieniu, Bogu, przemijaniu i – pokonanej w końcu – długiej chorobie nowotworowej, którą Józef Baran odczynia niesłabnącą w słabnącym ciele wolą życia i tajemniczą siłą krążącej w zatrutej chemią krwi poezji. Najświetniejsze partie prozą Stanu miłosnego… przerywanego to te, które czyta się jak poezję – kiedy proza przeistacza się w poezję mimochodem, poddając ją jej tętnu, perspektywie jej widzenia. Proza poezją u Barana „widzi” zwisające majowe kiście promieni, „dostrzega” mijane „zagony sczerniałych główek słoneczników, jakby je ktoś (jesień, wiatr), dopiero co płonące, zdmuchnął przed chwilą niczym paczuszkę zapałek, którą zamieniono w pogorzelną trumienkę”.
Elementy tego konglomeratu, skompilowane przez autora z namysłem, według reguł trzymającego w napięciu scenariusza, uzupełniają bujnie myśli z pogranicza poezji i prozy, sentencje, nadające każdemu znaczącemu utworowi diarystycznemu walor uniwersalnego przesłania, na przykład:
[…] gdyby nauczyć się inaczej przeżywać czas (sekundę, minutę, godzinę, dzień), można by wydłużyć lub skracać życie.
Życie ma puste miejsca, których nie należy niczym zapełniać (przecinkami, pauzami, wykrzyknikami, myślnikami.
Rodzą się ludzie z muzyką w środku i rodzą się ludzie bez muzyki w środku.
Z rzeczy tego świata pozostaną: poezja i dobroć, mówił Norwid. A reszta? Reszta to tylko turbo-trzepoty skrzydeł wprawiających w ruch minutę za minutą, dzień za dniem.
– dopowiada Baran.
Dlatego prozę najbardziej prozaiczną, tę, która dotyczy polityki, poeta ledwie jakąś uwagą czy komentarzem muska, kierując się przekonaniem, że „poezja ma latać wyżej, a dostosowywanie jej do bieżących dogmatów politycznych bardzo by ją zubożyło, chyba też skrzywdziło”. Nie ulega wątpliwości, że mądrość ta dziennikowi Józefa Barana służy.
Podobnie jak wybrana przez autora Stanu miłosnego… przerywanego technika wielogłosowości, gatunkowej naprzemienności, współbrzmiąca z tytułem książki.
Pisanie poezji – tłumaczy poeta – to stan zakochania w świecie, ale tylko przez parę dni w miesiącu. Podczas tych wyostrzonych dni uwagi, metafory same wpadają do głowy, coś może mnie olśnić, zachwycić. Ale potem znowu trzeba żyć normalnie…
Relację z poezją porównuje do małżeństwa, w którym amplituda emocji zmienia się, niekiedy z nieprzewidywalną dramaturgią. Autobiografia – rodzaj publicznej spowiedzi – nie może tego ukrywać. Poeta fruwa, by spadać na ziemię; spada na ziemię, by czasem się wzbić.
*
Autorzy dzienników mają do rozwiązania jeszcze jeden problem: jak zapewnić równowagę między wrodzoną nam wszystkim (artystom szczególnie) próżnością a dystansem do niej, między poczuciem własnej wartości a świadomością – również twórczych – niedostatków, ułomności. Baranowi udaje się tę pułapkę ominąć, niekiedy humorystycznie. Nie ma bowiem w Stanie miłosnym… przerywanym zadęcia, tromtadracji, pod którymi zwykle kulą się kompleksy, brak treści i duchowa lichota. To literatura szczerego tonu. Józef Baran jest tak samo autentyczny, gdy przywołuje siebie pasącego krowy, jak i siebie czytającego wiersze w Krakowskiej Filharmonii. Gdy cieszy się z własnego udanego spotkania autorskiego i gdy z iście czechowowską serdecznością kreśli portrety bliźnich, a także wtedy, gdy zachwyca się, często cytując cudze utwory, talentem innych.
I kiedy cała materia przeżytych lat, zatoczywszy lot nad czasem – jak astronomiczna osobliwość znów skupia się w punkcie centralnym, na wiejskiej, polnej drodze, nikogo to nie dziwi. Widują przecież borzęcanie, że wiosną, jesienią czy latem poeta wsiada na rower i przemierza tamte przestrzenie powlekające się znajomym, wiernym światłem.
Józef Baran, Stan miłosny… przerywany. Zapiśnik 1988, 2013-18, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019.