Nowy Napis Co Tydzień #219 / Wojna – to my
Epizod 1: AK-74, numer seryjny 80027169
W głowie sowieckiego żołnierza jest miejsce tylko na dwie rzeczy: śmierć za ojczyznę i numer automatu. – Wasyl Słapczuk uśmiecha się, odgarnia dłonią włosy spadające na czoło. – Jesteś przeznaczonym do przerobu i pozbawionym znaków szczególnych mięsem, nie masz nawet swojego numeru, jak twój automat. Wszystko, co z tobą robią od momentu przekroczenia bramy jednostki to pranie mózgu.
Kiedy już zamiast mózgu masz w głowie rzadkie gówno, wówczas jesteś gotów, aby umrzeć z honorem za Związek Sowiecki.
Politrucy mówią ci, że jesteś tu po to, żeby zabijać, mówią ci, że jesteś tu po to, żeby zostać zabity. Tak było ze mną.
Epizod 2: Żołnierze-internacjonaliści
Wzięli mnie z poboru w październiku 1980 roku. Prosto od taśmy montażowej: pół roku wcześniej, po ukończeniu szkoły zawodowej w Łucku, zacząłem praktykę w Zakładach Samochodowych „Komunar” w mieście Zaporoże (to kawałek drogi od mojego rodzinnego Wołynia, na wschód). Naszym sztandarowym produktem był ZAZ 966, czyli tak zwany „samochód osobowy marki Zaporożec”.
Byłem dumny, że doczekałem wojny. – Poruszając dłońmi zaciśniętymi na obręczach kół, Wasyl wprawia swój wózek inwalidzki w rytmiczny ruch w lewo i prawo, przypominający dyskotekowy taniec. – Całe moje pokolenie wyrosło w cieniu weteranów wojny ojczyźnianej
„Chcesz spełnić swój obowiązek żołnierza-internacjonalisty?” – na baczność, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała stałem nagi przed komisją poborową. Okrągła, czerwona pieczątka Wojenkomatu
Żołnierze-internacjonaliści – tak oficjalnie nazywała nas sowiecka propaganda. Nas, żołnierzy wojsk interwencyjnych w Afganistanie.
Na moje nieszczęście – tak wtedy myślałem – zacząłem gorączkować i z powodu ropnej anginy skierowano mnie na kwarantannę do Namanganu w Uzbekistanie.
Bałem się, że wojna się skończy, zanim wyzdrowieję.
Epizod 3: Statystyka
Bardzo chciałem być żołnierzem-bohaterem, ale Bóg przestawił zwrotnicę i moje życie zwekslował na inne tory. Pisanie to dziś mój zawód.
Nazywam się Wasyl Słapczuk. Rocznik 1961.
Jeśli mam być szczery: mógłbym być szewcem (pisanie uważam za tak samo ważne zajęcie, jak szycie wygodnych butów), krawcem czy kancelistą. Jak to mówią: wszystko jest efektem wytrwałej i ciężkiej pracy, uporządkowania myśli oraz uczciwości. Warunek jest, by niezależnie od tego, co się robi, być w swoim zawodzie mistrzem. O ile pisarza nie zawiedzie intuicja i nie sprowadzi go na manowce, cała reszta, czyli czytelnicy i sława, przyjdzie sama w stosownym momencie.
Dziś rzadko mam bezpośredni kontakt z tą „zewnętrzną resztą”, o jej reakcjach dowiaduję się niejako pośrednio. Ściany mojego pokoju, tutaj, w Łucku, obstawione półkami pełnymi książek, działają jak klatka Faradaya – chronią mnie przed błotem, bełkotem i zgiełkiem.
Piszę o rzeczach najważniejszych: tym, co jest w człowieku, tym, co jest pomiędzy człowiekiem a jego wyobrażeniem o sobie, wyobrażeniem o człowieku, który żył przed nim i tym, który zajmie jego miejsce.
W ujęciu statystycznym jestem autorem siedemnastu tomów poezji, siedmiu książek dla dzieci, kilku książek eseistycznych i ośmiu powieści, ale ponieważ liczenie nie jest moją mocną stroną, tu też mogę się mylić. Mam kilka rozpoczętych książek, nadmiar pomysłów i tematów i mało czasu. Historię mojego życia (jeśli zasłużyłem na biografię) napisze kornik.
Epizod 4: Dżalalabad
Po dwóch miesiącach kwarantanny, 20 grudnia 1980 roku przerzucono mnie rejsowym samolotem do Kabulu. Przydzielono mnie do trzeciego batalionu w 66. Samodzielnej Zmotoryzowanej Brygadzie Strzeleckiej. Do plutonu przeciwlotniczej obrony rakietowej.
Ponieważ jednak Afgańczycy nie mieli samolotów, dali nam, ludziom z mojego plutonu, ciężkie automatyczne granatniki AGS 17. Broń ta – stosowana zresztą do dziś na przykład w Donbasie – to jakby karabin maszynowy, który strzela małymi granatami, pociskami odłamkowymi, z których każdy waży ćwierć kilograma. Ciężar granatnika razem z trójnogiem to 35 kilo. Obsługa – trzech ludzi. Efektywna broń w terenie górskim (ale podobno także w mieście).
W obozie przejściowym czerwona gwiazda nad bramą, za nią dziurawe namioty, gołe sprężyny zamiast materaca, smród latryny, dobiegające zewsząd krzyki. Wydawało się, że gorzej już być nie może, ale nie doceniałem piekła, grzeszyłem brakiem wiary.
Dziewiętnaste urodziny świętowałem w helikopterze pomiędzy Kabulem a Dżalalabadem. Na pograniczu z Pakistanem, tam, gdzie lecieliśmy, toczyła się „prawdziwa” wojna. Oparty głową o blaszane poszycie myślałem o tych, których będę musiał zabić i tych, którzy będą chcieli zabić mnie. Bałem się nie śmierci, lecz tego, że nie znajdę w sobie odwagi, żeby zabijać i stanę się pośmiewiskiem, że o moim tchórzostwie dowiedzą się w domu.
„Życzysz sobie kuli w zadzie, witamy w Dżalalabadzie” – tak mówili starsi koledzy.
Epizod 5: „Duchy”
„Duchami” albo „duszmenami”, tak ich nazywaliśmy, mudżahedinów.
Był styczeń 1981 rok, trwała operacja „Asadabad”. Nieomal bez przerwy padał deszcz. Na drugi czy trzeci dzień po tym, jak przejechała po niej większa część kolumny, obsunęła się górska droga. Nie wytrzymała takiej nawały żelaza. Kilkanaście wozów zostało w górach na noc. Ostrzeliwano nas niemrawo, ktoś odpowiadał ogniem.
Ponieważ było przeraźliwie zimno, grzaliśmy się przy ogniskach. Drewno w Afganistanie jest towarem deficytowym, po kryjomu rozbieraliśmy dachy domostw (to było surowo zabronione, ale trzeba było jakoś wyżyć) tych, którzy – słysząc o naszym przybyciu – uciekli w góry. W dzień szliśmy w teren na przeczesywanie. Schwytaliśmy w górach jakiegoś staruszka, ale nie miałem pewności, czy był „duszmenem”.
Akcja trwała dwadzieścia dni. Byłem rozczarowany.
Epizod 6: Proza
„Wojna – to my”: przy jakiejś okazji, pisząc o prozie Swietłany Aleksiejewicz (jeszcze przed jej Noblem), zacytowałem „Wojenne historie” amerykańskiego poety Charlesa Bernsteina. My! To znaczy nie tylko weterani jakiejkolwiek bądź wojny, ale także ci wszyscy, którzy oglądają reportaże z frontu w dziennikach telewizyjnych albo czytają o niej w gazetach.
Wojna nie kończy się z momentem podpisania rozejmu, zakończenia działań bojowych. Ona towarzyszy zdemobilizowanym żołnierzom na każdym kroku w dzień i w nocy. Doświadczenie wojny jest na tyle specyficzne, że przeszkadza w powrocie do normalnego życia. Musi umrzeć ostatni z uczestników, żeby wszystko wróciło do normy.
Długo nie mogłem rozrachować się z sobą i z afgańską wojną. Musiało minąć trzydzieści lat nim powstała „Księga zapomnienia” [polskie tłumaczenie ukazało się w krakowskim Wydawnictwie Wysoki Zamek w 2014 roku – red.].
Nie mogę powiedzieć, że z powodu wojny wszystko straciłem. Na pewno wywarła duży wpływ na moje życie. Przeszedłem długą drogę – od chłopaka z podstawowym wykształceniem, pracującego na taśmie w fabryce samochodów Zaporożec, do laureata Nagrody Państwowej imienia Tarasa Szewczenki
Epizod 7: Tora Bora
Jeszcze nikomu się nie udało zdobycie głównej siedziby „duchów” – kompleksu jaskiń w górach Spin Char.
Jest czerwiec 1981 roku To już trzeci tydzień operacji „Tora Bora”: szturmu na bazę mudżahedinów w górskiej i trudno dostępnej prowincji Nangarhar pokrytej jaskiniami.
Wychodzimy w środku nocy, jak do pracy. Kilka kilometrów marszu w ciemnościach, przed wschodem słońca zajmujemy pozycję. O świcie helikoptery, samoloty, rakiety przelatujące nad głowami – przygotowanie artyleryjskie. Jeśli się pomylą, będzie po nas.
Atak! Zalegamy. Znów helikoptery, samoloty. I znów… Wieczorem, po zapadnięciu zmroku powrót do bazy. Jeśli nie wypada warta, noc na gołej ziemi, strzały snajperów, pokrzykiwania „duchów”. I w środku nocy pobudka, marsz na pozycje… Znów ręka z pistoletem uniesiona w górę. „Bo pozabijam! – znów głos dowódcy – wstawać, kurwa wasza mać”. Jak za każdym razem podrywam się do ataku. Uderzenie w plecy. Przepaść…
Epizod 8: Matka
Zaświadczenie. Słapczuk Wasyl Dmytrowycz, rok urodzenia 1961, dokument NO 3929222, wykazując się bohaterstwem i męstwem podczas wypełniania bojowego zadania, 18 czerwca 1981 roku został ciężko ranny…
Mogłem poruszać tylko oczami. Sparaliżowany, jak noworodek w kokonie pieluchy, zawinięty w brezentowe prześcieradło czekałem na śmierć. Szpital spisał mnie ze stanu. I wtedy pojawiła się matka. Nie wiem jakim cudem, co musiała przejść, ale się jej udało: ze Zboryszowa Nowego, naszej rodzinnej wsi rejonie [powiecie – red.] horohowskim na Wołyniu, dotarła do szpitala w Kabulu.
Matka miała tylko mnie. Ojciec zostawił ją, kiedy była w ciąży. Całe życie przepracowała jako woźna w czteroklasowej szkole. Nie chciała, żeby pochowano mnie w Afganistanie.
Nagiego, zawiniętego tylko w prześcieradło, położono mnie w przejściu pomiędzy rzędami foteli w pasażerskim samolocie lecącym do Lwowa. Po kilku trudnych, ryzykownych operacjach i dwu latach leczenia, mogłem siąść na wózku.
Epizod 9: Narzędzie
Wojsko wypłaciło mi 80 rubli odszkodowania tytułem rekompensaty za trwałe kalectwo. Matka napisała do Breżniewa, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego. I Breżniew dał nam w Łucku mieszkanie, w bloku, na drugim piętrze.
Nigdy nie odzyskałem władzy w nogach.
Wojna nie jest celem. Wojna to narzędzie. To szczególnie wyraziście widać dzisiaj, kiedy mój kraj toczy wojnę z Rosją.
I dopóki człowiek będzie chciał tego, co tym narzędziem może osiągnąć, wojna pozostanie codzienną rzeczywistością każdego z nas.
Fragment książki Gdyby Polacy nie byli Polakami (Kraków 2019).