26.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #226 / Chropowieści z tysiąca i jednej hałdy

Malatura

Oto mały sklep z jeszcze mniejszym zapleczem, tak, że puste skrzynie tarasują wąski chodnik, który jest właściwie wydeptanym, zakurzonym trawnikiem. Ekspedientka na jego widok wyciąga rękę, a on podaje jej kartkę z listą produktów. Nie wymieniają ze sobą ani słowa. Pies pilnujący dobytku, choć rozpoznaje jego woń, nie merda ogonem. Stara, służąca za dekoracyjny eksponat waga jest równie nieobecna pod grubą warstwą pyłu, co czynność wsypywania kartofli do siatki, kiedy sprzedawczyni myśli o tym, czy wydepilować pachy dla nowego kochanka. A on gapi się na jej rajtuzy, wybrzuszone pod obwisłym torbielem na udzie.

Najbardziej lubi wysiadywać na gorącym schodku, skąd widać smażący się w skwarze, huczący owadami ogród. Tam, w liniejących krzakach, notorycznie strzela kupy, które od razu znikają pod rojem much. Matka każe mu zamknąć okiennice, żeby w izbie zrobiło się chłodniej. Wyciera spod cycków pot wacikiem. Wciąż lepi się. Dopiero wstała. Jej wyblakłe źrenice to zwężają się, to rozszerzają.

Za chlewikiem słychać skrzypienie zdezelowanego roweru. Pojawia się wujek, przed którym z przeraźliwym gdakaniem uciekają kury. Łańcuch zwisa do samej ziemi. Dętki są prawie płaskie. Jakim cudem toto jedzie, nikt nie wie. Po bokach kierownicy palce przytrzymują puste klatki na gołębie. Są upstrzone przez ptaki. Na prętach trzepocą szare lotki. Wujek ziewa, traci równowagę – ląduje z kołem między sztachetami. Matka zaczyna swój niepohamowany chichot. Wujek wygraża jej pięścią. Wskazuje na pogniecioną klatkę i przekręcone siodełko.

Jeżeli chce zjeść co ciepłego, musi pobiec do babki. To kilka ceglastych, parterowych, przypominających koszary baraków dalej. Przy obsikanych płotach chwieją się łopuchy. Chłoszcze je witką, aby wypłoszyć wróble. Przydałaby się proca. Mija okno bez szyb. Blada ręka zwisa poza parapet. Musi pochylić głowę, żeby nie zawadzić o jej palce. Po kilku krokach zatrzymuje się. Obgryza paznokcie. Zrywa dziki rabarbar. Wraca i wciska duży liść w dłoń. Ta stula w sobie roślinę i znika.

Z miski wyjada tłuczone kartofle, polane skwierczącym olejem ze skwarkami. Babka szykuje kotlety mielone. Na jutro. Podaje mu zimny kwasek z kiszonej kapusty. Prosto z piwnicy. Pije.

Próg baraku jest tak gładki, że nie czuje żadnego oporu na policzku, kiedy przesuwa twarz tam i z powrotem. Kot bacznie śledzi ten ruch, choć błyszczące ślepia ma nieruchome.

Od strony pola zbliża się kulista czerń. To trzy stare baby w żałobie trzymające się pod ramię. Potykają się na wertepach z powodu zmęczenia albo półślepoty. Sapią, spocone. Miękki wosk świec kapie z ich rąk. Próbują śpiewać, jednak nie pozwalają na to wyschnięte gardła. Babka podaje im po kubku kawy zbożowej. Chłepcą. Ich okrycia pachną naftaliną. Dokładnie tak samo, jak filcowe płaszcze wiszące w szafie.

Południe przesypia w zapajęczonej szopie. Śni mu się, że jest jabłkowitym koniem. Woła go matka. Na posiłek, a przecież nie jest głodny.

Rower nadal przednim kołem tkwi w płocie. Wujek drapie się po karku, żuje źdźbło trawy. Stoi w spoconym podkoszulku i pstrokatych spodenkach. Nie wiadomo czy się uśmiecha, czy też złości. Spod rynny wypada ćma. Łapie ją błyskawicznie i rozciera w palcach.

Słońce nie przygasa; żar złuszcza farbę z okiennic. Matka rozwiera je. Wywala pierzyny na parapet. Od razu kołują nad nimi tłuste muchy. Przegryza ostatni kęs pajdy. Smalec umazał mu wargi, które wyciera wierzchem dłoni. Zza węgła zapuszcza żurawia garbaty zbieracz butelek. Znika w tym samym momencie, w jakim się pojawił. Słychać tylko brzęk flaszek.

Matka wreszcie zaczesała włosy. Ubrała się w zwiewną sukienkę. Wujek naciąga porcięta. Przez ramię przewiesza koszulę. Zanurza chochlę w wiadrze z wodą. Przełyka łapczywie. Strzepnął kropelki z brody.

Dlaczego siada przy nim na schodku? Czuje się jak w potrzasku. Matka wypycha go kolanem na podwórze.

Zatrzymuje się dopiero przed glinianką. W płytkiej, brunatnej wodzie chlapie się dzieciarnia. Siada w kucki za wałem. Bryzgi zmąconej wody wylatują w powietrze. Nic nie wskazuje na to, że jest obserwowany.

Nagle otrzymuje porządnego kopniaka w tyłek. Omal się nie zachłysnął. Dostrzega gorejącą gębę schlanego Kikola nad sobą – w te pędy rzuca się w stronę hałdy.

Nie pamięta, jak wdrapał się na górę, pokaleczony ostrym żużlem. Swąd stygnących warstw zapiera dech. Znalazł się tak wysoko, że widzi całą okolicę. Na skraju nasypu grupka obdartusów wygrzebuje grudki węgla. Zerkają w jego kierunku i wracają do swojego zajęcia, jakby go wcale nie było.

Matka wynosi stołek na podwórze, stawia na nim poobijaną miskę. Wlewa wodę z emaliowego dzbana. Zrzędzi. Wujek chrapie. Wcześniej wyciągnął rower z płotu, ale przednie koło ma wyraźną eskę i nie nadaje się do jazdy. Wiele szprych sterczy na boki.

Pod brudem na skórze znajduje liczne okaleczenia i to one naprawdę szczypią. Nieschodzące plamy długo szoruje szarym mydłem. Woda zamienia się w mętne bajorko, kiedy zanurza w niej ręce. Pojawiają się i znikają. Matka rzuca w niego obierkami z kartofli, warkliwie sztorcując. A on łapie te obierki i chlup do wody. Zupę obierkową robi coraz gęściejszą. Coraz bardziej, wylewającą się na zewnątrz – zupę obierzynę.

Kuśtykająca sąsiadka z trudem dźwiga pod pachą belę zasłony. Matka wybiega naprzeciw, wycierając naprędce dłonie. Kobiety poszturchują się życzliwie. Wreszcie obydwie chwytają ciężar. Jedna z przodu, druga z tyłu. Machinalnie przenoszą zwinięty materiał ponad jego głową i wchodzą do sieni. Wujek przeklina babskie niezdarstwo, bo bela walnęła go w łeb i obudziła. Zarzeka się, że jego noga więcej tu nie postanie. Ale po chwili uszczypnięty przez matkę w pośladek, jak trusia wchodzi na łóżko, z łóżka na szafkę i już jest pod sufitem. Przypina żabki do krawędzi zasłony, następnie kobiety powoli rozwijają rulon do samej podłogi. Jasnobłękitne niebo wlewa się do izby. Kobiety klaszczą i ściskają się. Wujek mimowiednie podkręca wąsa.

Siedzi na ryczce i ssie ślazowego cukierka, jakiego dostał od sąsiadki. Gapi się w nową zasłonę. Podnosi i opuszcza przywarte do siebie łokcie, udając czajkę w locie. Za plecami wujek, matka i sąsiadka wychylają kieliszek za kieliszkiem coraz bardziej rozochoceni. Dokładnie słychać jak gryzą twarde kiszone ogórki. Z jakiegoś powodu skręcają się ze śmiechu. Papierosowy dym gęstnieje, kłębiaste obłoki suną w głąb kotary.

Spłachetek światła gaśnie w górnym rogu okna. To pora, aby poszedł do ekspedientki po skrzynkę z resztkami jarzyn. Nie jest ona ciężka, jedynie nieporęczna. Najlepiej trzymać ją przed sobą, zupełnie tak, jak babka, kiedy zanosi bieliznę do magla. I trzeba iść ostrożnie, bo nie widzi się tego, co pod nogami.

Zatrzymuje się, kładzie skrzynkę. Musi rozprostować zesztywniałe palce. Pomrukuje. Przed nim wyrasta jasnowłosa dziewczynka – brudna, bosa, w koszulce. Robi usteczka w ryjek i wysuwa język. Chce ją przegonić, ale ta nie ustępuje. Patrzy na niego odważnie i wyzywająco. Jej wzrok przenika go na wskroś. Peszy się, odwracając głowę. Ale po chwili spogląda przed siebie – sprawdza, czy dziewczynka jeszcze tam jest. Ma błękitne oczy i dołeczki na policzkach. Wciąż wpatruje się w niego, tylko wystawiony język cofa się do pyszczka.

Ustawia skrzynkę na stercie innych skrzynek przy piecu; jarzyny gniją w nich, jedne są zupełnie sczerniałe, drugie zupełnie pokryte pleśnią.

Matka i wujek leżą na dywaniku spleceni w jakiś charczący węzeł. Sąsiadka tuli głowę do stołowej ceraty. Kiwa szpotawą nogą niesięgającą do podłogi. Pochlapana rzygowinami zasłona zwisa na jednej żabce, odsłaniając zakopconą, spękaną ścianę. Wystarczy pociągnąć za krawędź, by materiał zerwał się i zsunął na klepki. Wymoszcza sobie miejsce w łóżku – nie udaje mu się zasnąć. Wstaje więc. W sieni dostrzega wiadro. Sika długo i intensywnie. Patykowaty pająk dynda w kącie, nad kaloszami, które zalatują przegnitą gumą.

Babka podaje mu kromkę z dżemem. Klepie go po ramieniu. Dziadek już wrócił z szychty; wcina żur z grubą warstwą pieprzu, którego dosypuje raz po raz. Powoli przeżuwa kęsy chleba. Mimo wieku wciąż jest szczupły i bardzo przystojny. Zwłaszcza na tamtych zdjęciach. Na jednym z nich stoi ubrany w brunatny mundur z podniesioną ręką, jakby pozdrawiał słońce. Na drugim jest już w zupełnie innym mundurze. Wraz z kolegą przykuca pod tabliczką z napisem Monte Casino. To babka odszyfrowała znaczenie dziurawych od kul liter. Po jedzeniu dziadek wali się na kanapę w półmrocznej izbie. Tylko na to czeka, wymyka się za dziadkiem i siada na miękkim dywaniku. Następnie zaczyna gilgotać wystające poza tapczan szorstkie stopy.

Dziadek włącza tranzystorowe radyjko, zawieszone na belce. Piosenkarz tęsknym głosem śpiewa o zielonych wzgórzach nad Soliną. W szopie nie ma zakątka, gdzie nie znajdowałyby się jakieś narzędzia, pudła z materiałami, puszki, rzemyki, łańcuchy. Nikomu niepotrzebne graty tutaj otrzymują kolejne życie. Cierpliwie wydzielają wilgoć i zawiesistą woń. Stos butów z wywalonymi jęzorami piętrzy się na klepisku. Pod ścianą połyskują metalowe kopyta.

Dziadek zabiera się do roboty. Coś wycina, wygładza papierem ściernym, starannie wyklepuje młotkiem. W końcu wręcza mu tarczę z czarnym krzyżem oraz drewniany lekki mieczyk. Wybiega z szopy, wybiega z ogródka, wybiega na pola. Już walczy z badylami. Ciacha je i gruchoce. Chmara wróbli przefruwa z wiśni na wiśnię. Przydałby się jeszcze hełm. Owady krążą wokół jego głowy.

Na samych obrzeżach niecki, w jakiej usadowiły się baraki, wysokie kominy zioną kłębami czarnego dymu i zamazują słońce. Wyje kopalniana syrena. Deszcz sadzy opada na dachy, obejścia. Wystarczy wystawić gębę ku niebu, aby policzki pokryły się tłustymi płatkami. Maluchy rozmazują je ku irytacji rodziców. Baby wyzywając wniebogłosy, zdejmują pranie ze sznurów. Na parapecie nagrzane pierzyny są oprószone sadzą. Podkłada klocek, wspina się na górę i zdmuchuje fabryczny proszek – na niewiele to się zdaje. Będzie spać pod usmoloną pierzyną.

Matka próbuje zatrzymać wujka, ale ten ją odpycha. Już złapała go. Z całych sił gryzie w ucho. Wujek wyje i łokciem mocno wali ją w kałdun. Aż przysiadła. Znów wczepia się w nogawkę. Wujek chce się uwolnić, ciągnąc matkę po ziemi. Wygląda, jak komik próbujący uciekać z nogą w wiadrze. Im gwałtowniej wysuwa się do przodu, tym bardziej traci równowagę. Wreszcie, machając rękami, z impetem uderza barkiem w ceglastą ścianę baraku. Osuwa się. Matka zawisa nad nim. Wujek z miną ucapionego basiora traci rezon. Matka głaszcze go po policzku wierzchem spierzchniętej dłoni, a drugą dłoń wsuwa w rozporek. Gmera. Obserwuje, jak objęci ostrożnie wchodzą do baraku.

Przedziera się przez chruśniaki, gęstwy zaschłych pajęczyn. Przeskakuje przez rowy wypełnione wodą. Wejścia do zagajnika tarasuje pokryta gontem, podparta drągami chata. Pod lipą zalega chrust. Gnije dykta i dechy, i przewrócona na bok stara buda bez psa. I Niedrygoj na materacu. Rozpostarty na całym legowisku, przyodziany jedynie w wypłowiałą koszulę nocną, wietrzy znów to i owo. Skręcone włoski na bulwiastych jądrach muska rześki wiaterek. Słychać chrapliwy oddech. Znienacka Niedrygoj zrywa się z legowiska – podnosi go wysoko, aż pod same gałęzie lip. Obraca nim wokół jak na karuzeli. Łapy ma silne, żylaste. Pachną mchem i deszczówką.

Niedrygoj usadawia się na sfastrygowanej pufie. Wyjmuje z mahoniowego kuferka pełnego szpargałów, szarą tekturową teczkę z rycinami. Niegdyś był podróżnikiem. A potem lasy, lasy, nic tylko lasy. Już nie pamięta, gdzie zakopał granaty. Najstarsi mieszkańcy okolic wołają na niego Partyzant. Ale on się zarzeka, że go mylą z kim innym. Z szuflady stołu wyjmuje skórzany kapciuch z tytoniem. Zręcznie nabija fajkę. Zapala. Pyka. Aromatyczne smugi dymu, owijają się dookoła słonecznych promieni. Małe okna, mimo że do połowy zarośnięte zielem, rzucają na środek izby pałający blask.

Nie potrafi nazywać tego, co widzi na zżółkłych rycinach. Pomaga mu Niedrygoj, kładąc sękaty paluch tu i tam, na przewracanych kartach: Słoń w walce z dwoma lwami, Małpa zrywająca kiście bananów, Zebra u wodopoju, Krokodyle wylegujące się na brzegu, Tubylcy z dzidami, Kopce termitów, Tukan na kokosowej palmie, Wojownicy Niam – Niam, Hipopotam zanurzony w błocie, Stado strusi. Niedrygoj buszuje knykciem w popielatej brodzie, supłając frędzle. Intensywnie szpera w pamięci. Wreszcie ma: Rodzina surokatek.

Chwasty należy wyrywać z korzeniami. Na kolanach posuwa się za Niedrygojem, który wskoczył już w szerokie, ogrodnicze galoty. Grządka owalem obejmuje chatę. Na obrzeżach przed żarłoczną łąką pilnują jej paliki wbite w ziemię. W gęstej bzyczącej trawie wylegują się wojownicy Niam – Niam. Ich żołte jak słoneczniki stopy, kręcą kółka z nudów. Wystarczy, że przysiądzie na nich jaki leśny ptaszek już zaczynają się psoty. Ci, co podnoszą się z dzidami przy boku, gapią się na plewiących, zawzięcie gestykulując. Bardziej przywiera do spulchnionej ziemi, wciąga ją przez nozdrza zamiast powietrza. Krztusi się. Dwa pomidory turlają się w jego stronę. Niedrygoj z dumną miną plantatora, obrywa z krzaków wielką grabą dojrzałe owoce.

Matka bezwiednie rzuca rozgniecione pomidory do umywalki. Wujka nie ma. Roweru też. Puste klatki pobłyskują wygiętymi prętami, wciśnięte na czubki sztachet. Trwa generalne sprzątanie, ale nie za bardzo ono matce wychodzi. Psioczy na czym świat stoi. Postarzała się, nawet cycki jej obwisły. Nie rozstaje się z flaszką domowego wina. Wciąż ją przestawia – tuż przed sobą albo tuż za sobą i, przerywając na chwilę wycieranie podłogi, sięga łapczywie: przełyka. Włosy opadają jej do samych desek. Jednak nie wiąże ich w koński ogon, jakby chciała się nimi odgrodzić od świata. Kiedy szoruje z zapamiętaniem wybrzuszone gdzieniegdzie, naciemniałe od wody klepki, mocno wypina tyłek pod fartuchem – zaznacza się wgłębienie pomiędzy pośladkami. Gapi się w to jędrne miejsce. Kątem oka widzi w blaszanej wannie namoczoną zasłonę, posypaną grubą warstwą pachnących mydlanych krup, gdy wycofuje się na dwór.

W sąsiednim baraku słychać na przemian żałobne pienia i mamrotane różańce. Drzwi wyjęto z zawiasów, aby móc wnieść trumnę i ułożyć ją na drewnianym katafalku. Wybielone ściany sieni oraz izby jeszcze mocniej podkreślają czerń, siedzących dookoła bab. Kiwają się na ławie według sobie tylko znanego rytmu. Woń kadzidlana i skwierczących świec miesza się z aromatem wypastowanej podłogi. Z kaflowego pieca powisa fioletowa wełniana narzuta z frędzlami.

Nagle jakaś najbliżej wejścia siedząca baba, zagarnia go pod siebie rozpostartym skrzydłem przepastnej żałobnej chusty. Ruch ten jest tak nagły i zamaszysty, że nawet nie próbuje się z tej czeluści wydostać. Starucha unosi go i pochyla nad zmarłą. Jednobarwna sinawa twarzyczka jest gładka jak buzia dziecka. Co piątek, z wielkiej glinianej beczki, nalewała mu żuru do dzbanka.

Słońce grzęźnie w metalowej kopcącej kadzi. Czyjaś zgięta w pół sylwetka smołuje dach chlewika. Połyskujący sopel lepiku wydłuża się pod okapem. Chwyta patyk i nawija plastyczną czerń. Odrywa ją i biegnie, jak ze ślepą pochodnią do źródła, które wybiło z pękniętej rury od wodociągu. W sam środek wciska głownię, chcąc zatkać otwór, skąd wypluskuje woda. Nie udaje mu się to, jedynie moczy nogawki. Dostrzega czarną błonę pomiędzy palcami, kiedy je rozwiera i zaciska.

Matka kuchennym nożem wycina kawałki stwardniałej smoły. Ściera pumeksem jego oblepione palce. W skórze i tak pozostają pojedyncze czarne żyłki. Najwyższa pora rozpalić w piecu i ugotować zzamszowiałe kartofle. Przesuwa garniec na pękniętą blachę. Jest cug. Suche drwa zajmują się od razu. Zabiera powyginane wiadro, wychodząc do przybudówki. Wybiera same sękate polana, ponieważ dłużej się palą. Na sczerniałej desce widzi mysie albo szczurze bobki. Uderza w zmurszałą ścianę obuchem siekiery. Odpada kawałek zaprawy. Wiruje pył. Łupnięcie pozostaje jednak bez echa. Cisza, ani szmeru. Tylko jego świszczący oddech.

Wtem czuje ciężar łapy na ramieniu. Odwraca się. Szczerzy się do niego zarośnięta ospowata morda cherlawego pogorzelca. Stoi w samej jesionce narzuconej na gołe liszajowate ciało. Z drewnianych chodaków wystają mu pięty. Przez ramię ma przewieszoną szmacianą torbę. Z kłaków na głowie sterczą słomki. Spał w sianie. Z kieszeni połatanego płaszcza wygrzebuje szarą malutką myszkę. Gryzoń kręci się żwawo na otwartej ogorzałej dłoni. Dziadyga łapie ją za ogonek, unosi i rozdziawiając japę, wpuszcza do środka.

Matka nie zakręciła kranu. Woda ciurkiem wylewa się z zatkanego szmatami zlewu. Robi się ciemny zaciek na ścianie, a na deskach podłogi płytkie bajorko. Cuci ją, szarpiąc za przedramię. Ta dźwiga się i znowu bach na kanapę. W drzwiach, zasłaniając całe światło, pojawia się ojciec. Chce doskoczyć do matki i porwać ją za kudły, ale jego wyglancowane lakierki ślizgają się po niewidocznej z góry wodzie. Robi taki szpagat, że puszcza mu szew w gaciach. Rozpaczliwie chce się czegoś złapać, ale nie ma czego. Rąbie zadkiem o podłogę, bryzgając naokoło kaskadami kropel. Ochlapana matka wybałusza oczy. Nie wie, czy ratować ojca z kipieli, czy też brać nogi za pas. Ten bluzga przekleństwami, waląc pięścią w wodę. Charkoce, zrywa ze wściekłością papuzią apaszkę i zupełnie bezradny pluje w stronę matki.

Babka pochmurnieje. Wygraża pięścią, nie przestając terkotać. Dziadek opędza się od jej słów jak od kąśliwych much. Ma do zreperowania zamek u drzwi. Kiwa do niego, potrząsając skrzynką z narzędziami. Wymykają się do Hajduczki.

Po drodze wstępują do baru. Dziadek sobie zamawia kufel piwa, a jemu butelkę oranżady. Wita się z tym i owym. Nakrapiany piesek biega od stolika do stolika, merdając ogonem. Za ławą przy bufecie dostrzega ekspedientkę, migdalącą się z osiłkiem o wytatuowanej i zarośniętej klacie. Komuś posypał się bilon, łapie piątaka z rybakiem, który obraca się na mozaikowej posadzce. Dziadek, mrugnąwszy porozumiewawczo, poklepuje go po ramieniu.

Hajduczka zbzikowała. Kuna podusiła jej kury. Przygięta do ziemi brzuchata baba biega z młotkiem i dechami, które przybija, gdzie popadnie. Lepka strużka śliny zwisa jej z brody. Burczy opryskliwie i wciąż widzi buszującą kunę w kurniku. Dziadek usiłuje ją uspokoić, choć wie, że to daremne. Wygarnia papierosa z kieszonki flanelowej bluzki. Wciska go między wargi, ale nie zapala. Ssie przez bibułkę suchy tytoń. Siada na kupie trocin dosychających w cieniu, którymi stara pali w piecu. Na wyszczerbionym parapecie prażą się kurczęta z powykręcanymi szyjami, oblepione przez muchy. Babina próbuje wgramolić się na daszek spiżarni, ale zahacza brzuszyskiem o wystający hak. Zawisa – trzepoce kończynami jak przyszpilony owad. Wzywa na pomoc wszystkich świętych, ale to tylko dziadek z trudem obłapiając ją wpół, odczepia trzęsące się cielsko ze ściany i stawia na gumnie. Hajduczka odgarnia zlepione, popielate włosy.

Mechanizm zaskoczył, klucz nie znajduje oporu, zamek jest sprawny. Nawet nie trzeba oliwić. Hajduczka ze wciśniętym badylem we włosach nalewa gorącego krupniku do śnieżnobiałych talerzy. On bawi się packą na muchy. Mnóstwo tu kotar, firanek i rolet, szarf opasujących landszafty. Zamiast ścian, stoją przepierzenia z płyt wiórowych. Zapuszcza się do jednego z ostatnich pomieszczeń, dodatkowo odgrodzonego grubą hebanową kurtyną. Przyzwyczaja oczy do półmroku. Przez zawarte okiennice, przedostają się tu jedynie potargane kłaczki bladego światła. Znika w nich…

Ziemianka

Upał nie odpuszczał. Nocą było słychać suche pękające cegły. Gdyby teraz przyszła wichura, to wszystko rozleciałoby się jak domki z kart.

Za dnia jeździłem na hulajnodze od baraku do baraku, sprawdzając, czy płaskie, parterowe budynki są na miejscu z chlewikami i ogródkami. Jechałem na pamięć, wkładając koła w wyjeżdżoną bruzdę, która prowadziła mnie tam, gdzie chciałem. Wypłowiałe kury, gęsi, indyki, kaczki nie zwracały na mnie żadnej uwagi – miały rozwarte dzioby i ciężko oddychały. Nawet psy leżały przy budach zziajane z wywalonymi jęzorami. O tej porze, kiedy kula słońca jeszcze nie wychynęła zza pól, całe osiedle było jak wymarłe – wszystkie okna i drzwi pootwierane na oścież wypełniała ciemność. Mogło z głębi wyjść to, co chciało, więc za długo nie wpatrywałem się w te siedziby.

Jechałem dalej, przez badylaste pole, aż nad rzeczkę. Rzeczkę, która stała się mulistym, krętym szlauchem. Leżały na jej dnie zaskorupiałe kamienie, kiedyś obmywane przez wodę. Przeskakiwałem po nich na drugi brzeg.

Wspiąłem się na skarpę. Znajdowałem się poza granicą baraków, na terenie należącym do fińskich domków, ale i tutaj było tak samo: wszystko zeschłe i obumarłe, jakby niczyje. Wracałem więc, wiedząc już, że nie ma dokąd uciec.

Matka siedziała na stołku w samej halce, czesała włosy. Ofuknęła mnie i kazała przynieść kartofle. Wiechciowy kopczyk znajdował się na polu, u dziadków. Wziąłem wiadro i poszedłem. Słońce topiło smołę na dachach. Ludzie pojawiali się w sieniach, nawołując się i pozdrawiając. Mężczyźni ćmili skręty, a kobiety wytrzepywały poduszki.

Podbiegł do mnie Zeflik w samych porciętach. Pokornie nadstawił swój kudłaty łeb, czekając, aż go pogłaskam. Dał mi landrynkę i zaraz czmychnął. Pewnego lata uratowałem mu życie, wyciągając z rzecznego wiru. Na wystający z wody konar nadział mu się latawiec. Próbował go wyciągnąć, lecz ześlizgnął się po rozmokłym zboczu. Nie krzyczał, a jedynie machał rękami jak jaka kukiełka – z przerażenia stracił wtedy głos. Po tym wypadku nie rósł, a tylko tył. Jego ciotka z zajęczą wargą, nie spuszczała z niego oczu. Nie pozwalała mu bawić się z nikim. Więc przeganiała wszystkich chłopców, gdzie pieprz rośnie. Dreptała po okolicy jeszcze z dwiema staruchami, obgadując tego i owego, przez co jej język zrobił się szorstki jak ścierka. Nawet wiatr przed nią uciekał i kulił się w szparach szop. Raz w miesiącu przychodziła do mojej matki z garncem smalcu, dziękując za to, że uratowałem jej Zeflika. Ale w jej oczach częściej widziałem zawiść niż wdzięczność. Mimo że się uśmiechała, cuchnęła nieszczęściem.

Upał wymiótł place, podwórza, a nawet trzeszczące ławy pod oknami. Zapowiadał się głuchy dzień. Machałem wiadrem, goniąc cień na wypalonej ziemi. Roje owadów grzęzły w szambie cuchnącym na kilometr.

Za płotem Galwasów przydybał mnie Smagły ze słomką w kąciku warg. Dawniej włóczył się z moim ojcem, znikali na parę dni, by pojawić się z wypchanymi torbami. Matka dostawała wypieków. Robiła kotlety. Spraszała sąsiadów. Rządziła towarzystwem w obcisłej kiecce. Ja sypiałem wtedy u dziadków, śliniąc ołówek, którym rysowałem w zeszycie góry. Był ciemniejszy niż zwykle, zza rozchełstanej koszuli wystawały mu skręcone kłaczki. Wiedziałem, o co mnie zapyta, więc zanim się odezwał, wzruszyłem ramionami. Wszyscy szukali mojego ojca i wszyscy mieli do niego bardzo ważny interes. „Przepod kej kamiyń w woda, no i chwała Ponbóczkowi!”, mawiała babcia, toteż pomyślałem i powiedziałem to samo – tylko bez tego „chwała Ponbóczkowi”. Smagły strzyknął śliną w głąb wiadra. Pacnął mnie w czuprynę i tak szybko, jak się pojawił, tak też i zniknął. Nawet kurz się nie podniósł pod podeszwami jego sandałów.

Dziadek siedział już wystawiony w sieni. Z trudem łapał oddech. Jego twarz była poorana bruzdami. Wąskie szparki oczu zaświeciły się na mój widok.

– Ceś smalkaty… – wyseplenił, wyciągając rękę.

Babcia wyjrzała zza kotary i pomachała mi chochlą. Miała czepek na głowie, a na gołym ciele kwiecisty fartuch. Nigdy nie było wiadomo, czy jej pucołowate oblicze jest pogodne, czy też zachmurzone. Wskazała palcem na dziadka, a potem na pękatą oliwiarkę, stojącą w kącie przy szafce na buty. Naoliwiłem piasty.

Zwykle pchałem wózek z dziadkiem do wąskiej okrężnicy wokół hałdy. Tym razem pojechaliśmy nad staw, który wysechł. Dno było popękane i przypominało twarz dziadka. Sitowie pożółkło i zetlało. Zszarzały kępki traw. Na kładce leżały dwie opony, a w środku puszki i butelki. No i jeszcze podarta sukienka, a na wystającym kołku brudne majtki.

– Puś mie na Pawła, a omie nic niy godej – wykrztusił dziadek.

Ze wzniesienia Piotra i Pawła wiodła w dół asfaltowa droga. Pchnąłem wózek, który potoczył się jak po maśle. Dziadek balansował tułowiem, aby nie stracić równowagi. Biegłem za nim co tchu. Dziadek źle obliczył moment skrętu, za bardzo się wychylił, stracił równowagę. Jak długi runął do rowu, tylko koła śmigały w powietrzu. Rechotał całym sobą z podniesionym do góry kciukiem.

– Jesce roz, jesce roz – wyseplenił, ale mnie o mało serce nie weszło do gardła.

Z trudem udało mi się wsadzić dziadka z powrotem na rozklekotany wehikuł. Wygładziłem mu włosy. Zapiąłem koszulę. Wytarłem grudki ziemi z kolan. Całe szczęście, że nie zabrał ze sobą sztucznych zębów! Dziadek zaczął nucić jakąś powstańczą melodię. Z nieba lał się żar. Lewe koło skrzypiało.

Babcia dała mi kompotu z kawałkami dyni, tak byłem zasapany. Wziąłem wiadro i łopatkę. Kopczyk kruszył się w słońcu. We wnęce zrobiłem dziurę, głębiej ziemia była sypka, nie stwardniała. Wcisnąłem w nią rękę i zacząłem wybierać kartofle. Wyglądały jak zdechłe szczenięta: pomarszczone, skurczone, sparciałe. Na zewnątrz wystawiały małe, twarde kłącza. Głucho bębniło, gdy wrzucałem je do wiadra.

Zlany potem chciałem najprędzej zejść z pola. Ukryć się w cieniu, lecz blaszki liści wysuszonych drzew pałały gorącem, a nie chłodem. Wszedłem więc pod dach szopy i przykucnąłem. Cuchnęło tutaj spleśniałą skórą rozbebeszonych butów. Dawniej dziadek po szychcie zajmował się szewstwem. Reperował nawet najbardziej dziurawe podeszwy. Tutaj też pijał wódkę z moim ojcem, gdy ten jeszcze nie garował. Ta popijawa często kończyła się kłótnią lub bijatyką. Butelki z czerwoną naklejką do tej pory stoją w zagraconym kącie. Dymią zakurzone szyjki. Wiadro jest pełne do połowy, dlatego doniosę je do domu.

W barakach na dobre zaczął się dzień, bo słychać kłótnie i wrzaski. Ale takie przytłumione, jakby w blaszanej tubie. Upał nie zachęca do sporów. Z parapetu, tu i tam, zwisa wytatuowana ręka z papierosem w palcach. Popiół zlatuje pomału, niechcący, i osiada na chwastach.

Z najbliższego okna wychyla się Stróżyna z pończochą na głowie. Coś żuje i spluwa daleko pod płot. Świdruje mnie tymi swoimi chytrymi jak u myszy oczkami. Próbuje się uśmiechnąć, ale nie wychodzi jej to. Na bladej, dziobatej gębie pozostaje żałosny grymas.

– Dewej kartofla! – rozkazuje i wyciąga długie łapy, próbując ucapić mnie za ramiona. Robię unik. I już jestem poza zasięgiem jej szponów. Komu innemu wystawiłbym język albo pokazał wypięty tyłek. Ale wiem, że wtedy zaczęłaby się mazać, wycierając rękawem paciorki łez. Jej chłop zginął zawalony czarną ścianą. Leżał w trumnie zupełnie płaski, jakby wyjęto z niego szkielet. Fedrował z dziadkiem. Nosił mnie kiedyś na barana. Wyjąłem z wiadra kilka bulw i podałem jej, dźwigając się na palcach. Złapała je i zniknęła w izbie.

Zanim wszedłem do naszej sieni, usłyszałem sapanie. Powoli odsunąłem grube frędzle wiszące w drzwiach. Smagły opierał się o kredens. Przed nim klęczała matka z twarzą ukrytą w rozpuszczonych włosach. Smagły trzymał ją za głowę i ciężko dyszał. Byli tak zajęci sobą, że mnie nie zauważyli. Ale chyba się myliłem, bo Smagły nie spojrzawszy na mnie, nagle zrobił zdecydowany ruch ręką, oznaczający tylko jedno: wynocha stąd. Postawiłem wiadro na progu, krzyknąłem: – Mamo! I prysnąłem.

Baraki mżyły w rozpalonym powietrzu. Cisza jakby makiem zasiał. Takiej ciszy nigdy tutaj nie było za dnia. Tym wyraźniejszy stawał się dźwięk żelastwa wleczonego po twardej ziemi. To ogorzały Kuternoga ciągnął łańcuch z wiadrem od starej, wyschłej studni. Bliknął na mnie, zatrzymał się, a po chwili namysłu zbliżył się.

– Tyś je tyn łod Szczepana, tego gorola z pyrowic? – zapytał, paluchami grzebiąc w sumiastym wąsie.

Przytaknąłem. I zrobiło mi się i głupio, i straszno zarazem. Już wielokrotnie obrywałem za to, że jestem gorolem, a właściwie synem gorola, bo ja przecież urodziłem się tutaj, na barakach, to znaczy w powiatowym szpitalu, chociaż po długiej męczarni, co wypominała mi nieraz ululana w sobotnie wieczory matka. Byłem zatem krojcokiem, bastardem.

– A ty wiysz, że tyn luj, twoj stary, dobiyroł sie do moi Andzie?

I w tym momencie do twarzy Kuternogi dopłynęła krew, której przecież nie miał. Zrobiła się buraczana. Zagapiłem się. Nie zdążyłem się uchylić. Kuternoga walnął mnie sękatą jak decha ręką po policzku. Na pękniętej skórze poczułem rozżarzone żelazo. Okolica pociemniała, a kula słońca na chwilę została pozbawiona promieniującej obwódki.

Jęknąłem, krocząc po omacku po obcej drodze, na której widziałem tylko strużkę krwi. Wtedy niebo pękło na pół: zawyła kopalniana syrena. Skończyła się poranna szychta. Więc była druga po południu.

Kopalnia znajdowała się na samej linii horyzontu, raz wydawała się być bliżej, raz dalej. W zależności od pogody i przejrzystości powietrza. Zacząłem mimowolnie dreptać w jej kierunku, aby razem z innymi dziećmi przywitać górników wychodzących z łukowatej bramy. Lecz nagle przypomniałem sobie, że przecież od dawna ani dziadek, ani ojciec już w niej nie fedrują. I że właściwie nie mam po co tam iść.

Złamałem się w pół i przysiadłem pod krzakiem ościstego głogu, znowu nie wyściubiając nawet nosa poza okręg baraków. Na ryczce oparta o sztachety płotu siedziała stara Krzycha całymi dniami pilnująca tych, co tutaj wchodzili i tych, co stąd wychodzili. Pomimo że drzemała, wyniuchała moją obecność. Z dziurek jej nochala wystawały sprężyste włoski. Miała nawet sypiącego się wąsa nad górną wargą. Chusta zsunęła jej się na czoło. Wytarła zwisającą ślinę w rękaw fartucha.

– Kaj to majtosz, pieronie? – wycedziła przez zgnite zęby i zarechotała.

Pokazałem jej rozdarty policzek. W skwarze krew szybko zaschła – pozostał gruby strup. Wstała, przydreptała, aby przyjrzeć się ranie.

– O ho ho!, kery cie tak lutnoł?… Trza to łopatrzyć, podź za mnom.

Żyła sama. Jedna z jej córek poszła do pobliskiego lasu i już nie wróciła, po drugiej przejechał się traktor w czasie żniw, gdy ze zmęczenia zasnęła w kłosach.

Krzycha obracała bimbrem, który przywoził jej trupioblady Arnold aż z Zaleszczyk. Marka napoju była ceniona przez całą okolicę. Nawet rozochoceni wrogowie klepali się po plecach. – Kaj to szurosz, Zyguś?…

– A ida po arnoldowe siemie…

– No to pódymy razym! – obejmowali się, chichocąc.

W dwuizbowym mieszkaniu cuchnęło jak diabli. Jakby ktoś wygotowywał stare onuce. W dodatku kitwasiły się tu kury, wydziobujące robaki ze szpar podłogi. Para skraplała się pod sufitem i ciurkiem kapała do misek.

– Niy ma leko w ty hicy, miynso pryndko sie psuje, trza je dugo gotować – narzekała Krzycha, wyjmując zza leżanki białą skrzynkę.

– A zicni se na ryczce – powiedziała, wycierając pot z czoła jakąś szmatką.

Usiadłem na niskim zydelku.

Obmyła mi ranę, posmarowała jodyną, przykleiła plaster.

– Ale mosz dzióbek jak ta lala! – Uszczypnęła mnie w brodę.

Jej oczy zaiskrzyły.

– A dej yno malutkiego kusiolka – wyszeptała, nadstawiając obleśną gębę do pocałunku.

– Wiedźma!… Barakowo wiedźma!!! – wykrzyknąłem, dając dyla. Za sobą słyszałem jej chrapliwy chichot.

Słońce uderzyło mnie niczym obuchem. Prawie oślepłem. Powoli scalał się z kawałków świat. Znajdowałem się na dnie wypalonego bajora, gdzie dawniej taplały się kaczki. Długo nie dało się jednak wysiedzieć w tej patelni, więc ruszyłem w stronę chlewików rzucających cień. Wspiąłem się na murek jednego z nich.

Chlewik został zupełnie splądrowany. Nie miał drzwi. Ktoś chyba próbował wyrwać żelazne zawiasy, bo były całe powyginane. Zapuściłem żurawia do środka. Ziemia i ściany roiły się od much. Podłoga była uwalana zaschniętymi kupami, a także rzygowinami. Z kątów wyrastały liście bodiaków, pokrzyw i szczawiu.

Tam, gdzie zapadał się dach, przy niskim drewnianym rusztowaniu leżał poplamiony materac, a na nim chudy jak szczapa Szarpidrut. Odchrząknął, położył się na boku i podparł łokciem.

– Co tu za cholera? – mruknął, próbując rozkleić zamknięte oczy.

Wreszcie spojrzał w moim kierunku. Był kredowy, kości policzkowe wystawały mu jak u gruźlika.

– Szajbka to ty?… Co tutaj robisz?…

Ucieszyłem się, że mnie rozpoznał. I wtedy też przypomniałem sobie o naszym planie! Serce zabiło mi jak u wróbla. Zlazłem z murku. Na dole powietrze było skisłe, a odór nie do wytrzymania. Z pewnością pouciekały stąd nawet myszy. Szarpidrut zaczął drapać się po zmierzwionej głowie. Ziewnął tak, że o mało szczęka nie wypadła mu z zawiasów. Sięgnął ręką pod materac. Wyciągnął butelkę z mętnym płynem i pociągnął parę łyków.

– Tak dalej się nie da – powiedział po chwili. – Albo się upieczemy w tym żarze, albo wykończą nas tamci!

I wskazał palcem na baraki.

Miał rację, więc tylko przytaknąłem głową.

– Tak więc do roboty, łopata czeka!

Wygramolił się spod szmat i zarzucił na ramię brezentowy tobołek.

– Ale zabieramy Zeflika? – zapytałem, zagradzając wyjście.

Szarpidrut mlasnął. Chyba rozbawiło go moje zdecydowanie, bo wydął wargi, a jego oczy się rozjaśniły.

– Spoko, spoko!, niech będzie i ta poczwarka…

Czatowaliśmy na Zeflika pod morwowymi drzewkami. Pot lał się ciurkiem z naszych pleców. Szarpidrut obgryzał paznokcie. Plac był pusty. Wymiotło nawet kury. Parę razy pojawiła się w oknie ciotka. Wychylała swój wścibski nochal, blikała na boki i zaraz cofała się w głąb izby.

– Chyba śpi, nic tu po nas. Chociaż należałoby pani Zajęcza Warga wyrwać tego dzieciaka. Trzyma go jak psa na smyczy – ględził Szarpidrut, a ja z przyjemnością przysłuchiwałem się jego mowie, bo była inna od naszej, barakowej.

Skąd pochodził? Czort to wie. Ludzie gadali, że z jakichś Kresów, pewnie z dalekiej, zielonej krainy, dopowiadałem, wyobrażając sobie soczyste łąki, pola i sady. Próbowałem go o to wypytywać, kiedy zanosiłem mu miskę kaszy do szałasu. Ale tylko machał ręką i przez chwilę gapił się w dal.

Wreszcie z sieni wylazł Zeflik. Rozejrzał się i pobiegł w stronę krzaków wysikać się. Zawołałem go. Machnąłem ręką. Zauważył mnie i rzucił się w moim kierunku jak szczenię, które rozpoznało swego pana. Na widok Szarpidruta zaczął drapać się za uchem.

– Niy mom żodny landrynki – wydukał zmartwiony. I już miał czmychnąć, kiedy złapałem go za zwisające na chudych biodrach gacie.

– Niy szkodzi, podź z nami, pokożymy ci fajne miejsce, kaj schowany jes wielki skarb i kaj żodyn nos niy znojdzie. I bydzie durś chłodno!

Zeflik klasnął w dłonie z radości.

Posuwaliśmy się chyłkiem wzdłuż płotów, zagród i ogrodów. Prowadził Szarpidrut w swym fikuśnym fraku, za nim dreptał Zeflik, a na końcu ja. Słońce leżało już na najwyższych koronach akacjowych drzew.

Na szczęście z nikim nie zetknęliśmy się po drodze. Tak dopiekało, że nawet kogutom nie chciało się piać. Kiedy znaleźliśmy się u celu, Szarpidrut usiadł na pieńku, wyciągnął spod fraka butelkę i znowu pociągnął parę łyków.

– Wszystko przygotowałem! – oświadczył z dumą, chowając flaszkę.

Przed nami leżała druciana siatka z wielkimi dziurami. Za nią rozpościerał się zachwaszczony ogród, w którym rosły trzy rosochate dęby. Badyle tworzyły kłącza, zetlałe wisiory, pnące się po pniach liany. Dawniej stał tu barak starego Gwizdonia, który zawalił się po jego śmierci. Ludzie rozkradli, co się dało: cegły, belki, deski. Powynosili żelazne pręty i futryny. Wydłubali kamienie z fundamentów, tak, że pozostała zarastająca zielskiem jama.

Staliśmy nad nią i gapiliśmy się w dół. Szarpidrut rzeczywiście wszystko przygotował. Obok na plandece leżał szpadel, siekiera i wiadra. Długie deski wyrwane z podłogi. Płyty pilśniowe, wiązki siana i papa.

Najpierw wycięliśmy schody i wytargaliśmy całe zielsko do gołej ziemi. Potem pogłębiliśmy dół o pół metra, tak żeby można było swobodnie stanąć, nie dotykając głową dachu, który zrobiliśmy z trzech warstw: desek, siana i papy.

Znieśliśmy stół, klocki, garnki i półki ukryte w szałasie. Na spodzie rozłożyliśmy matę.

Było chłodno i cicho. Pachniało próchnicą, zielskiem i migdałową wilgocią uciętych korzeni. Pachniało ziemią.

Szarpidrut zapalił świeczkę. Wyjął z tobołka chleb, ogórek i słoik smalcu.

– Jutro pójdziemy po pryczę, już od dawna mam ją na oku – powiedział i zaczął grać, przebierając palcami po niewidzialnych strunach.

Z góry słyszałem dalekie nawoływania matki, wzywające mnie do domu, ale nie chciałem stąd wychodzić. Tutaj mi dobrze, tutaj, w samej kołysce ziemi, pośród podziemnych korzeni zapomnianej dębiny.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bogdan Nowicki, Chropowieści z tysiąca i jednej hałdy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 226

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...