02.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #227 / Nie chcę płakać

Dwa lata później

Siedziałam wtedy na plaży razem z moją kuzynką Anitą. Bruno bawił się z Leo przy brzegu. Zanurzyłam stopy w rozgrzanym piasku, komentowałam pogodę. Jak na początek maja było bardzo ciepło. Obróciłam twarz i zobaczyłam ją. Zaledwie przez chwilę patrzyłyśmy na siebie, ale miałam wrażenie, że trwa to dłużej. Obie zastygłyśmy w bezruchu. Przeszła dalej. Nie przywitałyśmy się. Wzięłam łyk soku pomarańczowego. Podeszłam do Bruna, pomóc mu stawiać zamki z piasku. Zauważyłam, że od dłuższego czasu nie myślałam o niej.

Teraz

Nigdy nie patrzyłam w tamtą stronę. Wszelki początek tej historii nadał mój czteroletni syn. Trudno nie nazwać tego przypadkiem. To Bruno w jeden z pierwszych letnich dni wybiegł z domu, pędził, co sił w nogach polną drogą w kierunku lasu, za nic mając moje nawoływania. Od morza wiał północny, zimny wiatr i rozwiewał jego jasne włoski we wszystkie strony. W porównaniu z rosłymi drzewami ciałko dziecka sprawiało wrażenie jeszcze drobniejszego, mniejszego niż zwykle. Zatrzymał się dopiero przy drewnianym domu z szarym dachem. Większość tutejszych domów jest z drewna, najczęściej dębowego, czasem czereśniowego, każde ma swoje specyficzne właściwości. Mieszkańcy są dumni, że nie dali się zabetonować. Żyją w zgodzie z naturą, pilnują faz księżyca, nader często spoglądają w niebo, zbierają zioła, grzebią w ziemi, potrafią nasłuchiwać głosu wód. Ufają, że poza tymi stu dwudziestoma kilometrami kwadratowymi i kawałkiem morza nie ma niczego więcej.

Bruna musiał zwieść śmiech dziecka, a może zapach świeżo upieczonego ciasta z jabłkami. Dotychczas dom ten stał pusty, ostatni właściciele wyprowadzili się przed laty. Nie znałam ich. Zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam oczywiste oznaki, że to miejsce znów jest żywe. Otwarte okiennice, kwiaty w donicach, kubki po kawie na drewnianym stoliku, barwy, zapachy. Bruno przecisnął się przez gąszcz traw i przyległ do bramki. Najpierw próbowałam go zatrzymać. Uznałam, że nie wypada przeszkadzać obcym ludziom, że mogą sobie nie życzyć naszych niezapowiedzianych odwiedzin.

– Wejdź, Bruno. – Usłyszałam jej delikatny głos.

Zaskoczyło mnie, że zna imię mojego dziecka. Później długo zastanawiam się, ile czasu wcześniej mnie zauważyła. Co widziała? Czy dostrzegła mój dom i ogród podczas długich spacerów z niemowlakiem? Dlaczego nigdy jej nie zauważyłam? Próbowałam spojrzeć na siebie, na swoją rodzinę i nasze codzienne życie jej oczami. Co o mnie myślała? Czy wydałam jej się miłą, spokojną kobietą? A może wręcz przeciwnie, stała się naocznym świadkiem moich kłótni z Leo? Tych chwil, kiedy mnie samą przerażał, choć bardziej jednak dziwił, mój własny krzyk. Być może obserwowała mnie, kiedy opalałam się w wyblakłym staniku i bawełnianych majtkach. Nie mogłam zdecydować, czy myśl ta budzi we mnie bardziej przyjemność czy niepokój. Przez całą naszą późniejszą relację towarzyszyło mi poczucie, że ona posiadła jakąś moją wstydliwą tajemnicę. Tamtego dnia miała na sobie czarną, zwyczajną sukienkę, tylko ktoś taki jak ona mógł wyglądać w niej olśniewająco. Jej drobne, smukłe ciało przypominało bardziej sylwetkę małej dziewczynki niż dorosłej kobiety. Ciemne okulary, prawie zasłaniały jej twarz. Obok w wózku spało niemowlę, ładne, choć całkiem inne niż matka.

− Mam na imię Inka. – Podała mi swoją ciepłą rękę.

Zdążyłam przyjrzeć się jej dłoniom. Smukłym palcom, równo obciętym, niepomalowanym paznokciom. Podobał mi się kolor jej płytki. Większość ludzi ma zbyt różową albo szarobiałą. Jej była gdzieś pomiędzy, w punkt.

Inka od początku mówiła dużo, poruszała się energicznie, żwawo bujała wózek z dzieckiem, które przecież spało i nie wyglądało, jakby miało zamiar prędko się obudzić. Nie lubiłam rozmawiać z nieznajomymi. Czułam, jak ciepło uderza mi do policzków, panicznie szukałam słów w głowie. Ładna pogoda, zapowiada się gorące lato, ponoć w lesie są już poziomki – szykowałam ratunkową listę zdań.

– Mia ma pół roku, dokładnie za tydzień skończy sześć miesięcy. – Kobieta nie przestawała mówić, co dawało mi poczucie bezpieczeństwa.

Bruno, który szybko się nudził, po chwili ciągnął mnie już do wyjścia. Nigdy nie miałam na niego zbyt dużego wpływu. Często odpuszczałam. Żywiłam przekonanie, że jego upór jest czymś nie do przeskoczenia. Przede wszystkim jednak brakowało mi poczucia, niezachwianej pewności, iż „wiem lepiej”. Pomijając to, nie widziałam zresztą powodu, dla którego powinniśmy zostać tutaj dłużej. Poddałam się uściskowi Bruna, który niczym prąd rzeki, porywał mnie ze sobą. Inka zdołała dodać, że mała często budzi się w nocy, praktycznie co godzinę, co bywa nie do zniesienia. Zdążyłam pospiesznie przyznać, iż to rzeczywiście dziwne, by mając za sobą tyle tygodni życia, nie umieć przespać choćby połowy nocy. Nie słyszałam o takich przypadkach. Na koniec, gdy już wychodziliśmy, rzuciła: wpadnijcie jeszcze.

 

Zeszłego lata życie stało się nagle bardzo ciężkie. Ludzie padali jak muchy. Co kilka tygodni ubieraliśmy ciemne stroje, kupowaliśmy wieńce, mieliśmy już swoją ulubioną kwiaciarnię, i jechaliśmy na pogrzeb. Znajomi spadali z drabiny i łamali nogi, dzieci wypadały z okien lub wpadały pod pociąg, ktoś tracił pracę, ktoś inny się rozwodził, jeszcze innym rodziło się chore dziecko. Chciało się przystanąć i płakać.

Obiecałam sobie zrobić, co mogę, by było nam wszystkim lepiej, znośniej. Nie umiałam jednak wyjaśnić, czym jest owo wszystko, jakie starania zamierzam podjąć. Wieczorami objadałam się paprykowymi prażynkami i czekoladą bąbelkową. Najpierw hipnotyzowało mnie rytmiczne chrupanie, potem relaksował dźwięk subtelnie syczącej na podniebieniu słodyczy. Dla spotęgowania efektu powoli rozsmarowywałam ją językiem po wewnętrznej części policzków i ust. Na koniec piłam herbatę z kopru włoskiego, łagodzącą ból brzucha. Nigdy nie umiałam zrozumieć, jak to jest, że jednego dnia czujesz się pięknie, a drugiego jak zmielony papierek po chipsach.

 

Ile rzeczy mogłabym zrobić, jak wiele osiągnąć, ile zablokowanych słów na odcinku serce-przełyk, wypuścić na wolność, gdybym tylko pozbyła się tego problemu. Kiedy moje policzki pokrywają się ognistym rumieńcem, ludzie patrzą na mnie z politowaniem, być może myślą, że moje zachowanie jest nieadekwatne, mam skończone trzydzieści lat, nie jestem podlotkiem. Najprawdopodobniej uznają mnie za „dziwną” albo „specyficzną”. Raz jeden chłopak nazwał mnie „wyjątkową”, pokochałam go od razu. Inni bawią się w ocenianie mnie, nie wiedząc, że samo funkcjonowanie wśród ludzi jest dla mnie wyzwaniem.

Erytrofobia, całkiem dobrze brzmiące słowo, naukowo, niegłupio. Człowiek potrafi bać się wszystkiego, nawet własnego paznokcia u stopy. Na każdy lęk znaleziono nazwę, myślę, że służy to oswojeniu demonów, nie jestem jednak pewna czy faktycznie pomaga. Choć odkąd wiem, że moje zaburzenie się jakoś nazywa, chyba rzeczywiście jest mi trochę lepiej. Jak podaje encyklopedia, termin „erytrofobia” wywodzi się od greckich słów „erytros” – czerwony i „phobos” – lęk. To zaburzenie psychiczne objawia się przede wszystkim lękiem przed zaczerwienieniem się w towarzystwie. W wyniku przyspieszonej akcji serca i podniesieniu ciśnienia do moich policzków napływa krew, czasem kumuluje się też na szyi, dekolcie, w skrajnych przypadkach osiada na uszach, czole i brodzie. Wiem, że jestem wtedy potwornie brzydka. Jak taki potworek właśnie, co kuli się sam w sobie i wcale nie chce nikogo straszyć. Właściwie to on się pieklenie boi. Ludzie widzą moje emocje jak na tacy. Chociaż często robię się czerwona bez powodu, po prostu na samą myśl, że mogłabym się taka zrobić.

Erytrofobię można wyleczyć siłą własnego umysłu i ducha. Ostatecznie jest jeszcze operacja, która polega na nacięciu nerwu układu współczulnego znajdującego się pod pachą i wyłączenie w ten sposób możliwości aktywowania tą drogą reakcji w postaci rozszerzenia naczyń krwionośnych twarzy i czerwienienia się. Czasem o tym myślę, ale boję się, że coś mogłoby pójść nie tak. Nie lubię szpitali i białych ubrań.

 

Te dwie, trzy godziny spędzone w urzędzie ciągnęły się bez końca. Staliśmy w kolejce jeden za drugim, udając, że się nie znamy, co w dziesięciotysięcznym miasteczku jest wręcz nieosiągalne. Wszyscy mijaliśmy się na ulicy, spaliśmy kiedyś z kimś ze swoich rodzin, kłóciliśmy z sąsiadami, piliśmy piwo ze swoimi kuzynami. Być może niektórzy znali nawet tajemnice albo jakieś wstydliwe sytuacje z życia innych. W pomieszczeniu było duszno, unosił się zapach zwiędniętych kwiatów. Ludzie pocili się na czole i pod pachami, nerwowo poprawiali włosy, wzdychali. Ktoś rzucił, że mogliby chociaż okno otworzyć. Reszta wzruszyła ramionami. Nikt nie znalazł w sobie na tyle odwagi, by to uczynić, wystąpić przeciw regułom panującym w tym miejscu. Spojrzałam na własne pięty, wystające zza małych sandałów. Noga mi urosła, nie wiedzieć kiedy. Szorstkie, pełne białych kresek stopy przypominały kamienie o nierównych brzegach. Przeszło mi przez myśl, czy ktoś je zauważył, jeśli nawet, niewiele to zmieniało. Urzędniczka patrzyła na mnie tak, jakby znała moje wszelkie błędy, potknięcia, grzechy. Jakby miała prawo mnie osądzić i w trybie natychmiastowym skazać. Nie należało się tym przejmować. Leo mówił, że w dorosłym życiu nikt nie ma prawa na mnie krzyczeć.

Na głowie nosiła naprawdę wielki kok, utkany z gęstych, kasztanowych włosów. Wyobraziłam sobie, że kiedy je rozpuści, oplotą one całe to pomieszczenie, stopniowo będą otaczać każdą rzecz, każdego petenta, coraz ściślej i mocniej, aż zabraknie przestrzeni do oddechu.

 

Letnie dni w większości spędzaliśmy nad morzem. Rozkładaliśmy się w naszym ulubionym miejscu, mniej więcej w połowie szerokości plaży. Bruna zwykle pochłaniało budowanie zamków z piasku. Leo czytał książkę albo ucinał sobie krótkie drzemki, rzadziej pływał. Ja przeważnie przyglądałam się ludziom. W jednoczęściowym stroju w kwiaty czułam się na tyle komfortowo i atrakcyjnie, by nie skupiać się nadmiernie na sobie samej. Czasem tylko dostrzegłam swoje odbicie w ciemnych okularach Leo, nie podobało mi się, zastanawiałam się, czy on też mnie taką widzi. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, jak postrzega rzeczywistość i nas samych drugi człowiek.

Przede wszystkim jednak patrzyłam. Na morze i mewy, niebo, w przeważającej części na ludzi. Ładni, zrelaksowani, odprężeni wyglądali, jakby ich myśli płynęły tylko w dobrym kierunku, jakby w ich umysłach kwitła nadzieja i wdzięczność. Zdarzało się, że pojawiał się ktoś, kto psuł ten idylliczny obrazek. Zachowywał się głośno i wyzywająco. Takie sytuacje należały jednak do rzadkości. Odpoczynek w tak małej miejscowości, jak nasza, bez dyskotek, eksplodujących całą gamą bodźców straganów, uporczywie dudniących salonów gier, wybierali najczęściej seniorzy lub osoby zdecydowanie preferujące spokój.

Uwielbiałam patrzeć na kobiece ciała. Widziałam w nich piękno. We wszystkich, tych ze zbyt obfitym biustem, wielkimi, zwiotczałymi pośladkami, z pofalowanymi brzuchami, udami, przypominającymi trzęsące się galaretki z grudkami, a także tych z długimi, opalonymi nogami, ze smukłymi, lśniącymi ramionami, z prostymi, gładkimi włosami, opadającymi na nieskazitelne plecy. Mogłabym obserwować je godzinami.

Miałam wrażenie, że wśród tych ciał dostrzegam Inkę. Za każdym razem, kiedy byłam pewna, iż to właśnie ona idzie w moim kierunku, napinałam ciało, próbowałam się uśmiechnąć, ale mięśnie mojej twarzy nieznacznie drżały. Moja fizyczność od zawsze płatała mi figle, buntowała się, nie zamierzała spełniać moich oczekiwań, wpisywać się w konwenanse. Kiedy w końcu odkrywałam, że to nie Inka zbliża się do mnie, lecz całkiem obca osoba, odczuwałam coś w rodzaju silnego rozczarowania. Zupełnie jakbyśmy się umówiły, a ona wystawiła mnie do wiatru.

 

Leo sam nie wiedział, czy jest mu tam ciężko czy nie. Pewnie różnie. Podczas pracy znajdował czas na zrobienie opłat, być może googlował też, jak wybawić z koszuli plamę po winie. Ale z tym akurat mógł tak naprawdę zadzwonić do matki. Niekiedy po powrocie nosił ciężkie kamienie na podjazd albo kosił ogród. Stawiał sam ogrodzenie z wielkich drewnianych bal, manifestował swoje marzenie o małym rancho. Widziałam efekty jego pracy, pot i odciski na palcach. Słyszałam zmęczony, płytki oddech. Przełamywałam się, dotykałam jego głowy, pytałam, czy coś go trapi. Może za krótko i za mało autentycznie, bo wzruszał tylko ramionami i krótko rzucał: wszystko dobrze.

– Znasz ich? – zapytałam pewnego popołudnia. Patrzyłam przez okno na spacerującą Inkę i jej męża obojętnie pchającego przed siebie wózek. Przy okazji dostrzegłam, jak bardzo mamy zabrudzone szyby. Dawno nie myłam okien. Nie widzisz brudu – powtarzała moja matka i miała rację.

– Spotkałem go kiedyś w sklepie, gburowaty – stwierdził Leo i natychmiast wrócił do czytania gazety.

Patrzyłam na Inkę, miała na sobie długą, zwiewną sukienkę w kwiaty. Zastanawiałam się przez chwilę, jak ja wyglądałabym w takim ubraniu. Widziałam po mimice jej twarzy i ruchach, że jest niezadowolona. Już wtedy wiedziałam, że ona nigdy nie ukrywa swoich nastrojów. Nie wstydzi się ich. Nie należy do kobiet, które do każdego zwracają się per kochanie i pytają, wyłącznie z grzeczności, jak się czujesz. Nie interesują jej stroje ani bycie ładną, nie zna przepisów na ciasto bez cukru, ani nie wie jakie pampersy są teraz najlepsze dla niemowlaków. Jeśli czegoś pragnie, to rzeczy tak niebanalnych, jak kąpiel w jeziorze z łosiem lub taniec z żurawiami.

 

Drugie spotkanie nadeszło szybciej, niż się tego spodziewałam. Wracaliśmy z plaży, nieco zmęczeni, obładowani koszami, kocami i zabawkami pełnymi piasku. Coraz częściej zastanawiałam się, czy te rodzinne wyprawy, sprawiają nam nadal przyjemność. Wciąż jeszcze lekko mokry strój oblepiał moje ciało, na bawełnianej, oliwkowej sukience miałam dwie małe, mokre plamy na piersiach. Policzki parzyła mnie od słońca, a włosy niesfornie kręciły się, wilgotne od wody i wiatru. Inka musiała zauważyć nas wcześniej, czekała przy bramie swojego domu. Pełna luzu, swobodna, w krótkich spodenkach i koszulce na ramiączkach znowu bardziej przypominała dziewczynkę, niż dorosłą kobietę. Bujała się na furtce.

– Chodźcie na ognisko – zaprosiła nas, zrobiła to w taki sposób, że ani ja, ani Leo nie zdążyliśmy zaprotestować. Bez okularów jej oczy okazały się błękitne, zaskoczyło mnie to.

Poznałam jej męża. Piotra. Zapamiętałam jego okrągłe łydki, absolutnie gładkie, bez choćby jednego włoska, jego zimne spojrzenie. Poznałam ich znajomych. On, chyba Paweł, a może Filip, wysoki brunet, bez znaków szczególnych, równie dobrze mogłoby go nie być, przytakiwał współbiesiadnikom z pół uśmiechem na twarzy, z tego, co zrozumiałam, pracował z mężem Inki. Ona, Kamila, szczupła blondynka, o krótkich włosach, nienagannie ubrana, na pewno nigdy nie zostawiła mokrego stroju w torbie, a w upalne dni nie zapomina schować masła do lodówki. W wózku gryzła własne rączki ich córeczka. Kobieta dyskutowała z Inką o witaminach dla dzieci, dzieliły się doświadczeniami. Nie mogłam dołączyć do ich rozmowy, nie miałam niemowlaka, mój syn od dawna przesypiał całe noce, sam się załatwiał i szczerze nie pamiętałam, czy kiedykolwiek podawałam mu jakieś suplementy. Poczułam ukłucie niedorzecznej zazdrości. Zaglądałam do Mii, udawałam, że rozczula mnie jej widok, śmiałam się do niej, machając przed nosem pluszakiem.

– Dzieci lubią nowe twarze, jak faceci – rzucił Piotr, wykładając na talerz chrupiące kiełbasy i kaszanki. Speszył mnie jego komentarz. Inka natychmiast zareagowała:

– Kobiety też.

Przytaknęłam z aprobatą. Musiałam wyglądać trochę głupio, tak bezmyślnie kiwając głową. Intensywnie zastanawiałam się nad tym, co powiedzieć, bardzo nie chciałam, żeby ci ludzie nie uznali mnie za nieciekawą. Stresowałam się, że zaraz ktoś zapyta, czym się zajmuję. Będę musiała zawstydzona tłumaczyć, iż pracuję w domu. Wcale się nie obijam, to prawdziwa praca, piszę do gazety, ale to też znowu nic wielkiego. Potem szybko zmieniłabym temat. To zresztą proste, nikt nie słucha siebie uważnie, kiedy jest więcej osób, co chwilę ktoś coś wtrąca, naturalnie rozmowa nabiera co rusz to nowego toru.

Inka poczęstowała mnie pomarańczą z grilla, mówiła, że lubi eksperymentować przy gotowaniu. Owoc okazał się paskudnie gorzki, skłamałam, że mi smakuje. Zapytała, czy pomogę przynieść jej soki z kuchni. Zgodziłam się.

– Paweł i Kamila są strasznie nudni – stwierdziła, kiedy znalazłyśmy się same w pomieszczeniu – kilka razy w roku marnujemy z nimi czas. – Puściła mi oczko.

Poczułam się wyróżniona. Przez moment przeszło mi przez myśl, że gdybyśmy były nastolatkami, chodziłybyśmy tak samo ubrane. Identyczne kurtki, buty, spodnie, podobne uczesanie, spotykałybyśmy się na placach zabaw, całymi godzinami okupowały huśtawki, snując plany na przyszłość, żując gumy lub dłubiąc słonecznik. Inka zniknęła z dzieckiem w domu, z nikim się nie żegnając.

 

– Poszła spać z małą – wyjaśnił Piotr, kiedy ktoś zapytał, gdzie podziała się jego żona. Wkrótce wszyscy rozeszliśmy się w swoją stronę. Bruno zasnął na rękach Leo.

Mój mąż, gdy wróciliśmy, najpierw poszedł do toalety, słyszałam odgłosy jego moczu wpadającego do muszli klozetowej, nie umył potem rąk. Otworzył kolejne piwo i zalęgnął przed telewizorem. Przez chwilę oglądał jakąś starą komedię, szybko zasnął.

Nie chciało mi się spać. Poszukałam w spiżarce butelki białego wina, nie piłam alkoholu, odkąd dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Teraz miałam jednak ochotę. Z przyjemnością wsłuchałam się w dźwięk napoju uderzającego o wnętrze kieliszka. Zamoczyłam usta. Włączyłam komputer.

W wyszukiwarkę Googla wpisałam: Inka Najsztajn (nazwisko znalazłam na wizytówce Piotra). Wyświetliło mi się kilkaset odpowiedzi. Głównie informacji dotyczących Inki Najsztan, doktor kardiochirurgii, starszej kobiety prowadzącej swoją praktykę w Berlinie. O Ince, którą znałam, było niewiele.

Znalazła się taka perełka jak fotografia z pierwszej komunii, zrobiona w kościele pod wezwaniem Świętej Rity, położonym gdzieś na wschodzie Polski. Od razu ją poznałam, była przeraźliwie chuda, w białej szatce przypominała ducha. Patrzyła na mnie ze zdjęcia ostrym, trochę mrocznym wzrokiem. Nie mogłam mieć o tym zielonego pojęcia, ale czułam, że nie lubiła miejsca, w którym żyła, że najchętniej tamtego dnia zdarłaby z siebie tę nieskazitelną sukienkę.

Inna strona odniosła mnie do spisu studentów wydziału fotografii w jakiejś mało znanej Wyższej Szkole w Krakowie. Jeśli skończyła te studia, to papierek niewiele jej pewnie dał.

Więcej nic. Dopiero na przedostatniej stronie dostrzegłam informację o zajęciu przez Inkę trzeciego miejsca w konkursie fotograficznym, organizowanym przez magazyn Aparat. Zrobiła zdjęcie gór zatopionych w mlecznej mgle. Szczerze mówiąc obraz ten, wyglądał dosyć banalnie.

To wszystko tak okrutnie mało, jak na kogoś, kto pragnął zostać fotografem. Zamknęłam laptopa. Ubrałam koszulę nocną i wślizgnęłam się do pustego łóżka. Okno w sypialni było otwarte na oścież. Poczułam intensywny zapach maciejki. Po raz pierwszy. To dziwne, bo przecież musiała kwitnąć już wcześniej i rok i dwa lata temu.

 

− Po co ci to? – spytał z rozdrażnieniem Leo. Kazałam mu zajechać do sklepiku o wdzięcznej nazwie Jagódka na samym końcu miasta. Tam mają najlepszy ser w wiaderkach. Od rana lał deszcz i nie byliśmy w najlepszych nastrojach.

− Potrzebne – rzuciłam, po chwili dodałam – może zrobię sernik.

− Tak bez okazji? – drążył Leo.

− Bez – skłamałam.

Starannie wybrałam owoce, maliny, borówki, trochę mięty, wiedziałam, że razem stworzą piękną mozaikę.

Stresowałam się i nawet myślałam, żeby zawrócić, ale nie mogłam tego zrobić. Wszystko było gotowe, szło zgodnie z planem. Ciasto urosło, Leo w pracy, Bruno w przedszkolu, a potem idzie prosto na zajęciach judo, z których odebrać ma go tata. Odważnie zapukałam do drzwi. Inka nie wyglądała na zdziwioną, wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie, jakby się mnie spodziewała. Miała na sobie luźną, lnianą koszulę, przez którą przebijał czarny stanik i kolorowe majtki.

− Przyniosłam sernik – powiedziałam.

Zaprowadziła mnie do letniej kuchni. Mia spała tam skulona w nosidełku. W pomieszczeniu tym znajdowały się duże okna, przez które obserwować można było ogród i pobliskie pola. Na ścianach wisiały obrazy, a w zasadzie talerze z malunkami, wiedziałam, że takie prace mają swoją specjalną nazwę, ale zapomniała jaką. Obiecałam sobie później to sprawdzić.

Inka wyciągnęła zaparzaczkę do herbaty, wsypała tam zioła, potem chwyciła za suszone kwiaty, rozpoznałam wśród nich jedynie chabry i maki, skruszyła je w palcach i odrobinę dorzuciła do dzbanuszka. Wstawiła na palnik.

− Zaraz będzie gotowa, wybierz sobie, w którym kubku chcesz pić – otworzyła szafkę, pełną kolorowych naczynek o różnych kształtach, wymiarach, konstrukcji – niektóre zrobiliśmy sami, inne przywieźliśmy z podróży.

− Obojętnie – odpowiedziałam krótko, ale zaraz dodałam: – może być ten niebieski.

Po chwili woda zagotowała się i Inka nalała napar do naczyń.

− To twoje prace? – zapytałam, choć przecież znałam odpowiedź.

Obok na stole piętrzyły się stosy zdjęć, przedstawiających księżyc w pełni i w pierwszym kwartale, różniły się wielkością, kolorem, perspektywą.

− Tak. Uwielbiam ten motyw. Pełnia, całość, dokonanie. Mam poczucie, że tu na ziemi wszystko jest połowiczne, rozumiesz mnie? Przepełnione tęsknotą za doskonałością, spokojem, ukojeniem, prawdziwą miłością… Lubię też fotografować zwierzęta, ale tu akurat nie mam tych prac.

− Jakie lubisz najbardziej? – dopytywałam.

− Różne. Czasem robaki, a czasem bociany albo konie – Inka zaśmiała się – one same mnie wybierają. Plemiona indiańskie wierzą, że zwierzęta, które stają na naszej drodze, bezpośrednio lub pośrednio, na przykład przychodzą w snach, chcą nam coś przekazać. Parę lat temu, kiedy znalazłam się w życiowym impasie, czułam, jak każdego dnia ucieka ze mnie energia, na swoim przedramieniu znalazłam kleszcza. Zdziwiłam się, bo to był środek zimy. Wbił się mocno w moją skórę, wypijał krew. Zrozumiałam, że chce mi przekazać, iż coś zabiera mi siłę.

Zadzwonił telefon Inki, spojrzała ze złością na ekran komórki i wcisnęła czerwony przycisk.

– Ta suka, moja siostra, znowu dzwoni, pewnie znowu dobrały się z matką i mnie obgadują.

Inka wyszła bez słowa, widziałam przez okno, że pali papierosa. Mała zaczęła kręcić się w przyciasnym nosidle, wykrzywiać twarz w grymas niezadowolenia. Zanim na dobre się rozpłakała, Inka wróciła do środka. Wzięła dziecko na ręce i nakarmiła je ciepłą piersią.

− Jak wypijesz, możemy iść na spacer – zaproponowała.

Szłyśmy wzdłuż plaży. Inka niosła córkę w kolorowym nosidle, były tak blisko siebie, że spajały się w jedno. Prawie nie wiało. Ona mówiła o tym, że była potwornie nieśmiałym dzieckiem. Stresowało ją nawet kupienie kilku pomidorów w osiedlowym sklepie. Czuła na sobie spojrzenie ekspedientki i miała wrażenie, że płonie, spala się na wiór. Potem jako młoda kobieta dużo eksperymentowała. Sprowadzała do mieszkania obcych facetów, była ciekawa innych światów, oddechów, dotyku. Zabawne, bo nigdy nie myślała, iż to może okazać się niebezpieczne. W tej samej kawalerce zimą spała w kurtce. Drżała, nie potrafiła się ogrzać, miała wrażenie, że wszystko wokół niej kostnieje, zamienia się w sople lodu. Mówiła też o tym, że nie znosi, kiedy ktoś narzeka, chociaż sama często marudzi.

Ja opowiadałam o tym, jak każdego dnia, zanim zasnę, przypominam sobie pogrzeb ojca. Wciąż pamiętam współczujący wyraz oczu księdza, to było nie do zniesienia, pamiętam swój własny dygot i przeświadczenie, że moje mięśnie nigdy się nie uspokoją, bezsensowny wstyd, iż ktoś to zauważy. Wspomniałam też, iż podczas choroby ojca, często bywałam w szpitalu, oglądałam chorych ludzi i nie raz miałem ochotę po prostu wiać. Wsiąść w samochód i ruszyć przed siebie. Spędzić, choćby jeden dzień, dajmy na to gdzieś w górach. Wymyślić sobie własną historię, udawać, że jest się szczęśliwym. Mówiłam również o tym, iż jako dziecko uwielbiałam jeść, ale nie byłam gruba. Po prostu czułam wieczny głód, pochłaniałam wszystko, co znalazłam. Dodałam, że kiedyś dużo biegałam, to pozwalało mi rozładować napięcie. Często mam wrażenie, że śni mi się coś ważnego, dotykam jakiejś istotnej prawdy, ale rano nic nie pamiętam, jedynie jak przez mgłę skrawki obrazu, sedno wciąż jednak ucieka.

Nie wiedziałam, czemu to wszystko sobie mówimy. Słowa płynęły z naszych ust same. Jakby straciły połączenie z centralnym ośrodkiem umysłu, wyrwały się na wolność, robiły, co chciały. Spędziłyśmy razem kilka godzin. Przed moim wyjściem, Inka jeszcze raz podziękowała za sernik.

Leo się złości, że długo mnie nie było. Zrobił obiad, nie ma dwóch lewych rąk, ale nie o to chodzi, a ja wiem, że o to. Rozjusza go jeszcze bardziej, iż nie jestem głodna. Po kąpieli włącza głośno wiadomości, proszę, żeby ściszył, nie lubię słuchać tych wszystkich strasznych informacji, statystyk śmierci, wypadków, kataklizmów.

 

To nie jest tak, że poruszałyśmy z Inką tylko ważne, głębokie tematy, dzieliłyśmy się intymnymi doświadczeniami, o których nie wiedział nikt inny. Nie, jeśli te historie rzeczywiście wypływały to zupełnie naturalnie, trochę przypadkiem. Zwykle mówiłyśmy o błahostkach, sprawach codziennych. Opowiadałyśmy sobie, co gotowałyśmy na obiad, jaki film ostatnio oglądałyśmy, Inka udzielała mi rad, jak dbać o drewniany taras, ja wspominałam, jak mama na dzień dziecka przygotowywała mi kubek gorącej czekolady i było to bardzo przyjemne, później już nigdy nie mogłam odtworzyć tego smaku. Pokazywałyśmy sobie nawzajem ubrania, które udało nam się upolować w lumpeksie lub na przecenie. Mieszkając blisko morza, trzeba mieć dużo strojów kąpielowych i jeszcze więcej ciepłych swetrów.

Czasem opowiadałam jej o tutejszych ludziach. Czym się zajmują, ile mają lat, z kim się przyjaźnią, a kogo nienawidzą. Inka relacjonowała mi historie swoich znajomych. Nie szczędziła szczegółów, mówiła w taki sposób, jakbym i ja miała ich znać. Na przykład: wiesz, Ola w tym roku też jedzie w Bieszczady, będzie spać w górach i robić zdjęcia gwiazd, kupiła sobie nowy obiektyw. Dużo spacerowałyśmy, godzinami chodziłyśmy z dziećmi po plaży. Wracałyśmy totalnie głodne, niekiedy po powrocie razem gotowałyśmy coś na szybko. Wszystko nam smakowało. Mrożona pizza z pomidorami z targu nabierała rangi najwykwintniejszego z dań. Nawet latem zdarzały się dni przeraźliwie zimne. Północny wiatr od morza przenikał kości, mroził skórę. Po spacerze ogrzewałyśmy się gorącą herbatą z pomarańczą i imbirem.

− Zupełnie jak zimą – mówiła Inka, rozcierając dłonie o ciepły kubek – dobrze, że zainwestowaliśmy w ogrzewanie podłogowe.

Gołe, małe stopy, rozmiar chyba trzydzieści pięć i pół, kładła na ziemi, nie malowała paznokci, nie potrzebowała takich upiększeń. Kiedy tak siedziałyśmy, z twarzami czerwonymi od wiatru, Inka podniosła się i podeszła do mnie.

− Zrobię ci warkocz. – Chwyciła mnie za włosy, przez moment zesztywniałam, czułam się nie swoja, kiedy ktoś dotykał mojej głowy, jednak jej chłodne, delikatne dłonie szybko wprowadziły mnie w stan przyjemnej relaksacji.

Kiedy Inka zbliżyła się, poczułam, że pachnie jaśminem. Tak mi się przynajmniej wydaje, że to był jaśmin, nigdy nie znałam się na kwiatach. Wokół niej unosiła się woń świeżości. Może to zasługa dobrego proszku do prania, a może mydła. Mój ojciec zawsze pachniał mydłem, mydłem i wodą kolońską. Ostrą, męską, kręcącą w nosie, dziś już nikt takiej nie używa. Mężczyźni wybierają mdłe, nic nie znaczące, słodkie perfumy. Inka przylgnęła głową do mojej, złapała kosmyk swoich włosów i połączyła go z moim, tworząc jasno czarny warkocz.

− Zobacz cóż za dzieło sztuki – dodała, obie wybuchłyśmy śmiechem, ale w moim śmiechu było coś więcej niż zwyczajne rozbawienie, w nim krył się zachwyt.

Podobało mi się to, co widziałam. Nasze włosy, nasze połączenie, symbioza, bliskość zdawała mi się być czymś nadzwyczajnym. Najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zobaczyłam. Cały czas miałam ten obraz przed oczami, nawet wtedy, kiedy Inka zabrała swoje włosy, kiedy siedziała obok i opowiadała mi o swojej koleżance ze studiów, która poznała na wakacjach miłość swojego życia i wyjechała za nim do Ameryki. Przytakiwałam jej, ale tak naprawdę ciągle uśmiechałam się do tamtego widoku.

Wieczorem przyglądałam się sobie w lustrze. Stałam nago, spuściłam przez ramię włosy, lekko pofalowane, wciąż nosiły ślad dłoni Inki. Jej kosmyk, mój kosmyk. Jasność, ciemność, różne struktury doskonale ze sobą współgrające.

− Kiedy wyjdziesz z tej łazienki? – zawołał Leo.

− Za chwilkę – odpowiedziałam miłym głosem.

 

Bożenarodzeniowe lampki wywoływały ekstazę, widok choinki budził do życia, prezenty, zapach świątecznych potraw, mikołaje, odświętne stroje, kolędy, to wszystko tak bardzo cieszyło. Uwielbiałam święta, co roku czekałam na nie z utęsknieniem, przygotowywania rozpoczynałam już od końca października. Ta wigilia miała być jednak całkiem inna. Od rana nie mogłam zebrać myśli. Czułam się nieswojo sama ze sobą. Nieswobodnie z własną ręką i nogą. Ubrałam szary, rozciągnięty dres, włączyłam telewizor, przełączałam bez celu kanały, na każdym świąteczny bełkot. Tydzień temu prosiłam Lea, by kupił choinkę, zignorował moją prośbę.

− Kupiłaś prezent dla mojej mamy? – zapytał, kiedy wrócił z pracy.

− Nie – odpowiedziałam, jedząca na kanapie paczkę paprykowych chipsów. Zlizywałam przyprawę z tłustych palców.

− Chyba sobie żartujesz… gdzie ja teraz coś znajdę? Ach – machnął ręką – kupię jej wino i bombonierkę na stacji, to musi wystarczyć tym razem. Dobra, to spotkamy się na miejscu?

− Na jakim miejscu?

− Czyś ty z drzewa spadła? Dzisiaj wigilia, jak co roku idziemy do mojej mamy.

− Ok. Weź ze sobą Bruna.

− No ok. Tylko się przebierz i nie spóźnij.

− Jasne – odpowiedziałam, a w głowie już tworzyłam własny plan na ten wieczór. Jakże daleki od pomysłów mojego ukochanego męża.

 

− Jesteś pewna? – zapytała Inka, siedząc obok mnie w samochodzie. Jej oczy błyszczały radośnie, widziałam, że udało mi się ją zaskoczyć.

− Zaufaj mi.

Zimne powietrze pachniało przygodą. Kojarzyło mi się z pierwszymi randkami, kiedy to ze wstydu, że ktoś mnie zobaczy w publicznym miejscu z chłopakiem, wolałam spędzić długie godziny na mrozie. Z trudem rozprostowywała potem zmarznięte palce dłoni i nóg.

Nie wiem, skąd wziął się tam nagle Leo. Musiał mieć jakieś przeczucie, skoro wrócił. Stanął przed maską samochodu.

− Wychodź – powiedział, był cały czerwony na twarzy z zimna i nerwów.

− Nie.

− To nie masz do czego wracać. – Broda drżała mu jak u dziecka, które ma zaraz wybuchnąć płaczem.

Ruszyłyśmy.

− Piotr nie będzie zły?

− Może mnie nawet zabije. – Inka roześmiała się.

 

Jechałyśmy przez puste miasto, najpewniej wszyscy właśnie szykowali się do wigilijnej wieczerzy, w radiu leciały kolędy. Zatrzymałam samochód przed parkiem Wilsona.

− Znasz to miejsce? – zapytałam Inki.

− Kojarzę…

− Chodźmy do amfiteatru, będziemy miały stamtąd świetny widok na niebo – zaproponowałam.

– Nie mam żadnej bożonarodzeniowej potrawy, ale mam za to coś lepszego… – Przed wyjściem w pośpiechu zapakowałam do torby kolorowe żelki Bruna, kilka rodzajów czekolad, czipsy, ciastka z dżemem i brzoskwiniowy szampan bezalkoholowy, też dla Bruna.

− Wieki nie jadłam żelek! – zachwycała się Inka. – Zawsze wyjadałam te czerwone i pomarańczowe. − Proszę bardzo. – Podałam jej paczkę słodkości, rozłożyłam ciepły koc, na którym usiadłyśmy.

− Wariatki z nas. – Inka roześmiała się.

− I to jakie.

− Często zastanawiam się, co by było, gdybym uciekła… Opuściła nagle wszystko, co znam… czy bym tęskniła?

Inka wzięła łyk szampana.

− Jak diabli – odpowiedziałam. − Zatańczymy? – zaproponowałam, strzepując z płaszcza okruszki, wyciągnęłam z torby telefon i włączyłam pierwszą lepszą playlistę, jaką miałam.

W tamtej chwili pomyślałam, że musiałam jednak zaplanować ten wieczór dużo wcześniej, niż mi się wydawało. Leciała piosenka The Beatles: “Ah look at all the lonely people / Ach look at all the lonely people” (Ach, spójrz na tych wszystkich samotnych ludzi). Delikatnie kołysałyśmy się w rytm melodii. Cicho śpiewałyśmy: All the lonely people / Where do they all come from? / All the lonely people / Where do they all belong? (Wszyscy samotni ludzie / Skąd oni wszyscy są? / Wszyscy samotni ludzie / Gdzie jest ich miejsce?).

 

– O co ty walczysz? Czego w niej szukasz? Substytutu matki? – Mój mąż wrzeszczał jak dzikie zwierzę.

Uderzyłam go w twarz, pierwszy raz w życiu.

 

Po nieudanych świętach Leo nosił w sobie żal. Ukryte pretensje z dnia na dzień, z godziny na godzinę przybierały na sile. Czekały na odpowiedni moment, aby mogły zabrać głos. W ostatnim czasie narastające napięcie stało się niemal nie do zniesienia. Irytowało go praktycznie wszystko. Nie tak odłożona filiżanka, mój głośny oddech podczas snu, maleńka kropelka moczu na desce sedesowej. Minęła nam tak cała zima. Pusta, ciężka, a mimo to fascynująca.

Śniły mi się dwie Inki. Były tą samą osobą, a zarazem osobną, identyczne i różne. Te sprzeczności nie wydawały mi się nie do połączenia. Czułam się jak ludzie, którzy przechodzą śmierć kliniczną, ich sposób postrzegania poszerza się, świadomość nabiera nowych umiejętności, zmysłów, niedostępnych żywym. Dlatego tak trudno potem opowiada się o tym innym. I w moim śnie były one dwie. Cieszyło mnie to. Jednej opowiadałam o drugiej, chciałam dzielić się z tą drugą, tym co przeżyłam z tą pierwszą. Ich dualna obecność dopełniała coś w naszej relacji. To było nieuchwytny i nie umiem tego nazwać, ale po pierwszy od dawna czułam spokój.

Ubieram czerwoną sukienkę. Ulubioną Leo. Jest w tym coś okrutnego z mojej strony, bo przecież w tym dniu, nie powinnam mu się wcale podobać. Zapamiętam też, co on ma na sobie. Szarą, za dużą bluzę, szerokie spodnie. W tych rzeczach wygląda trochę jak mały chłopczyk w ubraniach po starszym bracie. Poprosiłam go, żeby wyskoczył na chwilę z pracy do parku obok. Wcześnie rano, jest tutaj jeszcze prawie pusto. Siadamy na jednej z ławek. Biorę do dłoni zielony liść i delikatnie rozrywam go w dwóch miejscach.

– Spójrz, teraz to jest księżniczka, tak się bawiłam, kiedy byłam dzieckiem… Chociaż nie, wolałam nazywać ją królową, to brzmi bardziej sprawczo – mówię.

Leo milczy. Co ma powiedzieć? Nie znajduje odpowiednich słów. Doskonale wie, po co chciałam się spotkać. Tak koniecznie teraz i w dodatku z samego rana. W pierwszej chwili pewnie pomyślał, żeby to przełożyć, zbyć mnie, poczekać, aż odetchnę, przemyślę sprawę i może zmienię zdanie. Potem jednak musiał zdać sobie sprawę, że wyrok już dawno zapadł, tylko wykonanie wciąż się opóźnia.

– Tak musi się zdarzyć prawda… – mówi w końcu, przełykając łzy.

Chwytam go w ramiona. Wtulam się mocno w jego szyję, nie wiedząc, kogo chcę bardziej pocieszyć, siebie samą czy mojego męża. W moje nozdrza wbija się intensywny zapach proszku do prania. Tak pachniał Leo, kiedy się poznaliśmy. Po chwili puszczam go, odsuwam się, prostuję.

– Tak będzie lepiej.

– Skąd wiesz, co będzie dla nas lepsze? Skąd kurwa ta pewność? Pomyślałaś o Brunie?

– Wiem, czego nie chcę, a to już dużo Leo.

On nie potrafi nic na to odpowiedzieć. Patrzy na mnie jak głupek, z lekkim niedowierzaniem, uchyloną buzią. W końcu ją zamka i odchodzi bez słowa.

Ubieram stary prochowiec mojego ojca. Leży niemal idealnie. Oj, jak on mnie denerwował, kiedy wciąż powtarzał: to nic nie znaczy, wracałam z płaczem ze szkoły, nieudanej randki, zawalonych zawodów, a on tylko głosił te swoje: to nic nie znaczy. to nic nie znaczy. Dziś myślę, że być może miałeś rację, tato.

Tyle jest ciekawych zajęć na świecie, których nikt nie podejmuje, można na przykład tworzyć nazwy dla powietrza. Przecież za każdym razem pachnie, smakuje w inny sposób. Dzisiaj ma w sobie woń lekkiej słodyczy. Czegoś nie przesadnie lukrowanego, ale też nie gorzkiego, tym bardziej ostrego. Wystawiam twarz do słońca. Moja babcia też tak robiła. W kapeluszu, białych skarpetach, naciągniętych do połowy łydki, zwichrowanym podkoszulku, odsłaniającym wciąż młody, jędrny dekolt, na plastikowym krześle, wystawiała buzię do słońca. – Jestem w domu – mówiła.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Dorota Lipnicka, Nie chcę płakać, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 227

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...