Nowy Napis Co Tydzień #215 / Cieniem będąc, cieniem zostałem (fragment powieści)
14.
To był dobry plan. Tak, wiedział, że staje się narzędziem w grze, którą trudno ogarnąć. Grze, w której on, Jaroszyński, jest pionkiem. Ważnym, ale przecież nie najważniejszym.
Rosyjski Bank Handlowy i Przemysłowy, Prywatny Bank Handlowy w Kijowie, Bank Związkowy i Bank Międzynarodowy to były najważniejsze banki rosyjskie. I mógł je przejąć. Tylko on. Wciąż budził zaufanie finansistów. A bolszewicy? Im wiecznie brakowało pieniędzy. Byli cyniczni, wyciągali rękę.
Pięćset tysięcy funtów na trzy i pół procent. Tyle Anglicy mu obiecali.
Reilly podczas trzeciego, a może czwartego ich spotkania, gdy usłyszał kwotę, szeroko otworzył oczy. Zdał sobie sprawę, że tamten nigdy nie widział nawet ułamka takiej fortuny. Ale przecież gra szła nie o dług karciany, nie o zakup pałacu czy majątku w środkowej Anglii albo na Lazurowym Wy[1]brzeżu. Ona szła nawet nie o Rosję, a o przyszłość Europy. Więc te pięćset tysięcy na zakup akcji, na łapówki to tyle, szukał w myślach dobrego słowa, tyle co splunąć? Tyle co pstryknąć palcem? Przypomniał mu się wiersz Błoka, który recytowała piękna Katerina Iwanowna Papszun na przyjęciu w pałacu księcia Jusupowa
Wieczorami nad restauracjami
Powietrze – gorące, dzikie i głuche
I włada pijackimi okrzykami
Wiosenny i trupi zaduch.Fragment wiersza Nieznajoma Aleksandra Błoka, tłum. Aleksandra Kołodziejczak. [2]
Wywołała zgorszenie. Ale mylił się poeta. Co prawda Rosja wciąż była pijackim okrzykiem, ale to nie był trupi zaduch, lecz prawdziwa fabryka śmierci. I należało za wszelką cenę ją zatrzymać.
– A gwarancje?
Reilly próbował coś na nim wymusić, ale obaj wiedzieli, że nikt, ale to nikt niczego nie zagwarantuje. Więc odpowiedział tak, jak powinien był odpowiedzieć.
– Gwarancje? Moje kontakty. Tylko tyle. Mając te banki, zdusimy rewolucję. Pan wie, co się stało z Wileńskim Bankiem Ziemskim?
Anglik pokręcił głową. Miał w Petersburgu za dużo spraw na głowie. A może bardziej martwił się o to, aby ta głowa została na właściwym miejscu? Czasami myślał, że przecież nie jest możliwe, aby Dzierżyński nie kazał śledzić pracowników ambasad.
Nie, nie zamierzał zdradzać szczegółów, ile komu musiał dać, aby ocalić ten bank przed nacjonalizacją. Ważne, że ocalił, że bank pozostał… eksterytorialny. Że do niego nie weszli.
Miał masę argumentów. Nie dla przekonania Reilly’ego, ten nie był przecież dla niego partnerem, ale pasem transmisyjnym.
– W 1916 roku Rosja chciała zaciągnąć wojenną pożyczkę. Francja, Szwajcaria, Włochy, Dania i pańska ojczyzna, Anglia, nie były zainteresowane nabyciem rosyjskich papierów dłużnych… Historia mogła się potoczyć inaczej… Nie wolno kolejny raz popełnić tego samego błędu.
– Mister Jaroszyński, historia…
Nie zamierzał się z nim spierać.
– Historia tworzy się na naszych oczach. Mógł pan przewidzieć to, co stało się z Szipowem, Piestkowskim, że na czele Banku Państwowego postawią kogoś takiego jak Obolenskij?
Znał wszystkich trzech, o których mówił. Szipowa, którego nie cenił, zwolnili natychmiast, gdy nie uznał bolszewickiego przewrotu. Ale on przynajmniej miał odwagę zaprotestować. Piestkowskij, w przeciwieństwie do Obolenskiego, nie był durniem. Wytrzymał trzy dni. Ten absolwent londyńskiego uniwersytetu, delikatny, z dobrymi manierami gentleman, chyba wierzył, że zatrzyma to szaleństwo, a gdy wszedł do środka, gdy bagno zaczęło go zasysać, jęknął i podał się do dymisji.
Reilly, jak dobry szpieg, nie robił notatek, słuchał. Jaroszyński wiedział, że przekaże jego słowa dokładnie. Pewnie ze swoim komentarzem, ale nie miał wątpliwości, na tyle już go poznał, że uchwyci z ich rozmowy to, co ważne, istotne.
Te pięćset tysięcy funtów, pięć milionów rubli… Boże, cóż to za suma. Cztery lata wcześniej Rosja miała system bankowy, którego mogła jej zazdrościć cała Europa, zapasy złota jak nikt inny. Przecież Niemcy i Francja emitowały dwa razy więcej papierowych pieniędzy, niż miały kruszcu, Anglicy też nie mieli pokrycia, przynajmniej nie w całości…
– I chce pan, mister Jaroszyński, łapówkami doprowadzić do przejęcia…
– Udziałów w najważniejszych bankach. A wtedy…
– Przyjdą do pana na czworakach? Chyba że przystawią panu rewolwer do skroni? O tym pan nie pomyślał?
Ryzyko śmierci było oczywiste. Poznał już na tyle tych bandytów, że nie miał wątpliwości, iż zastrzelić stu, tysiąc, a choćby i sto tysięcy nie było dla bolszewików decyzją bolesną. Wyrzekli się Boga, więc i Dekalogu. A bez niego…
– Moje życie, panie Reilly, nie jest najważniejsze.
Anglik pokręcił głową.
– Proszę siebie nie oszukiwać, pan wciąż jest młodym człowiekiem. Życie dla każdego, zwłaszcza własne życie, jest najważniejsze. Chyba że chce pan być świętym. Albo chce wylądować na pomniku…
Mógł ironizować, powiedzieć, że ten pomnik to raczej cmentarna figura, ale nie było mu do śmiechu.
– Pan wie, że próbowałem ocalić rodzinę cesarską…
– Bez powodzenia, panie Jaroszyński, bez powodzenia…
– To mogło się udać, gdyby…
– Tak, tak, wiem…
Reilly zbyt dobrze znał realia, aby musiał mu tłumaczyć, że w tamtym wypadku decydowały nie tylko pieniądze. Także nacisk koronowanych głów, ofensywa białych, a wreszcie… Tak też mogło być. Rewolucje mają swoich katów. A ofiary? Będą je czcić, szukać ciał, metropolita wyniesie na ołtarze.
– Patriarcha Tichon ogłosił, że ci, którzy biorą udział w prześladowaniach…
Jaroszyński niekiedy miał wrażenie, że Anglik czyta w jego myślach.
– Pan myśli, że to zatrzyma przelew krwi? Nie zatrzyma. Wchodzą do cerkwi, kościołów, niszczą relikwie. A Tichona upokorzą.
– Albo zabiją.
– Albo zabiją – zgodził się z Reillym. – Ale to nie cerkiew, to nie jej rola…
Anglik popatrzył na niego z uwagą. Najwyraźniej nie zrozumiał tych słów.
– Poszedłem do cerkwi na placu Siennym podczas nabożeństwa – oznajmił. – Była pełna…
– Cud, że wiernych nie pogonili kijami. Ale przyjdą, przyjdą.
Nie miał złudzeń i każdego dnia utwierdzał się w przekonaniu, że profanacje nie były przypadkiem. Lubił tę świątynię, jej srebrne rzeźby i tę ikonę Zaśnięcia Matki Bożej, którą tak czcili prawosławni. Nie chodził tam, aby się modlić, ale żeby stać się częścią zbiorowości. Zwłaszcza 28 sierpnia, w ostatnie z dwunastu świąt wschodniego obrządku. Stawał gdzieś z boku i czuł obecność Boga. Nigdy nie powiedział o tym ani matce, ani żadnemu z braci, bo pewnie uznaliby, że diabeł pomieszał mu w głowie. Ale zwierzył się z tego Idziemu, a ten wzruszył tylko ramionami.
– Pojednanie chrześcijan. Byliśmy razem i kiedyś znów będziemy razem.
Ale zaraz dodał, że to trudne, że nie ma z kim rozmawiać, że ukaz Piotra I z zakazem wstępowania do stanu duchownego szlachty wyjałowił patriarchat.
Wrócił do rozmowy z Reillym.
– Kościół nie może wzywać do przemocy. Musi nieść pomoc biednym. A że cerkiew była pełna? Mało świątyń, w Moskwie jeszcze gorzej niż tu, w Pitrze.
Czytał, że gdzieś na przedmieściach drugiej stolicy, w Oriechowie-Zujewie jedna cerkiew musiała obsłużyć czterdzieści tysięcy wiernych. Ale strach…
– Nie przegonią ze świątyń stu dwudziestu milionów, nie zamkną pięćdziesięciu tysięcy świątyń, nie powieszą, nie rozstrzelają setek biskupów, dziesiątków tysięcy kapłanów, diakonów. Panie Jaroszyński, mój rząd uważa…
Tyle razy tłumaczył, że Rosji nie można, nie należy mierzyć, przykładać do niej tej samej miary co do Anglii, Francji, nie mówiąc o Niemczech. I wciąż, wciąż odbijał się od muru złudzeń, brania za dobrą monetę własnych wyobrażeń, czynienia z niewiedzy atutu. Mogli ten spór wieść w nieskończoność. To chyba Talberg mówił mu, że na jednego nauczyciela kilka lat przed wojną przypadało czterech duchownych, na jednego lekarza siedemnastu, na jednego inżyniera ponad siedemdziesięciu. Ale nie wymodlili zwycięskiej wojny, nie ocalili cara, nie ustrzegli narodu przed zdziczeniem.
– Pański rząd, proszę wybaczyć, panie Reilly, nie rozumie istoty tej rebelii. Świat, który widzi pański premier Lloyd George, nie jest światem Lenina ani Trockiego. To świat parlamentu, a nie bezprawia.
– Pięćset tysięcy funtów, panie Jaroszyński, w kraju pogrążonym w kryzysie, a cała Europa…
Przyszło mu do głowy, że tamten chce się z nim targować. Mogło też być tak, że któryś z cerkiewnych hierarchów, nie miał wątpliwości, że i oni mają kontakty z ambasadą, to oczywiste, angielska musiała być jedną z kilku, namieszał mu w głowie. Nie miał czasu, nie miał siły przekonywać do swoich racji. Z drugiej strony wiedział, że nerwy nie spowodują, iż popłynie do niego strumień pieniędzy. Tylko co miał mówić, jakich użyć argumentów? Aleksiejew
– To pieniądze, panie Reilly, decydują o zwycięstwie w wojnie. To Napoleon…
Nie dał mu skończyć.
– Żeby prowadzić wojnę, potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. Przekażę pańskie oczekiwania, panie Jaroszyński, jeszcze dziś. Na szczęście w tym państwie wciąż działają telegrafy. Spotkajmy się za trzy dni.
Skinęli sobie głowami. Anglik podniósł się, włożył płaszcz, po chwili wyszedł na zewnątrz. Przez okno zobaczył, jak wiatr uderzył w niego z taką siłą, że Reilly musiał przytrzymać się słupa latarni. Ale może po minucie zatrzymał się przed nim samochód, do którego wsiadł, mocno trzasnąwszy drzwiami.
Zapalił papierosa. O cygara od jakiegoś czasu było w Petersburgu trudno. Anglia, Anglicy… Miał w Londynie dom, lubił ten kraj, ludzi, którzy wiedli kulturalne spory, angielską tradycję, wojenną determinację, ale miał wrażenie, że do Polaków odnoszą się tak samo jak do Hindusów w Indiach. Prowincja na peryferiach świata zarządzana ze stolicy w Pitrze, dzikie, buntujące się przeciw legalnej władzy społeczeństwo. Więc dlaczego mieli mu zaufać? Tak, nie miał wątpliwości, mieli jego porządne dossier. Ledwie rok temu pytał w Londynie Balfoura
– Je la sais possible, je la crois improbable
Odpowiedział mu wtedy, że to nie tylko możliwe, ale że to Polska już niebawem stanie się na wschodzie ważnym graczem. I ich sprzymierzeńcem. Sprzymierzeńcem? Polak miał uratować imperium? W interesie Polski? Rosji? Europy?
15.
Był za stary, aby pójść na ochotnika do armii. To zresztą nie było pole jego aktywności. Ale nie chciał wyjeżdżać ze stolicy. I nie chciał się w obliczu klęski narzucać Naczelnikowi.
Szedł Świętokrzyską. Niespiesznie. Przez chwilę patrzył na długą kolumnę wojska. Legię Akademicką
– Kazik?
– Karol?
Objęli się serdecznie. Sawicki
– To twoja Legia?
Słyszał, że Sawicki po śmierci Bobrowskiego
– Moja, moja. – Major roześmiał się. – Obszarpana, źle uzbrojona, ale moja. I pogonimy bolszewikom kota.
Nie miał pewności, czy ten młodzieńczy entuzjazm nie był wyłącznie urzędowy, na pokaz.
– Oby. – Nie chciał niszczyć tego pogodnego nastroju, tak niecodziennego w obliczu klęsk, jakie ponosiła armia od kilku miesięcy. – Idziecie na front?
Sawicki skinął głową.
– Defetysto – dał mu kuksańca w bok – trzeba wierzyć i bić się…
– Trzeba broni, majorze. To ona zdecyduje. I wsparcia aliantów. Słyszałem, że Weygand
– Aliantów? Boże, Karolu, mądry z ciebie człowiek, ale o armii nie masz pojęcia!
Mógł mu odpowiedzieć, że całe rosyjskie imperium czasu wojny opierało się na jego wojennych dostawach. Ale zaraz pomyślał, że to imperium przecież przegrało wielką wojnę. Więc nie powinien się tym przechwalać. Ani tym, że złożył hojną ofiarę na tych obdartusów, którzy maszerowali tuż obok.
– Muszę gnać. Ale – major spojrzał na zegarek – jeszcze dziś możemy się spotkać.
– Bristol, o dwudziestej? – zaproponował.
– O dwudziestej. – Sawicki przyłożył palce do czapki. – Jak to u was było? Boże, cara chrani? – Roześmiał się.
Niewiele się zmienił od czasu, gdy się poznali rok temu. Przyszło mu do głowy, wiedział przecież o jego legionowej przeszłości, że tam, za kordonem, byli jednak inni Polacy.
Nie mógł zostawić tego żartu majora bez riposty. Ale zamiast żartu odpowiedział całkiem poważnie, może nawet zbyt poważnie, jak jakiś agitator.
– Adam Czartoryski mawiał, majorze, że w Polsce są tylko dwie partie. Polska i antypolska. Ludzie godni i ludzie bez sumienia, ci, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i ci, którzy woleli upodlające obce panowanie.
I w jednej chwili Sawicki też spoważniał.
– Miał książę rację. Ludzie godni i ludzie bez sumienia.
Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do swoich żołnierzy.
Było ciepło, nawet bardzo ciepło. Wydawało mu się, że od kilku dni, od początku sierpnia wszyscy w Warszawie nagle zaczęli się spieszyć, jakby przewidując, że wkroczenie Tuchaczewskiego do miasta będzie końcem świata. Więc kto mógł, kogo było stać, cieszył się życiem na potęgę. Ci biedniejsi… To zabawne, miał poczucie, że ci biedniejsi znaleźli się w armii, a ich kobiety starały się gromadzić zapasy. W sklepach nic nie można było kupić, ale restauracje wciąż tętniły życiem.
Wszedł do tego lepszego z dwóch antykwariatów Gutnajera
Wewnętrznymi schodami poszli na pierwsze piętro, do mieszkania marszanda. Wzdłuż ścian stały zapakowane obrazy. Ale kilka wciąż można było zobaczyć.
– Niech pan Karol rzuci okiem. – Wskazał mu stojące na podłodze niezbyt wielkie płótno w ramach, przedstawiające czytającego młodego mężczyznę czy raczej chłopca.
Gutnajer patrzył na niego uważnie, najwyraźniej oczekiwał zachwytu. Więc kiwnął głową, że tak, że to piękny obraz. Zapytał, kto go malował.
– Pieter de Grebber
Najwyraźniej to nazwisko powinno było mu coś powiedzieć, ale nie zamierzał ukrywać swojej ignorancji. Zapytał, czy to Holender i kiedy ten obraz malował.
Antykwariusz machnął ręką, najwyraźniej szkoda mu było czasu na opisy wielkiego malarstwa.
– Pan Karol jeszcze popatrzy. Pan zapamięta to nazwisko. Olga Boznańska. Sławna, ale jeszcze tania.
Wiszący na ścianie obraz, malowany szerokimi pociągnięciami pędzla, przedstawiał niezbyt urodziwą kobietę.
– Trzeba kupować. – Abe Gutnajer ze swoją wiedzą, talentem do wyszukiwania artystów nieodkrytych albo tych, którzy już za chwilę mieli brylować na salonach, od kilku lat uchodził, nie tylko w Warszawie, za oczywisty autorytet.
To nazwisko obiło mu się o uszy, wiedział, że przed laty w Zachęcie pokazywano jej obrazy, ale pierwszy raz mógł zobaczyć jej dzieło z bliska.
Czasami myślał, że inwestowanie w sztukę, może nie całego majątku, ale jakiejś jego części, zwłaszcza teraz, w tak złych czasach, ma sens. Przecież zawsze można je umieścić tam, gdzie nie dotrze wojna. W Anglii, w Ameryce, w Portugalii.
Zapytał antykwariusza, czy się nie boi bolszewików. Ten wzruszył ramionami.
– Co się da, wywiozłem do Poznania, to też jeszcze dziś pojedzie. Ale ja zostanę. Pan wie, panie Karolu, że ja jestem Żyd, ale ja jestem polski Żyd. I ja bym chciał, żeby ta Polska tu była. Na Mazowieckiej, na Bagnie, Świętojańskiej. I we Lwowie. I nawet w Kijowie. I trzeba jej bronić z całych sił.
Abe Gutnajer rozemocjonował się, dał upust niechęci do najeźdźców, do ich zbrodni, braku kultury.
– Ale przecież pan Karol lepiej wie ode mnie. Pan przecież ich widział w Petersburgu.
Nie, nie spoufalał się z Gutnajerem, nie opowiadał o swoich przejściach ani w Pitrze, ani później na południu, w Kijowie, Odessie, nie wspominał ani słowem o finansowych planach wysadzenia w powietrze tej bandy zbrodniarzy.
– A słyszał pan o Weygandzie?
Antykwariusz patrzył na niego wyczekująco, ciekaw, co odpowie. Najwyraźniej, jak Karol przed rozmową z Sawickim, dał się oczarować myśli, że ten francuski generał jakimś genialnym planem ocali skrawek Polski przed bolszewikami.
– Trzeba, panie Gutnajer, samemu. Nikt za Polaków ginąć nie będzie.
Pożegnali się, życząc sobie rychłego spotkania.
– I niech pan trzyma dla mnie tę Francuzkę. Ona chyba więcej warta od tego generała.
Marszand chyba początkowo nie zrozumiał jego żartu.
– Francuzkę?
Wskazał obraz Boznańskiej. Gutnajer uśmiechnął się.
– W Paryżu mówią, że Polka.
Wyszedł na ulicę. Gazeciarz, chłopiec, dziecko jeszcze, krzyczał o walkach na froncie. I że nuncjusz nie zamierza opuszczać Warszawy. Wziął od niego gazetę, „Kurjer Warszawski”.
Usiadł w ogródku kawiarni. Zamówił kawę i zagłębił się w lekturze. Doniesienia z terenu walk nie napawały optymizmem, polskie wojska cofały się wszędzie. Tuchaczewski, Gaj-Chan, Budionny wypierali Polaków z kolejnych miast i miasteczek. I wszędzie popełniali zbrodnie.
Przerzucał kolejne strony. Zainteresował się artykułem architekta Józefa Holewińskiego, twórcy – wraz z Juliuszem Nagórskim – hotelu Polonia. Nocował w nim kilka dni po powrocie do kraju.
„Na próżno od dawna opinia i prasa domagają się wydalenia z miasta obcych żywiołów nie tylko niepotrzebnych, lecz nieraz wprost szkodliwych. Nie zdobyto się nawet – wzorem miast zagranicznych – na wydanie przepisów ograniczających dalszy ustawiczny napływ obcych przybyszów”.
Architekt pisał o rekwizycjach lokali na potrzeby władz i na dekret, jego zdaniem wadliwy, o ochronie lokatorów.
„Rozwiązanie pomyślne tak żywotnej dziś sprawy zdaje się leżeć tylko w powstaniu pod samem miastem nowej dzielnicy mieszkalnej, urządzonej i zabudowanej zupełnie odmiennie niż obecne ulice warszawskie. Typowy wielopiętrowy dom mieszkalny warszawski z ciasnem podwórkiem, położony przy wąskiej ulicy, należy uznać w obecnych czasach i warunkach za przeżytek. Mieszkania w nim są nie tylko niehigieniczne, bo pozbawione dostatecznej ilości światła i powietrza…”
Przypomniał sobie plany budowy osiedli dla górników. Nie zdążył. Wszystko działo się zbyt szybko.
Dobrnął do końca artykułu. Tak, zgadzał się z każdym zdaniem. Żadnych oficyn, dzielnica ogrodowa, wspólne dziedzińce. Z drugiej strony to biedny kraj, a po wojnie będzie jeszcze biedniejszy. Skąd na to brać pieniądze? System kredytowy. Korzystny, na niewielki procent, ale masowy. Na budownictwo… Plan, aby miasto sprzedało Rakowiec, by pozbyć się długów wojennych, przemawiał do niego. Więc bank, ma doświadczenie, znajomości, kapitał…
Zobaczył, że ktoś mu się kłania. Nowodworski?
„Krew synów Polski, przelana łącznie z krwią synów Rosyi w walce ze wspólnym wrogiem, stanie się największą rękojmią nowego życia w pokoju i przyjaźni dwóch narodów słowiańskich”
Teraz też krew obu narodów. Ale nie powtórzyłby już tamtych słów. Kobieta siedząca z Nowodworskim skinęła na kelnera. Po chwili przyniósł im ciasto.
Słyszał, że tamten jest teraz sędzią, prezesem Izby Karnej w Sądzie Najwyższym.
I znów, coraz częściej mu się to zdarzało, zaczął mówić sam ze sobą.
– A skąd brać ludzi? Zwłaszcza tych wykształconych? Z czego budować? Idzi miał rację, kształcić, wychowywać, dawać szansę…
Wieczorem pojechał do Bristolu. W restauracji siedziała gromada eleganckich mężczyzn w towarzystwie trzech czy czterech dam i dwóch oficerów. Co chwila wybuchali śmiechem. Nie czuć było zbliżającej się katastrofy. Kelnerzy serwowali im wyszukane dania i równie wyszukane alkohole.
Zamówił rybę w galarecie i kieliszek wódki. Było sporo po dwudziestej, a major wciąż się nie zjawiał.
Jadł, ale myślami wracał do przeczytanego artykułu. Ta dzielnica mieszkaniowa mogła stanowić wyzwanie.
Przy sąsiednim stoliku śmiano się z żartów, które tubalnym głosem opowiadał jakiś siwowłosy major.
– Moritz Pollak von Parnegg leczy się na serce w Bad Nauheim. Jego słynna małżonka podejmuje się taktownie zawiadomić męża o śmierci jego siostrzenicy i wysyła telegram: Susi lekko zaniemogła. Pogrzeb we czwartek
– Pan Jaroszyński, prawda?
Przed nim stał podoficer w mundurze, który od dawna wymagał i prania, i uwagi krawca.
Kiwnął głową.
– Pan major Sawicki przeprasza, ale dostał rozkaz natychmiastowego wymarszu. Prosił, aby panu oddać liścik
Podziękował i zanim spojrzał na pismo, pokropił rybę cytryną.
„Bogaczu – pisał Sawicki – Ojczyzna wzywa. Twoi Moskale żyć nie dają, jak wszy obleźli tę naszą biedną Polskę. Ale szlifów generalskich rad bym doczekać, więc i ginąć zamiaru nie mam. Obronimy takich jak Ty, dekowników.
Karolu, bądź zdrów, za miesiąc, może wcześniej, znów miło będzie zobaczyć Twą twarz i skorzystać z Twojej kiesy. Obrońcom Kraju i Narodu należy się!
Twój Kazik”
Cały Sawicki. Dzielny, odważny, gotów do poświęceń największych. Ale nie był pewien, czy to wystarczy.
Powieść Cieniem będąc, cieniem zostałem ukazała się w tym roku nakładem wydawnictwa Lira.
Fragment ukazał się w 17. numerze Kwartalnika Kulturalnego „Nowy Napis. Liryka, epika, dramat” (17/2023).