23.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #230 / Siekiera

Podobno w każdym wieloletnim związku pragnie się zabić partnera przynajmniej raz. Zabiję go w nocy, gdy będzie spał, postanawiam, gdy rozwieszam pranie na sznurach na podwórzu. Pościel, ręczniki, majtki i piżamy. Będzie pachniało wiatrem i słońcem, czyli tak, jak powinno.

Zabiję go siekierą. Nie rąbałam wcześniej drewna, lecz widziałam po wielokroć, jak robił to mój ojciec. Wisiała siekiera w przybudówce, ale stary nigdy jej nie używał. Raz nie mógł znaleźć młotka, to wziął tę siekierę i obuchem wbił gwóźdź w ścianę. Więcej nie widziałam, by się do siekiery dotknął. Nawet kury nie umiał zabić. Nie to, co mój ojciec. Gdy miałam sześć lat, ojciec siekierą odrąbał kogutowi łeb na pniu i to była pierwsza śmierć, jaką ujrzałam. Kogut, a wołaliśmy na niego Wojownik, bo podejść do siebie nie pozwolił, z pazurami doskakiwał, że oko mógłby wydrapać, wyrwał się ojcu z rąk i bez głowy biegał po podwórzu.

– Cholera, zachlapie farbą cały chodnik – krzyknął ojciec, a ja nie wiedziałam, o jakiej farbie mowa.

Potem Wojownika zjedliśmy na niedzielny obiad. Śnił mi się ten kogut po wielokroć. Oto biegnie wprost na mnie, a ja uciekam, lecz nogi mam jak odlane z ołowiu i biec mi trudno. Czy to przed śmiercią uciekałam w tym śnie? Czy oswoiłam ją w końcu, że sny odeszły mnie zupełnie? Lecz śmierć nie pies, nie można jej oswoić, choć człowiek by chciał.

Mamy z mężem kilka kokoszek i jednego koguta. Biegają po wygrodzonej części podwórza, a gdy się ściemnia, same wchodzą do kurnika. Gotuję im ziemniaki z otrębami, dorzucam warzywa i resztki z obiadu. W sezonie zbieram koniczynę, pokrzywę i mniszka lekarskiego. Suszę to wszystko na słońcu, by zimą dodawać do paszy. Kupuję od sąsiada ziarno i sypię go kurom obficie. Napełniam miski z wodą. Moje kury nigdy nie były głodne. Odwdzięczają mi się jajami z żółtkami w kolorze ciemnopomarańczowym. Gdy się je wybije, przypominają brzoskwinie z puszki. Raz na jakiś czas rano, zanim wypuszczę kury, wchodzę do kurnika. Kurnik jest niski tak, że muszę się schylać. W tej pozycji moje oczy znajdują się na wysokości kurzych. Kury dotykają mnie swoim wzrokiem nie gorzej niż ludzie, może nawet bardziej potrafią się człowiekowi przyglądać. Nie są zaskoczone ani zaniepokojone. Ufają mi tak, jak niemowlę polega na rodzicu. Za każdym razem wybieram jedną. Tę, która przestała nieść jaja. Albo z przetrąconym skrzydłem. Taką, co porusza się niemrawo. Albo cichą i znieruchomiałą na grzędzie jak posąg. Młode, zdrowe i silne oszczędzam. Gdy już upatrzę sobie tę jedyną, gaszę światło i z pomocą latarki chwytam ptaka w ręce. Zwykle kura nawet nie próbuje się wyrywać. Przyciskam ją do boku, prawie sadzając sobie jak dziecko na biodrze i ruszam do sąsiadki. Rabiejowa nie słyszy dobrze i gdy się do niej mówi, patrzy człowiekowi prosto na usta. Marszczy przy tym czoło, co przydaje jej twarzy srogości. Od tego marszczenia zrobiła jej się pionowa lwia zmarszczka. Gdy wysiada z autobusu przy huśtawkach, dzieci rozbiegają się, bo krążą we wsi słuchy, że topiła koty w rzece. Ale ja wiem, że to nieprawda. Mojemu kotu podrzuca czasem kawałek pasztetowej.

– Dobrze, że ma pani tego kota. Gdzie kot, tam myszy nie ma. U mnie czasem i mysz do domu wleci. Tak to jest, jak nie ma gospodarza – powiedziała mi kiedyś przez płot. Nie wiedziałam, czy ten gospodarz to ma być kot, czy mężczyzna. Chłop jej zmarł dawno na raka płuc i od tamtej pory cały dom na jej głowie został.

Przy wysokim i zwalistym ciele Rabiejowej czuję się jak mysz przy szczurze. Za każdym razem otwiera mi drzwi, a ja nic nie muszę tłumaczyć. Pójdę tylko po fartuch, mówi i znika na krótką chwilę w głębi domu. Potem patrzę, jak szorstkimi dłońmi o grubych palcach przejmuje ode mnie kurę, która pasuje do jej ręki, jakby od zawsze do niej należała. Ściska ptaka mocniej ode mnie, tak przynajmniej mi się wydaje. Idzie z tą kurą pod pachą w kierunku drewutni, a ja zostaję na ganku i czekam.

– Pani Rabiejowa, pokazałaby mi pani, jak się zabija kurę – poprosiłam tamtego dnia.

Spojrzała na mnie tak, że chciałam cofnąć pytanie. Jestem pewna, że z samego tylko patrzenia na moje usta wyczytała podstęp.

– Żadna sztuka łeb kurze odrąbać. Albo indykowi czy kaczce. Do tego nie trzeba specjalnych nauk. Albo się człowiek do tego nadaje, albo nie.

Nie powiedziała, że ja się nie nadaję, ale obydwie wiedziałyśmy, jaka jest prawda. Od lat noszę jej kury do zabicia i nigdy wcześniej przez myśl mi nie przeszło, żeby samemu kurze łeb odrąbać.

– Może mogłabym chociaż popatrzeć, jak pani to robi?

– Jak pani chce – rzuciła i ruszyła z kurą w kierunku pnia.

Gdy w odległości trzech kroków ode mnie Rabiejowa odrąbywała kurze łeb, nie patrzyłam. Zamknęłam oczy i zasłoniłam dłońmi uszy. Byłam na powrót małą dziewczynką, która chce wierzyć, że jeśli czegoś nie widać i nie słychać, znaczy to, że tego nie ma.

Miałam trzydzieści dwa lata, kiedy umarł mój ojciec. Jednego kata mniej, pomyślałam i nie zawstydziła mnie tamta myśl. Przyjmowałam kondolencje jak gratulacje. Kwiaty, które przynieśli ludzie, najchętniej zabrałabym do siebie. Udekorowałabym nimi parapety i stoły. Nawet anturium, którego zapachu nie znoszę, cieszyłoby mnie, przypominając dzień, na który czekałam. Na pogrzebie w kościele może się komuś coś zabawnego przypomniało albo zobaczył u kogoś przyczepioną przez dziecko kolorową naklejkę, albo z torebki wypadł komuś pluszowy miś. W każdym razie ktoś na moment zaśmiał się w głos, a ja pomyślałam, że mogłabym to być ja. Właśnie wtedy, kiedy ciało mojego ojca leżało przede mną w trumnie jak zdechły chomik.

Ciało drugiego kata postanowiłam zakopać w lesie. Muszę się pośpieszyć, żeby zdążyć do zimy. Za cholerę nie poradzę sobie ze zmarzniętą ziemią. Połamię łopatę tylko. W Dłuszycach kobieta zadźgała chłopa nożem kuchennym, a trupa wrzuciła do jeziora. Oczywiście, że lepiej zatopić ciało w wodzie. Nie trzeba brudzić się ziemią, a jak dobrze pójdzie, to woda wszystko zmyje. Ale do jeziora jest od nas jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Za daleko, a las mam pod ręką. Nocą nie sposób spotkać tam człowieka. Ludzie się boją umarłych, co leżą na cmentarzu po sąsiedzku. Ja się nie boję ani nocy, ani cmentarzy.

Bywa dla mnie miły. Stawiam na stole kluski śląskie z sosem grzybowym, a on się zachwyca. Zrazy z młodymi ziemniakami potrafią wprawić go w doskonały nastrój. Powiedział, że mój rosół jest lepszy niż jego matki i babki i w ogóle najlepszy. Lubi, gdy kupuję sobie nowe sukienki i gdy w tych sukienkach chodzę z nim w każdą niedzielę do kościoła. On zakłada wtedy uprasowaną przeze mnie koszulę i wypastowane przez siebie buty. Latem zrywa kwiaty z ogrodu i przynosi mi. Stawiam na stole w wazonie złocienie, mieczyki albo tulipany. Zdarza się, że wracając z pracy, kradnie kilka gałązek bzu.

Tamtego dnia odcinam nożem skrzydełka i udka i wrzucam je do wielkiego gara. Zalewam obficie wodą i stawiam garnek na najmniejszym ogniu. Obieram warzywa i myślę, że może kiedyś, lata temu i taka Rabiejowa nie umiała zabijać kur, że może dopiero z czasem tak jej się zrobiło. Jak żył Rabiej, to tylko on zwierzynę bił. Siadał potem na ławce przed domem. Wyjmował drewnianą fajkę i tytoń. Napełniał fajkę powoli, dokładnie ubijając tytoń palcem kilka razy. Potem w poplamionej koszuli, z jedną nogą założoną na drugą, zaciągał się jak aktor z hollywoodzkiego filmu.

Odlałam pierwszą wodę z szumowinami i ponownie napełniłam garnek. Włożyłam na stopy plastikowe klapki i ruszyłam w stronę ogródka. Dochodzą mnie dźwięki takie, jak gdyby ktoś polerował papierem ściernym ściany. Odwracam głowę. To Rabiejowa polewa wodą z wiadra schody, a potem szoruje je wielką szczotą na drewnianym kiju. Chlust, kolejne wiadro wody na betonie i znowu szuranie szczotką. W ogródku zrywam lubczyk i natkę pietruszki. Spoglądam na niebieskawe powojniki przy ogrodzeniu i fioletowe hortensje. Teraz sąsiadka tą samą szczotką czyści betonowy chodnik, który ciągnie się kilka metrów od furtki. Może krew kury go poplamiła, myślę i wracam do kuchni.

Siekam natkę pietruszki i zastanawiam się, czym zmyję krew. Na pewno będzie jej dużo, znacznie więcej niż tej z zabitej kury. Odkładam nóż. Podchodzę do szafy i otwieram sosnowe drzwiczki. Uderza mnie zapach naftaliny i krochmalu. Wkładam dłoń pomiędzy złożone poszwy i prześcieradła. Szorstkie i sztywne jak mój stary. Dała mi je matka, gdy wyszłam za mąż. Wszystkie białe z wyhaftowanymi okienkami pośrodku albo z falbankami na brzegach. Dziwne, że nie pożółkły przez tyle lat bezczynności. Świadomość, że spali pod nimi ojciec z matką, że ich ciała ocierały się o siebie na tych prześcieradłach i pod tymi poszwami, sprawiła, że nigdy ich nie użyłam. Są z grubej bawełny, o jaką dzisiaj trudno. Nadadzą się.

Do garnka dodaję warzywa i zioła i natychmiast czuję silny zapach lubczyku. Bez lubczyku szkoda rosołu gotować, mawiała moja matka i to jedna z nielicznych kwestii, z którymi się z nią zgadzałam. Czasem myślę, co by było, gdyby była inna, to znaczy silna. Gdyby któregoś dnia spakowała nasze walizki i zabrała nas w ciche i spokojne miejsce. Bez ojca. W jednej chwili współczuję jej jak córka matce, a zaraz potem nią pogardzam. Wtedy jest mi odległa jak jedna z bezimiennych kobiet, których historie znam jedynie z telewizji. Przed moim ślubem cieszyła się. Michał jest inny, powiedziała mi, gdy wspólnie przekręcałyśmy przez maszynkę mięso na kotlety. Nie pije, nie pali i pracuje. To dobry człowiek, podsumowała, jak gdyby na mężczyznę składały się tylko te trzy elementy. Nie mam o to do matki pretensji. Jej mąż pił, palił, a z pracy wyrzucali go dwa razy.

Zaglądam do garnka. Lubię patrzeć, jak rosół „mruga” do mnie cicho pyrkocząc, a ciepła para unosi się w górę jak jesienna mgła. Kładę dłoń nad parą, jednocześnie wdychając w siebie opary bulionu. Kłujący zgrzyt szczotki ustał. Wyglądam przez okno. Rabiejowej nie ma. Na powrót przykrywam garnek pokrywką, wkładam buty i wychodzę. Klucze do szopy ukryliśmy w desce, w dziurze po wypadniętym sęku. Wkładam tam rękę i czuję piekący ból. Może to osa, szerszeń albo jakiś inny owad właśnie mnie użądlił. Patrzę na dłoń. Jest mocno zaczerwieniona, jakbym dopiero co wyjęła ją z wrzątku. Dopiero teraz dociera do mnie, że za długo trzymałam rękę nad gorącą parą. Odkąd pamiętam, byłam odporna na ból. W podstawówce z koleżankami i kolegami zapalaliśmy długą żółtą świeczkę. Potem każdy po kolei wkładał palec wskazujący w płomień, a reszta na starym budziku z głośnym sekundnikiem liczyła czas. Zaciskałam zęby i oczy, wstrzymywałam oddech. Patrzyłam na białą tarczę zegarka. Byłam najlepsza. Podobnie, gdy dentysta wwiercał się w mój ząb. Niewidzialny oszczep przebijał mi głowę, by następnie przejść przez korpus, nogi i stopy. Wbijałam ostry paznokieć kciuka w drugą dłoń i wyobrażałam sobie, że wiertło usuwa coś złego, czarnego i paskudnego, kawałek gorzkiej i spróchniałej mnie. Schodziłam z fotela z ulgą i satysfakcją.

Było za późno na wkładanie ręki do zimnej wody. Mogło być gorzej, pocieszyłam samą siebie i drugą ręką otworzyłam pordzewiałą kłódkę. Czasami myślałam, że gdyby kłódka była też z tej drugiej strony, mogłabym uciec. Zamknąć się tutaj i przeczekać jak ranne zwierzę w zaroślach. W powietrzu dostrzegam unoszące się drobinki kurzu. Zapach smarów i trocin przypomina mi warsztat dziadka. Dziadek był dla mnie dobry i pachniał olejem do drewna. Z plasteliny lepiłam blat stołu, a potem wszystkie cztery nogi, krzesło z wygiętymi oparciami i szafkę z półkami. To jest tylko dla chłopców, protestował dziadek, gdy deklarowałam, że ja też zostanę stolarzem. W czasach dziadka kobiety nie były stolarzami ani nie używały siekiery.

Patrzę na hak i dociera do mnie, że nie wisi na nim choćby cień siekiery. Nie rozumiem tego, bo nikt tu nie zaglądał od miesięcy. Czyżby sam Bóg nie chciał pozwolić mi na zbrodnię i w sobie tylko wiadomy sposób pozbył się siekiery? Widziałam ją na pewno, gdy jesienią chowałam tu drewniane skrzynki po jabłkach. Teraz zakurzone stoją i czekają na swoją porę roku.

Jednak Bóg jest po mojej stronie, stwierdzam, gdy na brudnych deskach dostrzegam siekierę opartą o lichą ścianę. Podnoszę ją szybko, jakbym kradła batonik ze sklepowej półki. Jest cięższa, niż sądziłam, a drewniany trzonek znacznie dłuższy od tego, który widziałam u Rabiejowej. Aby wziąć zamach, będę musiała użyć obydwu rąk. Stawiam jedną z drewnianych skrzynek na środku. Ostrze jest nierówne, lekko pofalowane i niesymetryczne. Przejeżdżam po nim palcami i czuję przyjemny chłód. Na moment staję się okapturzonym katem, góralem z ciupagą i powstańczym halabardnikiem, każdym z nich po trochu. Przykładam poparzoną dłoń do zimnej stali i czuję ulgę. Obie dłonie zaciskam na trzonku jak na tłuczku do ubijania masła w maselnicy. Drewno okazuje się gładkie i miłe w dotyku. Uginam lekko nogi, unoszę siekierę w górę. Potem jest już po wszystkim. Drewniana skrzynka, która jeszcze chwilę temu mogła unieść kilogramy jabłek, teraz nadaje się już tylko na opał. Biorę kolejną skrzynkę. Zamach. Dźwięk rozłupanych deszczułek jest jak łamiąca się wielka zapałka. Ręce mam lepkie od potu. W skupieniu odkładam siekierę na podłogę. Opieram ją o ścianę, odtwarzając jej poprzednie położenie. Gdyby nie połamane skrzynki, nie sposób zauważyć, że ktoś tutaj, w starej drewnianej szopie o powierzchni małej łazienki, ćwiczył się do zbrodni. Kiedy zakładam kłódkę i zaciskam ją, na powrót czuję piekący ból dłoni. Do wesela się zagoi, tak mówiło się u mnie w domu na pocieszenie, gdy byłam dzieckiem. Lecz już za późno, dwadzieścia cztery lata po czasie.

W domu namydlam dłonie jak chirurg, nie omijam nadgarstków i przestrzeni pomiędzy palcami. Wyobrażam sobie, że tak robią nożownicy, snajperzy, truciciele, myśliwi i tak robi Rabiejowa po każdej zabitej kurze.

Jest wpół do piątej i wiem, że niedługo stary wróci z roboty. Podnoszę pokrywkę garnka. Rosół mruga do mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, a ja uśmiecham się trochę do siebie, a trochę do niego. Wlewam wodę do innego garnka i zapalam płomień na drugim palniku. Z szafki wyjmuję makaron. Gdy suszyłam go na kuchennych ścierkach, wyglądał jak cienkie anielskie włosy na choince. Teraz jego żółty kolor przypomina mi żółciaka siarkowego, którego kilka lat temu zobaczyłam na korze brzozy przy polanie. Niedawno, gdy tamtędy przechodziłam, drzewo było powalone, całkowicie przegniłe w środku. Pasożyty należy usuwać możliwie szybko. Inaczej skończy się jak ta brzoza.

Ugotowany makaron odcedzam na durszlaku i odstawiam. Jego zapach jest niepodrabialny, tak samo, jak zapach ciasta drożdżowego albo suszonych grzybów. Mój mąż lubi zalewać zimny makaron gorącym rosołem. Kiedy kluski są gorące, niecierpliwi się i czeka, aż się schłodzą. Patrzę przez okno, ale starego nie ma. Powinien być kilkanaście minut temu. Zwykle przy bramie szczeka na niego pies Rabiejowej i po tym poznaję, że nadchodzi. Może mu kierownik kazał dłużej zostać. Albo autobus ma opóźnienie. Zgubił klucze i szuka ich w zakładzie. Pojechał do miasta, bo musi kupić nowe okulary do czytania. Ugryzł go pies i dochodzi się z właścicielem.

Wycieram blaty w kuchni, chociaż zrobiłam to już pół godziny wcześniej. Czy może mu się coś stało? Nogę złamał? A może coś jeszcze gorszego? Najczarniejsze rzeczy stają mi przed oczami. Napadli go i pobili. Miał zawał i leży przy drodze przez ten zawał powalony. Przerywa to wszystko szczekanie psa i wyglądam przez okno. Stary idzie. Po jego sztywnym kroku mogłabym poznać go z bardzo daleka, a nawet bez okularów bym go rozpoznała.

Wchodzi i widzę, że nie zdjął butów i mówię mu, że zapomniał, że przecież podłogę umyłam, niechże zdejmie te zabłocone buciory. Staję przy kuchence i nakładam na talerz zimny makaron, niech zje. On staje wyprostowany i dopiero teraz dostrzegam, jaki jest potężny, gdy się nie garbi. Twarz ma poważną jak żołnierz na apelu. Butów nie zdjął, więc chcę go upomnieć po raz drugi.

– Wyprowadzam się – mówi poważnie, a potem milczymy, jakby ktoś umarł.

Może gdyby wtedy Rabiejowa zaczęła kosić trawę. Pies zaszczekał. Jastrząb wleciał w kury. Karetka przejechała na sygnale. Wiatr strącił łopatę opartą o płot. Może wyrwałyby mnie z obrazów, które ujrzałam i wszystko potoczyłoby się inaczej. A tak stoję w tej ciszy przy kuchence i zamykam oczy. I widzę naraz kurę, co ją zabiła Rabiejowa, i porąbane kawałki skrzynek na jabłka, i swoją bliznę na wardze, i matkę, jak ojcu masuje opuchnięte nogi. Otwieram oczy. Rosół znów do mnie mruga. Lecz tym razem jakby inaczej. On się ze mnie śmieje. Na moment nie czuję bólu poparzonej dłoni. Chwytam wielki gar. Chlust jest taki sam, jak rano, gdy Rabiejowa myła schody. Mój mąż nie krzyczy, nie mówi. Kapie z niego tłusty rosół. Spływa po koszuli, wlewa się do butów. Dom pachnie lubczykiem.

Chcę dzwonić po pogotowie, chwytam za telefon.

– Zobaczysz, kiedyś cię zabiję – odgraża się stary, idąc do łazienki. Wtedy dociera do mnie, że zupa była zimna.

Wyciągam z szafy poszwy, które przeglądałam rano. Rozrzucam je po ciemnozielonej podłodze i patrzę, jak wsiąka w nie rosół. Kawałek mięsa leży pod oknem jak trup. Szkoda mi tej kury. Zawijam ją w worek foliowy. Dam psu, niech ma.

Siadam przy stole i myślę o starym Rabieju. Żałuję, że nie mamy w domu fajki i tytoniu, zapaliłabym. Przypominam sobie o bieliźnie, którą rozwiesiłam rano na sznurze. Trzeba będzie zdjąć pranie przed wieczorem, bo w radio zapowiadali deszcz.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Aleksandra Wotlińska-Łazor, Siekiera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 230

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...