09.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #228 / Obwieszczenie

 

Pierwszym zapachem, jaki poczuła, opuszczając pomieszczenie registratury, była ostra woń posiłku przygotowywanego przez woźnego lub któregoś z jego pomagierów, zapach, który w dusznej, miażdżącej atmosferze holu mógł być fetorem brukwi albo nadpsutej kapusty. Przepychała się z trudem ku wejściu odurzona nienaturalną duchotą i naporem ludzkich ciał, z zamglonymi oczami, miętosząc w dłoni papiery, które moment temu okazały się nieistotne, nieważne, raptem świstki na wietrze historii. Chwilowo nie dbała o to, pogodzona z porażką, bezsensem swojej sprawy, chcąc jedynie wydostać się na zewnątrz, uchronić się przez napierającą falą kobiet i mężczyzn pocących się jak szczury, próbujących przebić się do kolejnych urzędniczych drzwi i klamek, usiłujących przetrwać tę bitwę na łokcie i opanować wszechogarniającą złość. Ktoś kogoś trącił, kopnął, nadepnął, po chwili w oczy Kazimierze buchnął również zapach gryzącego tytoniu; trzydziestoparoletni mężczyzna o czerwonych dłoniach, ubrany w wielokrotnie łatane palto i cyklistówkę próbował chyba dodatkowo zadusić najmniej wytrwałych ludzi stojących w kolejce albo wzbudzić zazdrość tych, którzy w tłoku nie byli w stanie skręcić sobie knota z machorki i kawałka gazety.

Kazimiera dotarła wreszcie do drzwi, wytoczyła się z trudnością na zewnątrz i poczuła w nozdrzach uderzenie mroźnej, lutowej aury, chłód, który przez kilka minut będzie koił, a dopiero później prześladował. Była przekonana, że gdyby nie chustka na głowie, z jej włosów unosiłyby się kłęby pary, pokłosie stojącego, nieruchomego powietrza w szczelnie zamkniętych korytarzach urzędu wypełnionych ludzkim mrowiem w płaszczach i paltach, wzmagającym tę duchotę. Specjalnie przyszła wcześniej, jeszcze przed otwarciem, lecz niewiele to pomogło, musiała przepychać się tak samo, jak wielu innych, którzy przyszli jeszcze wcześniej albo jeszcze później (ale dysponowali ostrzej zakończonymi łokciami), bez podziału na płcie i kategorie załatwianych spraw. I gdy wreszcie dotarła przed oblicze referenta i machinalnie, niemal bezmyślnie, przedstawiła sprawę, położyła zeznanie świadków i kwestionariusz, dopiero po chwili ocknęła się ze zmęczenia i dostrzegła jego twarz. Urzędnik wyglądał, jakby miano go włożyć niedługo do grobu; łysa czaszka wydawała się być zapadnięta tak samo, jak niegolone policzki, odblask naftowej lampy (bo przecież był jeszcze luty, urząd otwierano wcześnie, a zresztą, nawet gdyby otwierano go później, to pomieszczenie i tak tonęłoby w zimowej pomroce, przecież dopiero niedawno, parę tygodni temu ucichły huki armat na tym terenie i nawet słońce nie miało śmiałości świecić zmęczonym, udręczonym ludziom dłużej niż parę krótkich mgnień) podkreślał bezsenną opuchliznę pod jego zaczerwieniałymi oczyma. I tylko kawopodobna lura w blaszanym kubku, pewnie już zimna (jak i całe pomieszczenie, bo choć w przedsionku było gorąco, w pokojach urzędu zaczynano palić w piecach dopiero wraz z pierwszymi petentami, oczywiście w tych pokojach, gdzie było to możliwe), zdawała się trzymać ten ludzki szkielet przy życiu.

Więc Kazimiera czekała jedynie, aż cień urzędnika przybije stempel i się podpisze, przyzna świadczenie i będzie to jej oficjalne zakończenie wojny, drobny ułamek odszkodowania za przegrane lata życia, straconego męża i konieczność oglądania skulonej, przestraszonej córki, dziecka żyjącego przez dziesiątki miesięcy wyłącznie na zgiętych ze strachu kolanach. Kazimiera próbowała sobie przypomnieć jakiekolwiek wspomnienia, swoją reakcję na śmierć Adama, gdy dowiedziała się, że został rozstrzelany, ale miała w głowie czarną dziurę, zupełne zero, nul, nie wiedząc, czy przez te parę miesięcy zdołała pozbawić się emocji, czy po prostu jest zmęczona uprzednim długim spacerem po chrzęszczącym śniegu w ciemnościach lutowego przełomu nocy i poranka. Widziała tylko oczyma wyobraźni, jak weszło ich kilku, to było parę dni po egzekucji, chyba pod dowództwem młodego oficera z twarzą wściekłego służbisty. Oficer usiłował pokryć swój wysoki, niemal chłopięcy głos warstwą basowej patyny, bezskutecznie, więc jego komunikat o tym, że wraz z córką mają wypierdalać w ciągu 10 minut, bo to było służbowe mieszkanie jej męża, a teraz nie ma męża i ma wypierdalać, brzmiał groteskowo piskliwie – to wszystko było czymś odległym o tysiące mil, wręcz abstrakcyjnym. Kazimiera znowu zobaczyła urzędnika – choć patrzyła na niego praktycznie cały czas, dopiero teraz znowu go ujrzała. Wyczekiwała jedynie stempla i podpisu.

Łysawy cień człowieka przerzucał jakieś papiery, omal nie rozlał resztki kawy, szukał kopiowego ołówka, którego trzymał w roztargnieniu w dłoni, mamrocząc coś pod nosem; za prowizorycznym drewnianym przepierzeniem załatwiano innego interesanta, mruczenie referenta ginęło w dochodzącym stamtąd stukocie maszyny do pisania. Kazimiera wsłuchiwała się w jednostajny dźwięk naciskanych klawiszy oraz hałasy i przekleństwa za drzwiami pokoju, nieodzowny znak zatargów i negocjacji w kolejce. „Niestety nie mogę pani wystawić tego dokumentu” oznajmił spokojnie urzędnik. W pierwszej chwili kobieta nie rozumiała, o co mu chodzi. „Musi mi pani przynieść obwieszczenie”. Powieki Kazimiery opadły i podniosły się w zwolnionym tempie, jak gdyby ten czas była jej potrzebny do wskrzeszenia sił życiowych. „Przecież mam zeznanie dwóch świadków, że zastrzelono mojego męża, to powinno wystarczyć”. Łysy referent ożywił się, zaczął jej tłumaczyć, że potrzebne jest obwieszczenie albo wyciąg z obwieszczenia potwierdzony przez gminę, ogólnie rzecz ujmując: papier, w którym będzie napisane, że jej mąż Adam został faktycznie zastrzelony przez Niemców, takie są wymogi do wypłacenia zapomogi dla niej i dla osieroconej córki. Zmęczone oczy Kazimiery lustrowały go bezsilnie, biurokratyczną kukiełkę na skraju fizycznej śmierci z przemęczenia, rzuciła zaledwie „To co, mam się zgłosić do komendanta SS o dodruk obwieszczenia?” nie z agresji czy bezsilnej złości, ale kompletnej bezradności, jakby żądano od niej czegoś niemożliwego. Referent umilkł zaskoczony, przestał perorować na parę sekund, wymamrotał tylko „Takie są przepisy” lub też inne sakramentalne zdanie, którego wymowę urzędnik ćwiczy jeszcze na długo przed rozpoczęciem służby. Spuścił oczy, potem popatrzył na Kazimierę i zapisał na drobnym, pożółkłym, niemal zaplutym kawałku papieru jakąś liczbę. „To pokój registratury, tam się pani zgłosi, może będą mieć”, podsunął jej ten karteluszek tuż pod nos, jej steraną twarz, z której oczy zerkały na kwestionariusz i zeznanie świadków leżące przed nią na biurku. Wzięła je wraz z zapisanym przed chwilą strzępem papieru i wyszła, przepychając się przez depczących po sobie ludzi. Jakiś sprytny staruszek wślizgnął się zaraz do pokoju; kobiety, które wyprzedził, zaraz zaczęły lamentować i wyklinać jego spryt i podłość, które pozwoliły mu się wepchnąć w kolejkę, za to stojący za nimi mężczyzna w robotniczym kombinezonie, z waciakiem przewiniętym przez ramię nie odezwał się ani słowem, a jedynie z pogardą splunął na ścianę.

Registratura znajdowała się na piętrze, kolejka była tam sporo mniejsza, choć i tak trzeba było swoje odstać. Przeważały tu kobiety będące odbiciem Kazimiery; trzydziesto- i czterdziestolatki w czarnych sukniach, żakietach, paltach i chustkach, wszystkie o podobnie obojętnych obliczach, wszystkie przychodzące po kawałek papieru, który jeszcze raz zaświadczy ponad wszelką wątpliwość, ze stosownym stemplem i urzędową powagą, że ich mężowie, ojcowie i bracia nie żyją. I z tym dowodem zwycięstwa, ostatecznego triumfu biurokracji nad rzeczywistością, udadzą się do stłoczonej ciżby na dole, aż w końcu dopchają się do tych samych referentów, którzy w imieniu rządu przyznają im odszkodowania, renty i zapomogi.

Gdy wreszcie Kazimiera dostała się do środka, okazało się, że pod szumną nazwą „registratury” kryje się niewielki pokój z małym oknem do połowy zasnutym czarną storą, jak gdyby miała ona powstrzymywać dostający się przez rozszczelnione framugi chłód. Wzdłuż ściany ciągnął się regał ze stertami papierów, poukładanych pozornie w nieładzie, różnymi formatami, a być może i kategoriami; część poniemieckiej makulatury walała się także po podłodze. W rogu stała niewielka, żeliwna koza, w której tlił się ognik fajczonego drewna; kobieta nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w momentach znudzenia lub nabrzmiałej z powodu petentów wściekłości urzędnicy na chybił trafił palili w niej losowo wybrane szpargały. Przy drzwiach wejściowych stało niewielkie biurko, przy którym na niemalowanej skrzynce po jabłkach siedział archiwista – starszy, posiwiały już mężczyzna o krzaczastych brwiach w staroświeckim garniturze z dwurzędową kamizelką, wyglądającym na równie sfatygowany co jego właściciel. Urzędnik podniósł głowę znad improwizowanego stanowiska pracy i Kazimiera zobaczyła także jego poczerwieniałe policzki, zastanawiając się, czy jest to oznaka wyjątkowego ciepła czy też zimna w pomieszczeniu registratury: zmęczenie połączone z duchotą korytarza chwilowo stępiło jej zmysły. „Czym mogę służyć?” odezwał się spokojnie mężczyzna, nie wstając z miejsca. „Niestety nie mogę zaproponować krzesła, bo go nie mam” dorzucił niemal beztrosko. Kobieta, stojąc, powtórzyła mu przebieg swojej rozmowy z referentem, obojętnie, niemal mechanicznie; chciała mieć to za sobą, nie rozdrapywać znowu tej samej rany przed kolejnym obcym, który być może nawet nie będzie umiał pomóc, a nawet nieumyślnie zbezcześci tę pamięć, jednostkową tragedię, której nawet nie widać dobrze wśród tysięcy innych. Urzędnicy nie mieli obowiązku ani nawet prawa przejmować się każdą wdową i szczątkami każdego zamordowanego męża, inaczej nie byliby urzędnikami, a raczej pacjentami szpitali psychiatrycznych, nie da się bowiem bez uszczerbku dla zdrowia psychicznego szermować na prawo i lewo empatią, zwłaszcza gdy analizuje się, kataloguje, ewidencjonuje, potwierdza wszelkie zbrodnie i wypłaca zapomogi. Więc Kazimiera czuła dyskomfort, mimo tego, że cyzelowała zdania, wyrażała się lakonicznie, pomijając osobiste szczegóły, a robiła to tak skutecznie, jak na dole, kiedy nie była w stanie sobie przypomnieć okoliczności, gdy ta wiadomość do niej dotarła, dopiero po paru chwilach wracały jakieś odłamki wspomnień, ciepłych słonecznych dni kończącego się lata, zapachu śliwy uginającej się od fioletowo-żółtawych owoców, jedne z niewielu ciepłych reminiscencji tamtych miesięcy, które i tak zostały podeptane śmiercią Adama.

Mężczyzna wysłuchał relacji, kiwając co jakiś czas głową, chyba usiłując podkreślić tym urzędowe zainteresowanie i chęć pomocy. Wstał, machinalnie poprawiając prawą kieszeń kamizelki, niby szukając tam nieistniejącej dewizki, która być może kiedyś tam była i stanowiła z pewnością doskonałe uzupełnienie tego antycznego garnituru. Podszedł do regału i zaczął przeczesywać dwie z półek, wertując karty swoimi długimi, upstrzonymi atramentem palcami. „Kiedy to było?” zapytał, trochę beznamiętnie, a trochę z irytacją, że musi znowu o to pytać, choć przecież dobrze pamiętał, tylko jak zwykle musiał grzebać w setkach kart przeróżnej proweniencji – Kazimiera odpowiedziała mu. Na korytarzu rozległo się ciche kwilenie dziecka, zapewne któraś z matek nie miała go z kim zostawić, postanowiła zatem przyjść, ryzykując burę od któregoś z urzędników o słabych bębenkach.

Archiwista sapnął nerwowo. „Nie ma u nas takiego obwieszczenia” zakomunikował zafrapowany. „Ale może ktoś już to zaświadczał, jeżeli pani zna jakiekolwiek pozostałe nazwiska z tego afiszu, to poszukam w aktach osobowych” – wyrzucił z siebie pospiesznie, niejako z poczuciem winy, obserwując nieprzeniknioną twarz petentki. Kazimiera patrzyła na niego, przez głowę przebiegła jej myśl, że nie spodziewała się jakiejkolwiek innej odpowiedzi i wiedziała, że registratura nie będzie umiała jej pomóc już wtedy, gdy przekraczała próg pokoiku. „Nie ma takiej potrzeby, dziękuję, do widzenia” powiedziała, odwróciła się i wyszła. I mniej więcej w tych okolicznościach znalazła się na zewnątrz, idąc początkowo rozgrzana, wciąż czując parność urzędowego korytarza i, z opóźnieniem, niezdrowy wyziew kozy w registraturze, zostawiając w równych odstępach ślady podeszw na zaśnieżonym, nieodmiecionym chodniku. Mijała odrapane kamienice, które w leniwym odblasku rozjaśniającego się dnia wyglądały, jakby miały zawalić się od zalegającego na nich śniegu. Przeszła obok kilku lokalów usługowych: niektóre z nich miały okna zabite deskami i tylko szyldy świadczyły, że kiedyś uprawiano w nich jakąkolwiek działalność. Inne wyglądały z kolei całkiem normalnie, z co najwyżej lekko poobijanymi tabliczkami i oknami poutykanymi szmatami, sprawiając jednak wrażenie, jak gdyby wybudzały się powoli z wojennej nocy. Kazimiera przeszła obok sklepu Kowalczyka, zerkając odruchowo przez witrynę – stary Kowalczyk siedział sobie jak zawsze na zydelku za kontuarem, opatulony w grube palto i, choć nie widziała jego ruchu warg, byłaby przysięgła, że swoim starym zwyczajem międli w ustach przekleństwa na trzaskający mróz albo swoich dostawców, „paskarzy” jak zwykł mawiać, pocierając przy tym brodę grubym kciukiem. Swego czasu, krótko po przejściu „czerwonych” były tutaj niewielkie kupki poniemieckiego śmiecia ze stemplami Reichsadlera, których Kowalczyk i subiekci używali do zawijania niektórych towarów, zakładając oczywiście, że mieli cokolwiek do pakowania. Trwało to jednak dość krótko, albowiem makulaturę skonfiskowano: miejscowy urząd zmagał się z notorycznymi brakami papieru i zużywał każdy jego kawałek. Dochodziło zatem później do ponurych absurdów, gdy petent z jednej strony miał wystawione równym, urzędowym maszynopisem zezwolenie na ponowne osiedlenie czy coś w tym stylu, a z drugiej niemieckojęzyczny blankiet befehlu nakazujący wyjazd, upstrzony nagłówkiem ze złowieszczej szwabachy. Kazimiera pomyślała o tym niejako odruchowo, przypominając sobie stosy kart w registraturze.

Przez dłuższą chwilę kroczyła, nie czując narastającego chłodu, nie poprawiła nawet swojej kapoty, nieco rozchełstanej pod brodą i przepuszczającej zimne, mroźne powietrze wczesnego przedpołudnia. Jej głowę zaprzątały niejasne, zamglone myśli o przeszłości, senne majaki cieniów minionych, więc poczuła chłód na dobrą sprawę dopiero po przejściu tych paru kilometrów, gdy zatrzymała się przed stolarnią, a w zasadzie czymś, co jeszcze kiedyś, parę lat, może i nawet miesięcy temu, nią było. Zamiast wszechobecnego gwaru rozmów, warkotu tarczówek i widoku trocinowych hałd słychać było stłumione męskie półgłosy, nieprzyzwyczajone do tak cichych warunków pracy i monotonne rzężenie tych nielicznych pił oraz narzędzi, których nie rozszabrowali wycofujący się Niemcy, a które potem nie dały się zabezpieczyć „sojusznikom” z Armii Czerwonej. Zamiast kopców trocin oczom ukazywał się stężały, zbrązowiały śnieg.

Kazimiera pchnęła odrzwia, które zajęczały dawno niesmarowanymi zawiasami, wywołała Pawła i z powrotem wycofała się przed stolarnię. Na pole wyszedł młody mężczyzna w kufajce, który spracowanymi dłońmi kończył skręcać papierosa z bibułki i zbrązowiałej machorki, swego czasu przyjaciel i podkomendny Adama z AK, do czego starał się już nie przyznawać, usiłując w nowej, nieokrzepłej jeszcze rzeczywistości z powrotem wzuć się w buty zwyczajnego robotnika. Paweł potarł zapałką o draskę paczki, rozległ się charakterystyczny trzask pocieranego fosforu i po chwili stolarz zaciągał się już chmurą bladoszarego dymu. „Potrzebne mi jest obwieszczenie o śmierci Adama” usłyszał głos Kazimiery, lekko drżący, zniekształcony mroźnym powietrzem. „Nie mają go w urzędzie, a potrzebuję do zapomogi, bez tego mi nie dadzą”. Paweł wydmuchał gryzący dym przez nos. „Dlaczego przychodzisz z tym do mnie?” zapytał ostro, choć nie miał takiego zamiaru, poczuł co prawda rozdrażnienie, nie chciał wracać do tamtych czasów, to było tysiące dni temu, ale nie chciał również, by jego słowa zabrzmiały jak cięcie batem w powietrzu. Twarz Kazimiery stężała, odmalowało na niej się coś pomiędzy rozpaczą a wściekłością; aż przestała stąpać z nogi na nogę, co robiła, aby się rozgrzać, gdy na niego oczekiwała. „Gdybym nie musiała, to nie przyszłabym. Powiedz mi, czy znasz kogoś, kto może je mieć i już nigdy nie odezwę się do ciebie ani słowem. Będziesz mógł heblować w spokoju”. Paweł przygryzł wargę, znowu się zaciągnął. „Dobrze wiesz, że to nie tak, nie o to mi chodziło” odparł. „Wiesz czy nie?” głos kobiety zaświstał kategorycznie. Mężczyzna splunął na bok gęstą, żółtawą od tytoniu śliną. „Idź do kuchni ludowej i zapytaj o Marczyńską. Jej męża też mieli wtedy rozstrzeliwać, mówili mi, że dostała jakieś odszkodowanie”. Kazimiera nie powiedziała już nic, zresztą nie chciała nic więcej mówić i nie mogła nic więcej zrobić, czuła bezsilną złość na Pawła, że potraktował ją jak trędowatą, że musiała niemal wydrzeć mu informację, która przecież się jej należała tak, jak zwłoki Adama czy jego prywatne drobiazgi. Obróciła się z zaciśniętymi pięściami, czy to z zimna, czy z narastającej bezsilnej złości, i poszła z powrotem w kierunku centrum. Paweł stał chwilę niezdecydowany, myślał, czy nie ruszyć za nią, starać się coś tłumaczyć, porozmawiać, ale zdał sobie błyskawicznie sprawę, że nie ma nic do powiedzenia, próby wyjaśnienia czegokolwiek skończyły się wraz z jego wyjściem z lasu, a może nawet wcześniej, może wraz z wywieszeniem obwieszczenia. Usiłował je sobie przypomnieć, ale nie potrafił, wszystkie teksty wyglądały dla niego tak samo, zawsze tak samo; proste, bezlitosne litery BEKANNTMACHUNG OBWIESZCZENIE, beznamiętne i nieubłagane niczym trąby Jerycha, drobny szlaczek bandyckich paragrafów i ustępów prawnych. A dalej lista zasadnicza, najmniejszym rozmiarem czcionki, jakby specjalnie przed śmiercią chciano jeszcze skazańców poniżyć, pokazać, jacy są niewielcy w obliczu całej machiny, która wydała wyrok i puszczona w ruch wydała właśnie to obwieszczenie, wiszące na wszystkich słupach i rogach miasta, informujące mrowia przechodniów o śmierci kilkudziesięciu nieznaczących ludzkich pionków. I dla Pawła wszystkie te teksty wyglądały tak samo, zatem próby tłumaczeń byłyby kompletnie bezsensowne, nie można było udawać, że było inaczej. Mężczyzna lekko kaszlnął, próbując wydusić z płuc drobinki trocin i spalonego tytoniu, trochę nierównym tonem, niemal tłumiąc nieokreślone wzruszenie. W końcu rzucił resztkę papierosa w śnieg i ciężkim krokiem wrócił do budynku stolarni.

Kazimiera tymczasem wracała do centrum; poczuła smagnięcie suchego, mroźnego wiatru i pochyliła głowę, usiłując schować twarz w czarnym kołnierzu. Co pewien czas pocierała także swoje drobne piąstki, chowając je w rękawy kapoty. Usiłowała w myślach oszacować, która jest godzina, żeby choć w przybliżeniu stwierdzić, kiedy będzie w stanie odebrać swoją córkę Marysię od Sapałowej, gdzie zostawiła ją na czas urzędowych załatwieni, w prostej drewnianej chacie dwa kilometry za miastem, mniej więcej w połowie drogi między lasem a gościńcem. Majaczyły jej przed oczami krótkie nóżki śpiącej dziewczynki zwisające z ławy, spokojny uśmiech Sapałowej, która zgrubiałym głosem stwierdziła „zajmę się tak długo, jak będzie trzeba”, krzątając się przy kuchni, wiązka suszonych ziół zawieszona u powały i zapach jadła, wszystko to na tle wszechogarniającego mroku, ciemności lutowego przełomu nocy i dnia wyzierającej przez okiennice. Przez chwilę miała wrażenie, że traci świadomość, zasypia z otwartymi oczyma i tylko mechanicznie porusza się naprzód, na przekór wichrowi wiejącemu prosto w twarz i zmęczeniu podcinającemu nogi. Nie poczuła nawet zatem, kiedy udało jej się z powrotem zajść do centrum, niejako automatycznie, do Placu Maślanego, przeszła przez ten jego fragment, gdzie w dawnych latach stały stragany, żywo gestykulujący tędzy sprzedawcy i przekupki z szerokimi twarzami, gotowe prędzej umrzeć, niż zrezygnować z targowania się o każdy grosz. I wkrótce stanęła przed tym konkretnym lokalem ani specjalnie zniszczonym, ani szczególnie zadbanym, gdzie na przeszklonej witrynie widniał napis „Kuchnia ludowa”, a gdy przyjrzeć się uważniej, pod światło, można jeszcze było dostrzec poniżej napisu ślady kleju na szkle, gdzie jeszcze niedawno znajdowały się obce, drukowane litery VOLKSÜCHE.

Kazimiera weszła do środka; ludzi wewnątrz było niewielu, nie było jeszcze południa, kiedy to lokal stawał się dla okolicznych mieszkańców obiektem peregrynacji. Nieco skulona od mrozu, choć niezdająca sobie jeszcze sprawy z własnego wychłodzenia, podeszła do niewielkiego kontuaru, za którym znajdowało się pomieszczenie zaplecza z niewielkim okienkiem do wydawania posiłków. Zaraz pojawiła się zasuszona, siwiejąca już nieco kobieta w nieokreślonym wieku ubrana w szarą sukienkę przewiązaną białą, kuchenną zapaską. „Szukam pani Marczyńskiej” powiedziała cicho. Przez twarz bufetowej przebiegł cień podejrzliwości. „O co chodzi?” zapytała niemal równie ostro, co stolarz. I znowu, znowu będzie trzeba wszystko opowiedzieć; Kazimiera nie wiedziała, czemu zdawało jej się chwilami, że wejdzie, zaledwie powie, że chce obwieszczenie, albo nawet nic nie powie i wyjdzie ze złożonym kawałkiem papieru, a krąg osób, które zmuszają ją do przypominania sobie całej historii, zakończy się na Pawle. Opuściła wzrok, poluzowała nieco chustkę pod brodą i zaczęła mówić, możliwie zdawkowo, spokojnym tonem, jednostajnie, ponownie chcąc odrzeć całą sprawę z emocji, co jakiś czas zerkając na Marczyńską, której twarz wyrażała coś podobnego do współczucia. „Pani szefowo, poprosiłbym zupę” przerwał starszy, brodaty pan w filcowym kapeluszu, niewielki, wręcz skarłowaciały, zdawało się niemal, że maleje z minuty na minutę, jak niektóre postaci z baśni; drżącą ręką podał kawałek papieru przypominający kształtem bon żywieniowy. Bufetowa nawet nie spojrzała, schowała kwitek od razu pod ladę i spytała „jaką?”, na co usłyszała „nieważne jaką, byle ciepłą”, odpowiedź człowieka tyleż głodnego, co zrezygnowanego. Zaniosła talerz do stolika, starzec podziękował i zaczął jeść trzęsącą się dłonią. „Poproszę ino koleżankę, by mnie chwilę zastąpiła” rzuciła bufetowa do Kazimiery; pokazała jej tylne wyjście dla personelu i poprosiła, by poczekała na placu za kuchnią, ona sama mieszka w oficynie i zaraz ją tam zaprowadzi.

Zatem Kazimiera przeszła przez wąski przedsionek i stanęła na niewielkim, czworokątnym placu; panował tu względny porządek, nawet śnieg starannie odmieciono przy wejściach do klatek. Tylko pod jedną ze ścian stało kilka starych wydartych płyt chodnikowych, przy jednej z nich kręcił się zaś drobny, kędzierzawy chłopczyk w nieco przydużym kaftanie, niemniej okutany weń dość skrupulatnie przez matkę lub babkę. Dzieciak trzymał w ręku kawałek kredy i coś rysował na jednej z płyt, był jednak odwrócony tyłem i kobieta nie widziała co. Wtedy pojawiła się też bufetowa w sfatygowanej kapocie narzuconej na same ramiona. „Tędy” rzuciła krótko i poszły w poprzek placyku, do klatki stojącej naprzeciw wyjścia z kuchni ludowej; dzięki temu Kazimiera mogła zobaczyć, czym chłopiec „ożywił” starą płytę. I gdy go minęła, zobaczyła napis sporządzony niewprawną dziecięcą ręką, zapewne w dobrej wierze, jakkolwiek brzmiący dla niej teraz całkowicie ironicznie. Duże, koślawe litery głosiły bowiem KOLOROWY ŚWIAT.

Przeszły szybko po skrzypiących schodach i weszły do niewielkiego mieszkania; mimo iż na zewnątrz było już całkiem jasno, klitka Marczyńskiej przypominała raczej ciemnicę. Bufetowa wprowadziła ją do maleńkiego pokoiku, w którym mieściły się wyłącznie wąskie łóżko (na którym usadziła swojego gościa), niewielka szafa i stolik nocny ze świeczką dopaloną do połowy. Ściany były niemal zupełnie gołe, nie licząc obrazu Matki Boskiej Bolesnej w prostej, nielakierowanej ramce; Kazimiera przypomniała sobie, że widywała takie obrazki na przedwojennym odpuście w Gródku, niby niedawno, lecz scena ta wydawała jej się odległa, pokryta grubą warstwą kurzu czasu. Marczyńska zaproponowała coś do jedzenia i choć Kazimiera pokręciła przecząco głową, po chwili gospodyni była z powrotem, niosąc talerz chleba ze smalcem i kubek, z którego unosił się bladoniebieski dym; herbata, a w zasadzie jej erzac, pewnie mieszanina dowolnych ziół i chwastów, pamiątka z hitlerowskiej nocy naznaczanej wieczną reglamentacją. Kazimiera chwyciła kubek oburącz i zaczęła łapczywie pić, dopiero teraz czując, jak bardzo przemarzła i jak silnie zgrabiały jej palce; nie przeszkadzał jej przykry zapach naparu ani też fakt, że ciecz dosłownie parzyła usta, przynosząc dziąsłom bolesną falę gorąca. Oszczędnymi ruchami zaczęła gryźć pajdy nieco stwardniałego chleba, z każdym kolejnym kęsem czując lekkie skurcze wygłodniałego żołądka. Marczyńska patrzyła na nią jakiś czas, po czym znowu wyszła z pokoju; wróciła, trzymając w ręku złożony na cztery części arkusz papieru, z widocznie przebijającymi na drugą stronę literami SS stylizowanymi na dwa pioruny. Kazimiera przycisnęła kubek do ust i wlała resztkę płynu do gardła, wstała. „Dziękuję, odniosę je pani jeszcze dzisiaj” powiedziała, ostrożnie biorąc obwieszczenie w dłoń. „Proszę je zabrać, mi nie jest potrzebne” odparła bufetowa. „Chodźmy, muszę wracać za ladę”.

Stanęły w przedpokoju i dopiero wtedy Kazimiera zauważyła drewnianą kulę opartą o drzwi do drugiego pokoju. Marczyńska wychwyciła jej spojrzenie. „Bo jego nie zastrzelili, wypuścili” powiedziała, jakby chciała się usprawiedliwić. „Za to później przetrącili mu nogi. Obwieszczenie trzymałam sobie na pamiątkę. Mogło być gorzej” rzuciła, otwierając drzwi. Z powrotem zeszły po stękających od naporu kroków schodach i przeszły przez podwórze. I ponownie wkroczyły do niewielkiego przedsionka, doszły do kontuaru. Marczyńska ściągnęła kapotę i przez chwilę międliła ją w dłoniach, patrząc w ziemię. W końcu podniosła wzrok „Niech pani przyjdzie później, przed zamknięciem. Coś dam do jedzenia, kiepsko pani wygląda”. Na twarzy Kazimiery pojawił się blady uśmiech. „Dziękuję, przyjdę” odrzekła, choć wiedziała, że tak nie będzie, że wróci prosto do Sapałowej, być może już grubo po zmroku. Przepuściła w drzwiach dwóch wchodzących robotników z zarośniętymi twarzami i szybkim krokiem skierowała się przez Plac Maślany w stronę urzędu. Jej zgarbiona ludzka figurka zaczęła maleć, aż w końcu rozpłynęła się w jednej z wąskich uliczek.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Turski, Obwieszczenie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 228

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...