13.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #211 / Z Jamy Michalika: Dekalog podkarmiania weny

Irena Kaczmarczyk: Jak podkarmiać wenę? Jesteś poetą wybitnym, dojrzałym, a twoja wena wciąż młoda, aktywna…

Józef Baran: Tak? Cieszy mnie twoja opinia. A „podkarmianie weny” – to ładne hasło i… trudna sprawa. Organiczna niemal, zależna chyba od żywotności, od niepohamowanej ciekawości poety, bo jak się jest młodym – każdy jest poetą, nawet ten, co nie pisze wierszy, a jak się wchodzi w „wiek męski, wiek klęski” – skrzydła mają ochotę opadać. Jeśli więc na starość poeta pozostał poetą, to chyba naprawdę jest poetą, a nie tylko udaje poetę.

I.K.: Czy pokusiłbyś się o stworzenie DEKALOGU podkarmiania weny? 

J.B.: Po pierwsze – konieczny jest talent, o którym dziś mało się mówi. Talent zastępowany jest dziś erudycją, elokwencją, wyuczoną wiedzą filologiczną czy filozoficzną. Tymczasem talent to talent! Albo się go ma, albo nie! Nic nie pomogą starania, układy, pracowitość i płodność. Talent jest rzeczą niedefiniowalną, tajemniczą, od Boga – jak mówił Brodski. Nie wiadomo z jakich komponentów się składa. Nieraz widzisz, jak bryluje przy stole ktoś, kto jak zasiądzie do pisania – „knoci”.

Po drugie – trzeba pisać sobą, czyli rozwijać bezustannie siebie jako człowieka, twórcę. Nie spoczywać na laurach, przystępować do każdego nowego wiersza z pokorą dla rzemiosła, a równocześnie tak jakby się wcześniej nic nie napisało, z recepcją dziecka. Poeci zadufani tracą tę dziecięcą czy młodzieńczą świeżość i przestają się rozwijać. Znam takich chodzących po Krakowie prawie jak pomniki. Już nic nowego nie wymyślą, bo zastygli w samozachwycie.

Po trzecie – należy trwać wciąż w swoim stylu, obrazowaniu, w formie. Być wciąż sobą, rozpoznawalnym w każdym zdaniu, obrazie, metaforze, a równocześnie zmieniać się – być kapitanem statku, który wyprawia się wciąż po nowe złote runa, odkrywa nowe lądy poetyckie. Pomagają w tym podróże, odmieniające optykę, pomaga zmiana miejsc, pomaga życie, które każdego dnia pisze wciąż nowe scenariusze – tylko trzeba umieć je odczytywać – i należy patrzeć mu prosto w oczy, nawet gdy pojawiają się przykre momenty: choroba, szpital et cetera.

Po czwarte – wierzyć, że to, co ma się do powiedzenia i napisania będzie powiedziane i napisane jakby po raz pierwszy. Nikt tego wcześniej nie zrobił, choć wiadomo, że „nic nowego pod słońcem”. Ten paradoks jest solą twórczości, a także solą życia… Czyli być zadufanym – przy całej pokorze dla warsztatu, rzemiosła, profesji, przy całej dziecięcej naiwności.

Po piąte – utrzymywać w pisaniu wiersza balans między opisem a komentarzem. Jeśli utwór przechyli się w stronę komentarza – przechyli się w rezonerstwo, w moralizowanie, w abstrakcyjne filozofowanie. Jeśli przechyli się w drugą stronę – będzie opisywactwem bez refleksji, bez uogólnienia, bez momentu ponadczasowego wyławianego z chwili bieżącej.

Po szóste – uczyć się od najlepszych, także od najstarszych… Od klasyków, od Kochanowskiego, Mickiewicza, Leśmiana, Rilkego, Eliota, Białoszewskiego, a nie tylko od kolegów pokoleniowych. Sięgać po najlepsze utwory i dzieła nie tylko poetyckie. Krótkowidztwo pokoleniowe jest minimalizmem i prowadzi do uwiądu starczego już w młodym wieku. Młodzi też będą za chwilę starymi.

Po siódme – być w kontrze, mieć przeciwników, nie dać się zagnać do gett, ugrupowań, do towarzystw wzajemnej adoracji; choć oczywiście grupowanie się jest cechą literackiej młodości. Dopóki żyje ostatni przeciwnik, dopóty poeta ma komu udowadniać, że jest dobry, bardzo dobry, znakomity – ma po co pisać. Oczywiście ma po co pisać także, gdy nie zabraknie mu sympatyków, przyjaciół jego pisania. Jednak w salonach wzajemnej adoracji najszybciej umierają poeci zadowalający się małymi pokoleniowymi sukcesikami, wynikającymi często z układów, z układzików… Nie chodzi – jak pisał Norwid – o bieżący sukcesik, sukces, lecz o zwycięstwo.

Po ósme – przeczytać (jeśli się da) wszystkie książki na świecie, a później o nich zapomnieć i przystępować do pisania wierszy, jakby się nic nigdy nie czytało.

Po dziewiąte – może najważniejsze, odnaleźć w sobie nieskażone źródełko, w którym trzeba szukać wody żywej, słowa żywego-własnego. Najtrudniej byś sobą, odnaleźć siebie w sobie.

Po dziesiąte – wiedzieć, że każda treść domaga się innej żywej formy. Bez formy nie istnieje sztuka. Dawniejszy poeta grał na wszystkich klawiszach poetyckiego fortepianu. Dzisiejszy – często gra tylko na kilku klawiszach białego wiersza, rezygnuje z muzyczności, czyli brzemienia, z rymu i rytmu, a rytm jest podstawą wszystkiego, nawet prozy. Każdy człowiek ma swój rytm: oddychania, chodzenia, bicia serca i tak dalej. Grać na wszystkich klawiszach poetyckich to znaczy mieć warsztat w małym paluszku. 

Po jedenaste – być zakochanym w świecie, w bliźnich, w czymkolwiek, czyli mieć pasję i wciąż rozczarowywać się… i znów zakochiwać, czyli być wciąż młodym, reagującym wyobraźnią i wrażliwością… 

Można tak ciągnąć w nieskończoność… Po dwunaste… Po dwudzieste…

I.K.: Nie będziemy dziś w Sali Fryczowskiej interpretować twojej poezji. Została już dogłębnie zbadana, wyśpiewana, nawet przeanalizowana na maturach. Dodałabym tylko, że jest poezją idiomów – co czyni ją tylko twoją, niepowtarzalną, nacechowaną życiową mądrością szybującą wysoko w kosmos. Czy zgadzasz się z moim dopowiedzeniem?

J.B.: Tak. Słusznie wspominasz o idiomach, kolokwializmach, języku codziennym „z witaminami i minerałami”. Bo język poetycki wyczyszczony z tego wszystkiego, wypreparowany, wypasteryzowany i sprowadzony do poprawności staje się sztuczny, napuszony, nieelastyczny. Jestem za poezją metafizyczną, jednak punktem startowym moich wierszy bywają zdarzenia, sytuacje codzienne. Jako że moim językiem codzienności zdążyła być jeszcze razowa, bogata gwara, lubię od czasu do czasu odświeżyć jakiś idiom, porzekadło, przysłowie ludowe, sięgnąć po stare słowo, jeśli jest zgrabne poetycko i pasuje mi do kompozycji danego utworu…

I.K.: Nie mogę pominąć przytoczenia twoich znakomitych definicji wiersza pomieszczonych w zapiśniku, któremu nadałeś rewelacyjny tytuł Stan miłosny… przerywany: 

Wiersz dzieje się jakby w powietrzu, nie musi mieć trwałego zakotwiczenia w realności, choć wynika z realności, nie musi stać nogami na ziemi, na fundamentach, nie chodzi na piechotę, a raczej frunie, przeskakuje albo raczej przefruwa z odległego skojarzenia w odległe skojarzenie – jak iskra, jak małpka kapucynka, jak ptak. Wiersz może dziać się tu i wszędzie, i nigdzie jednocześnie. Odsyła naszą wyobraźnię, naszą wrażliwość do czegoś, czego nie da się właściwie wyrazić słowami prozy, ale co jest ważne, jak nastrój, klimat, uczucie, tęsknota. Oczywiście istnieje też poezja innego rodzaju, bliska prozie, bliska aforyzmowi, dążąca jednak do skrótu, definiująca, zamykająca definiowalną przestrzeń, a nie otwierająca na Tajemnicę (np. Bursa, Różewicz). Bo oczywiście nie ma jednej recepty na poezję. 

 

Nie jest ważne, prostota, długość, krótkość wiersza, tylko z jakiego materiału słownego jest to uszyte, i jak skrojone, czy tandetnie i chaotycznie, czy gustownie, odkrywczo, oryginalnie. Mówi się przecież „szlachetna prostota” i „prostacka prostota”. Poezja nie jest tylko sprawą mózgu (rozumianego potocznie), ale też na pewno, może przede wszystkim sprawą serca i jaj i wrażliwości i wyobraźni.

 

Wiersz ma startować jak samolot, najpierw toczy się po ziemi, trzymając się pasa, potem wzbija się w górę i leci w przestworza, w wysoki styl.

Czy te trzy obszerne definicje wiersza uważasz za domknięte? Jak postrzegasz dzisiejszą poezję, jak jest skrojona? 

J.B.: Poświadczam bardzo istotne stwierdzenie, że ważny jest materiał z jakiego szyjemy, kroimy wiersz. Czy to popelina, czy jedwab, czy aksamit… Od trwałości materiału (jakości metafory, obrazu, myśli) uzależniona jest długość życia wiersza. 

I.K.: wywiadzie, który przeprowadził z tobą pisarz, reportażysta, fotograf i redaktor Jakub Ciećkiewicz, w ten oto sposób zdefiniowałeś poetę: 

Jest normalnym, zwyczajnym człowiekiem, jak ja, jak ty, jak inni. Nie cierpię pozerów, „ufryzowanych artystów”. Wkłada taki na łeb arabski fez, zawiązuje wokół szyi hinduski szalik, nosi koszulę w kwiaty i kolorowe buty. Siada w oknie kawiarni, pali fajkę, ludzie go oglądają i mówią – patrzcie, poeta! […] wiesz, myślę, że ten „wewnętrzny” człowiek, który gdzieś tak ukrywa się w poecie, jest dużo mocniejszy i ważniejszy przy pisaniu od „zewnętrznego”.

 

Poeta nie zaczyna się wtedy, kiedy napisze wiersz czy tomik. Tylko wtedy, gdy ułoży ze słów całe gospodarstwo czy księstwo wyobraźni, gdzie architektura jest doskonale zakomponowana, są ogrody, sąsiedzi…

Czy chciałbyś coś zmienić w twoim poetyckim gospodarstwie, w twoim księstwie wyobraźni? 

J.B.: Wszystko. Czyli zaskoczyć siebie, ale to jest niemożliwe, tak jak nie można przeskoczyć siebie, zresztą po co? Masz jednak rację – ta tęsknota do inności… żeby się obudzić pewnego ranka i zacząć inaczej żyć, pisać, jest chyba w każdym. Jest i nie jest, bo jednak dąży się do ułożenia ze słów własnego świata, gospodarstwa, ale… Właśnie, dodaję „ale” – koniecznie trzeba uważać, żeby się nie dać uwięzić we własnym stylu, który z latami może się przemienić w manierę, w pułapkę… Samonaśladowanie i autoplagiat to zasadzki czyhające na starszych poetów. Nie oparli się mu w starszym wieku nawet bardzo wybitni poeci: Jan Twardowski, Tadeusz Nowak, Jerzy Harasymowicz… a nawet nobliści.

I.K.: Poszybowaliśmy w poetyckich przestworzach, a teraz czas znów wylądować w sanktuarium sztuki młodopolskiej. Wielokrotnie czytałeś w Jamie swoje wiersze. Czy sprawia ci różnicę, gdzie spotykasz się z czytelnikami? 

J.B.: Tak. Wystąpiłem parokrotnie w Jamie Michalikowej Jerzego Kulisia, którego skądinąd bardzo szanuję i cenię ze względu na jego życzliwość dla pisarzy i poetów. Występowałem tutaj raz z Jerzym Trelą, raz z Anną Dymną, jeszcze innym razem z Beatą Paluch i muzykami. Dawaliśmy koncerty poetycko-muzyczne, taką składankę moich wierszy i piosenek, albo na przykład wieczór autorski promujący moją książkę listów ze Sławomirem Mrożkiem. Pełna sala. Jakaś przegryzka, poczęstunek i napitek, bo Jerzy i Ewa bywali bardzo hojni dla poetów i to prze wiele lat. Przyjmowali nas też w swoim pensjonacie Tryumfy w Krynicy. Pamiętam, że w Jamie przeprowadziłem też wywiad na temat jej historii z Bolkiem Faronem, znawcą tej epoki i moim bliskim znajomym, a także profesorem – pisałem u niego jako student pracę licencjacką w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie o erotyzmie w wierszach Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

A co do spotkań. Kiedyś odbyłem ich setki, a może i doliczyłbym się nawet tysiąca. Szczególnie myślę tu o latach osiemdziesiątych, gdy byłem jakiś czas bez pracy, a miałem na utrzymaniu rodzinę… Czasem wojażowałem sam z plecakiem książek, czasem z Adamem Ziemianinem, parę razy z zespołem Stare Dobre Małżeństwo. Odbywaliśmy wspólnie spotkania i wieczory autorskie na wielkich salach koncertowych i salach gimnastycznych, w domach kultury, klubach. Tomiki szły jak woda. Wiersze podobały się, więc ludzie je kupowali. Muszę powiedzieć, że zawsze miałem za sobą publiczność, nawet wtedy, gdy próbowano mnie przemilczeć czy wykasować z ekstraklasy poetyckiej.

I.K.: Jak sobie radziłeś, kiedy Twoja twórczość nie była obecna w mainstreamie?

J.B.: Oddałem do Biblioteki Narodowej parę paczek listów od sympatyzujących z moją liryką tak zwanych zwyczajnych ludzi obdarzonych wyobraźnią i wrażliwością. Bywali oparciem dla poety w czasach kryzysów, tak jak wielkim oparciem byli: Anna Dymna, Artur Sandauer, trochę też Wiesiek Myśliwski, Sławomir Mrożek, no i oczywiście Tadeusz Zysk, właściciel znakomitego wydawnictwa w Poznaniu. Dzięki niemu mogłem pisać i wydawać dzienniki i tomy wierszy w latach 2005–2020. Mimo iż oficyna wydawnicza ma charakter komercyjny, jej właściciel uwierzył w talent Barana i powiedział, że wyda wszystko, co napiszę. Tym dziwniejsze, że poezji prawie w ogóle nie wydaje. 

I.K.: co powiesz o twojej publiczności? Czy reakcje czytelników różnią się w zależności od miejsca spotkań? Zapamiętałeś może wyjątkowy autorski wieczór? 

J.B.: Tyle tego było… Na pewno najpiękniejsze wspomnienia są związane z piosenkami skomponowanymi do moich wierszy przez Andrzeja Zaryckiego. Śpiewała je aktorka Teatru Starego Beata Paluch. Równocześnie czytała wiersze razem ze mną. Trzykrotnie występowaliśmy w Lublinie, parę razy na zamku w Przemyślu, akompaniowali nam zwykle znamienici muzycy z „Piwnicy pod Baranami”. 

Fantastycznie odbierane są też moje spotkania z Anną Dymną u boku. Też każdorazowo układamy specjalny program. Występowaliśmy na przestrzeni lat i w Sztokholmie, i w Gnojniku, i w Przemyślu, i w Gdańsku, w Jaśle, w Mielcu, w Borzęcinie i oczywiście wiele, wiele razy w Krakowie. Uważam, że wabik w postaci gwiazdy to sposób na publiczność. Jak już przyjdą na taki spektakl czy koncert, to potem nie mogą wyjść. Sam poeta może być nudną figurą, jeśli jeszcze do tego mamrocze pod nosem swoje wiersze. Pamiętam jak pewna pani przyznała się publicznie na spotkaniu: „Jak ja czytam sama wiersze pana Barana, to nie rozumiem, ale jak przeczyta pani Dymna, to niesamowicie mi się podobają i wszystko rozumiem…”. Występując z aktorami, po latach, nauczyłem się czytać własne wiersze i to tak, że nawet niedawno mnie Ania Dymna pochwaliła. 

I.K.: Odbyłeś wiele zagranicznych podróży, które opisałeś w dziennikach. Czy w czasie tych podróży miałeś spotkania autorskie? Co powiesz na temat polonijnych środowisk literackich? 

J.B.: Znam Polonię ze Sztokholmu, z Sydney, z Londynu i z Nowego Jorku. Miałem tam spotkania z publicznością i zauważyłem, że jak wszędzie w kraju – są skłóceni i podzieleni. Najbardziej przypasowywał mi klub prowadzony w Sztokholmie przez Janusza Sławomirskiego, mojego przyjaciela. Był to klub dla młodych, trzymających się z dala od polityki. Joga i takie inne alternatywne sprawy, w tym także poezja.

Jednak abstrahując od polskich waśni, powiem jedno: zawsze bardzo lubiłem rozmawiać z Polakami na emigracji, bo byli to ludzie, którzy znali parę wymiarów życia. Doświadczeni życiem, innymi kulturami, wielowymiarowi i umiejący na siebie spojrzeć z dystansem, w odróżnieniu od naszych często jednowymiarowych krajowców.

I.K.: Wiem, że nie lubisz, jeśli określa się ciebie poetą krakowskim. Dlaczego?

J.B.: Może dlatego, że jestem – jak ktoś gdzieś określił – „dziecięciem borzęckich pól i lasów”? Kraków nie jest łatwy. A ja wchodziłem w ten świat ze swoimi miarami i wagami plebejskimi. Co ciekawe, przyjęła mnie bardzo dobrze Warszawa, Sandauer, chłopi warszawscy z Myśliwskim na czele, piosenkarz Mirek Kaliszewski nagrywający teraz płytę z moimi wierszami, PIW… Oczywiście w Krakowie żyję od pół wieku, mam tu wielu przyjaciół i sprzymierzeńców oraz ludzi serdecznych wobec mnie. Jednak stolicą mojego dzieciństwa – najważniejszą – jest Borzęcin, tamtejsza przyroda, choć w międzyczasie poznałem milion innych krajobrazów, bardzo egzotycznych. Mój stosunek do Krakowa zmieniał się. Pewnie, że sobie teraz nie wyobrażam życia bez Sukiennic, Rynku, a także Jamy… A jednak od prawie dwudziestu lat wydaję książki nie w krakowskim WL czy Znaku, tylko w Poznaniu i Warszawie. O czymś to świadczy, prawda?

I.K.: Wróćmy jeszcze na moment do nastrojowych wnętrz Jamy Michalika. Gdybyśmy cofnęli się o sto lat, z kim z młodopolskiej bohemy chciałbyś się spotkać w ówczesnej Cukierni Lwowskiej?

J.B.: Najbardziej kocham z tamtej epoki twórczość Bolesława Leśmiana. To największy poeta obok Kochanowskiego, Mickiewicza i Norwida. Ale Leśmian nie bywał w Jamie. Maria Pawlikowska pewnie też nie bywała. 

Teraz spotkałem się w Jamie chętnie z Tobą. Może kiedyś z Andrzejem Walterem, którego lubię jako odważnego krytyka; podobnie jak innego krytyka-impresjonistę, postać jakby żywcem wyjętą z Młodej Polski – Michała Piętniewicza. 

I.K.: 2022 roku Kraków uhonorował cię Literacką Ławeczką na Plantach. Znajduje się ona nieopodal Teatru im. Juliusza Słowackiego. Jakie motto umieściłbyś na Ławeczce poety Józefa Barana? 

J.B.: Pewnie wiersz Światy:

Można być
w kropli wody
światów odkrywcą

a można
wędrując
dokoła świata
przeoczyć wszystko 

I.K.: grudniu 2022 roku ukazał się twój tom poezji Pokój i wojna. Czy spodziewałeś się, że kiedykolwiek sięgniesz w swojej twórczości po tę tematykę? 

J.B.: Wojna wkroczyła do mojej liryki i to jest dla mnie samego wielkie zaskoczenie, któremu dałem wyraz w tomiku. Bo wydawało mi się, że jestem reprezentantem szczęśliwego pokolenia urodzonych w czasach pokoju, który umrze też pokojowo. Tymczasem nigdy nic nie wiadomo, dopóki człowiek żyje.

I.K.: Słyszałam w radiu, że wychodzi płyta z Twoimi wierszami Ćmy szalone.

J.B.: Zgadza się, to owoc mojej przyjaźni i współpracy z pieśniarzem Mirkiem Kalisiewiczem – świetnym gościem, człowiekiem o dwu duszach: artysty i biznesmena. Bardzo się cieszę z tej płyty, tym bardziej, że udział w projekcie ma też niezrównana Anna Dymna.

I.K.: Serdecznie dziękuję za poświęcony czas i ekscytującą rozmowę pod olejnym obrazem Kazimierza Sichulskiego Kto więcej zasłużył się dla sztuki. 

 

Jama Michalika, Sala Fryczowska (Zielona) 

Kraków 13 I 2023

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Baran, Irena Kaczmarczyk, Z Jamy Michalika: Dekalog podkarmiania weny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 211

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...