31.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #218 / Architektura widma

Z obozu w Bełżcu zdołało uciec jedynie dwóch, może trzech mężczyzn. W przypadku Sobiboru i Treblinki, poza pojedynczymi ucieczkami, uwagę ogniskują powstania, które miały tam miejsce. Zbrojny bunt więźniów z Sobiboru umożliwił ucieczkę ponad 275 osobom, z czego co najmniej sześćdziesiąt jeden dożyło końca wojny. Wśród nich było dziewięć kobiet. Z Treblinki spośród 840 przebywających wtedy w obozie zbiegło 400 osób – do końca wojny przeżyło około siedemdziesięciu z nich. Wśród nich nie ma ani jednej kobiety.

Obozy w Bełżcu, Sobiborze i Treblince powstały w ramach akcji Reinhardt, która miała unicestwić ludność żydowską na okupowanych ziemiach polskich. Obozy działały stosunkowo krótko, bowiem od marca 1942 roku do października 1943 roku, ale zdołały pochłonąć od 1,7 do 2 milionów ofiar. Obozy te nie zostały wyswobodzone przez żadną z armii. Wszystkie trzy zostały rozebrane, struktury architektoniczne wyburzono, a teren zniwelowano i obsadzono roślinnością. Po obozach miało nie zostać śladów. W dużej mierze się to niemieckim nazistom udało.

Dla obozów akcji Reinhardt nie istnieją żadne materiały wizualne […]. Brakuje zarówno obrazów ocalenia, na których widać ludzi stojących za drutem kolczastym, jak i obrazów przedstawiających relikty tych ośrodków, gdzie drut kolczasty funkcjonowałby jako historyczna część składowa obozu in situ. Nieliczni ocaleli nie zostali wyzwoleni, tylko pokonali granice obozu o własnych siłach. Niektórym udało się uciec w pojedynkę, a większość uratowała się przy okazji powstań w Treblince i Sobiborze, które umożliwiły zbiorową ucieczkę. Wszystkie trzy obozy zostały przez SS zlikwidowane na przestrzeni 1943 roku, co po wojnie niemalże uniemożliwiło odszukanie i fotografowanie ich materialnych pozostałości. Pod tym względem obozy zagłady pozostają do dziś wizualnie nieokreślone, a wyobrażenia na ich temat bazują na ogólnej symbolice obozów nazistowskich, nie nawiązując do jakiejkolwiek ikonicznej specyfiki

– pisze Annika Wienert w książce pod tytułem Architektura nazistowskich obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince. Wyostrzam swoją uwagę: architektura czego – dymu i strachu? Jak można zbadać coś, czego wszelkie ślady starano się zatrzeć? Autorka sięga tam, gdzie dotąd mało kto sięgnął – do pamiątkowych albumów fotograficznych obozowej załogi SS oraz rysunków sporządzonych przez ocalałych. W jednym i drugim przypadku będą to źródła specyficzne, bowiem nacechowane wybiórczością pamięci. Sfotografowano bowiem to, co chciano i narysowano tylko to, co widziano. W przypadku rysunków ważnym zastrzeżeniem jest, że sporządzono je bez umiejętności. Szwankuje skala, a komora gazowa, choć jest narysowana jako najważniejsza i stojąca w centrum obozu, stała raczej na jego skraju. Ile w tym prawdy, a ile samych przeżyć, czyli zapisu emocji? Na ile można zaufać tym źródłom? Ich analiza poprowadzi nas w głąb ciemności.

Publiczna tajemnica

18 lipca 1942 roku wydano pisemne zobowiązanie dla sprawców akcji Reinhardt do całkowitego zachowania tajemnicy. Ani ustnie, ani pisemnie nie można było informować o tym, co dzieje się w obozach zagłady. Punkt czwarty pisma informował dobitnie: „w obozach «akcji Reinhardt» obowiązuje absolutny zakaz fotografowania”. Jak zatem wyjaśnić, że do naszych czasów Archiwum Federalne w Koblencji ma w swoich zbiorach ponad tysiąc albumów fotograficznych niemieckich żołnierzy i policjantów rejestrujących mordowanie Żydów?

Annika Wienert bierze na swój interpretacyjny warsztat album fotograficzny Kurta Franza, drugiego komendanta obozu w Treblince. Na zdjęciach widzimy pracującą koparkę, która przesypuje ziemię. Jest kilka zdjęć komina, a także baraków i gospodarstwa rolnego. Jest nawet fotograficzny portret biało-czarnego mieszańca bernardyna. Na zdjęciach brakuje jakiejkolwiek nazwy miejscowości, zatem widzimy jakieś nie-miejsce, które mimo wszystko Franz chciał zatrzymać w swej pamięci. Ktoś nieznający losów Kurta Franza obejrzałby zdjęcia i wzruszył ramionami: nic ciekawego, widziałem lepsze. Ale właśnie te nijakie zdjęcia chciał ocalić ich autor. Biografia Franza pozwala nie-miejscu nadać konkretną nazwę. To Treblinka. W tym kontekście komin, koparka, baraki i gospodarstwo obozowe przestają być anonimowe, a nabierają swojego mrocznego znaczenia. Świadkowie, którym udało się uciec z obozu zagłady, rozpoznają także biało-czarnego psa. To Barry, wytresowany przez Franza, aby na komendę rzucał się na Żydów i okrutnie kaleczył swe ofiary – ze względu na swój wzrost pies gryzł genitalia lub pośladki. W albumie Franza nie ma stosów ciał, nie ma sortowni ubrań i bagaży więźniów, nie ma śmierci. Jest za to tytuł: Piękne czasy.

Ile zdjęć i jakich zrobił jeszcze Kurt Franz, nie wiemy. W powtarzalnych motywach, zdjęciach maszyn i zwierząt, dostrzegamy zawoalowany masowy mord. Dlaczego, pomimo wyraźnego zakazu fotografowania i zrównania z ziemią obozu w Treblince, jego drugi komendant wciąż miał u siebie album z „pięknymi czasami”, pozostaje mrocznym pytaniem. Annika Wienert komentuje to jednoznacznie: jest możliwe, choćby częściowe i niepełne, odtworzenie architektury obozów zagłady. Ostatnie słowo nie należy zatem do niepamięci, jak chcieli tego kaci, ale do przestrogi, jak zawsze domagały się tego ofiary.

Zupełnie innym źródłem są rysunki, plany i mapy wykonane przez tych, którzy przeżyli obozy zagłady. Jest to zapis ofiar, zupełnie różny od tego, jak widzieli „swój” obóz kaci. Na rysunkach będą przede wszystkim stosy ciał, krematoria i doły do spalania ciał. Łatwo te rysunki podważyć, wskazując, że skala budynków się nie zgadza, albo była inna odległość między nimi. Zapominamy, że aby odtworzyć plan obozu zagłady należało mentalnie wejść raz jeszcze do miejsca, z którego się uciekło. Mówiąc jeszcze inaczej: skala i wymiary przestrzenne na takich rysunkach nie przynależą zatem do „szkiełka i oka”, ale stają się długością i szerokością przeżyć. Te źródła Wienert komentuje w zdaniu, które warto przeczytać kilka razy, tak gęste jest od znaczeń:

[…] obrazy te generują wyobrażenie o obozach w sposób szczególny, którego nie można ani przyjmować za oczywistość, ani odrzucać jako mylnego bądź zafałszowanego, tylko analizować na podstawie ich własnej logiki przekazu.

Publiczna tajemnica jeszcze raz

Annika Wienert tropi wszelkie możliwe ślady, aby odtworzyć plany architektoniczne obozów zagłady. Szybko dochodzi do wniosku, że nie było żadnych planów, a Bełżec, Sobibór i Treblinka były pozostawione same sobie. Oznaczało to wolność do eksperymentowania i ciągłe dostosowywania się do morderczych celów. Bełżec był pierwszym spośród obozów akcji Reinhardt i w rzeczywistości był przestrzenią doświadczeń dla planowania kształtu i zadań kolejnych obozów. Gdzie postawić baraki dla załogi SS – w obozie czy poza nim? Gdzie postawić baraki dla wachmanów, czyli pomocników SS rekrutujących się z jeńców rosyjskich – zaufać im czy jednak stworzyć bezpieczny dystans od Niemców? Co z ujęciem wody pitnej? Co zrobić z ciałami zamordowanych? Na wszystkie pytania Wienert stara się odpowiedzieć, szukając informacji w zeznaniach, rachunkach, wspomnieniach.

Spośród wielu interesujących zagadnień stawiana jest kwestia zamaskowania przed światem prawdziwych celów obozów zagłady. Bełżec umiejscowiono przy ruchliwym szlaku kolejowym, ale już Sobibór i Treblinka były raczej na uboczu. We wszystkich przypadkach ważne było kamuflowanie prawdziwych celów, zarówno przed przybywającymi więźniami, jak i okoliczną ludnością. W tym celu dbano, aby zielone ogrodzenie z krzaków, ściętych drzew i gałęzi było nieustannie gęste. Nie było tutaj, jak choćby w Auschwitz, drutu kolczastego. Ten swoisty kamuflaż był jednak zupełnie niepotrzebny. Nad okolicą obozów zagłady unosił się smród palonych ciał, którego nie sposób było pomylić z niczym innym. Ciekawym zagadnieniem jest stylizacja rampy w obozach zagłady na zwykły dworzec, jak to było na przykład w Treblince. Dla kogo była ta inscenizacja? Autorka odpowiada:

Stąd też moja konkluzja, że w takich przypadkach chodziło raczej o ochronę samych siebie w innym sensie; nie przed konsekwencjami ze strony wymiaru sprawiedliwości, lecz przed okrucieństwem własnych poczynań. […] Również w przypadku obozów zagłady należy zakładać, że sprawcy starali się mieć normalny dzień pracy, co uwidacznia się także w budowlanym kształcie tych ośrodków.

Skoro priorytetem nie było zatajenie treści przed osobami trzecimi [czyli przed okoliczną ludnością – M.C.], czy chodziło o to, by uśpić czujność ofiar i w ten sposób móc łatwiej realizować plany zagłady? W kontekście prześladowań, gettoizacji i licznych śmiertelnych aktów przemocy wobec Żydów nie można wszak wychodzić z założenia, że widok budynku dworca wzbudzi u deportowanych poczucie bezpieczeństwa. Dlatego założenie, że musiało to być zamierzone, sadystyczne zwodzenie ofiar, wydaje się raczej niewiarygodne.

Pojawia się raczej pytanie, czy sprawcy nie chcieli w pewnym sensie maskować własnych zbrodni sami przed sobą.

Spojrzeć w ciemność

Architektura nazistowskich obozów zagłady… jest książką gęstą od znaczeń, a jednocześnie niesamowicie precyzyjną. Annika Wienert pisze w sposób bardzo skoncentrowany. Tu nie ma przypadkowych słów. Jej styl pisania przypomina trochę słynne obieranie cebuli z kolejnych warstw: widzimy przecież, jak pewne zdania i pewne tematy ustawicznie powracają, i wydawać by się mogło, że autorka zwyczajnie się powtarza, ale właśnie za kolejnym odczytaniem pojawia się nagle zupełnie nowe znaczenie. To z pewnością nie jest łatwa książka, ale interdyscyplinarne podejście Wienert sprawia, że kwestie – wydawałoby się nazbyt szczegółowe – stają się w pełni zrozumiałe. Choć książka zawiera w tytule i w treści zagadnienia dotyczące architektury, znacznie przekracza pojemność tego słowa. W zasadzie „architektura” jest tu tylko swoistym wytrychem intelektualnym, prowokacją. Zdaje sobie w pełni z tego znaczenia autorka, omawiając plany budowy obozów zagłady. Gdy opisuje plac apelowy czy bramę – pisze, że są to przestrzenie, które powinny mieć inne nazwy w języku ludzkim. Plac służy do poczucia wspólnoty, w obozach zagłady segregował ofiary i katów. Brama jest po to, aby nią wejść i wyjść – dla więźniów ta ostatnia funkcja była niemożliwa. Jakich słów zatem użyć, mówiąc i pisząc o masowej eksterminacji? Dopóki nie mamy innych, musimy posługiwać się, czysto i wyraźnie, tymi, które zostały nam dane.

Coś z tego przesłania jest widoczne w poniższym fragmencie? Podczas przesłuchania w 1956 roku Karl Schluch, jeden z esesmanów w Bełżcu, zeznał z niewiarygodną wręcz szczerością:

Moim zdaniem każdy chyba przynajmniej raz patrzył przez wizjer. […] Już z samej ciekawości wszyscy członkowie załogi obozu w Bełżcu to sobie oglądali. To chyba oczywiste, że ogląda się takie coś, skoro już pracuje się w takim zakładzie.

Wobec tego szokującego zeznania mimowolnie ciśnie się na usta pytanie, czy ostatnie słowo należy jednak do zbrodniarzy? Annika Wienert udziela odpowiedzi, w którą wczytuję się nieprzerwanie od kilku dni:

Śmierć w komorach gazowych w radykalny sposób uwypukla przepaść pomiędzy tu i teraz a tamtym czasem i rzeczywistością. Pomimo obszernych analiz źródłowych nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się niczego o doświadczeniach ofiar. Ci z ocalałych, którzy zbliżyli się do komór, przedstawiają to, co przeżyli i widzieli bardzo obszernie. Fakt ów uzmysławia, że oprócz komór gazowych potrzebna była rozbudowana infrastruktura w postaci grobów masowych, transportu zwłok, zaopatrzenia w wodę, baraków noclegowych, obiektów zaopatrzeniowych jak kuchnia, warsztaty i pralnia oraz wież strażniczych i placu apelowego. Poświęcenie uwagi tym świadectwom i ich szczegółowości jest moralną konsekwencją wynikającą ze świadomości granic zbliżenia się do tego tematu.

Annika Wienert, Architektura nazistowskich obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince, tłum. Małgorzata Słabicka-Turpeinen, Lublin: Państwowe Muzeum na Majdanku, 2022.

Okładka przedstawia szkic planu obozu

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Architektura widma, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 218

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...