16.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #229 / Taurus

Dzień, w którym odebrałam telefon z wiadomością o jej śmierci, wydaje mi się teraz odległy i niewyraźny, jak wspomnienie o najlepszej koleżance z kolonii, której imienia nie potrafisz sobie przypomnieć. Tamtą chwilę w pamięci przysłania mi kilka szczegółów, mało ważnych fragmentów układanki. To, że siedziałam przy swoim biurku i czułam przyjemne, ciężkie ciepło w żołądku po curry, które zjadłam na lunch. Dźwięczny śmiech osoby naprzeciwko mnie, żywo gestykulującej do ekranu swojego komputera. Mała, żółta plamka sosu na przodzie mojej koszuli. Większe i ważniejsze wspomnienia umykają mi coraz bardziej za każdym razem, kiedy po nie sięgam – jak puzzel, który próbujesz wyłowić spod kanapy, ale zamiast tego niechcący popychasz go dalej.

Moja matka umarła tak, jak żyła – po kryjomu, przepraszająco, i starając się nikomu nie zaprzątać głowy. Od dawna nie rozmawiałyśmy i nie podejrzewałam, że jej czas może dobiegać końca. Od kiedy wyprowadziłam się z miasta, w którym się urodziłam, rytm naszych kontaktów wyznaczały świąteczne wizyty i kwiaciarniane kartki, które wysyłała mi pocztą z okazji moich urodzin, z pojedynczym szarozielonym banknotem wetkniętym do środka. Uciekałam od jej rodzicielskiego wszechogarniającego ciepła, jakbym bała się, że pochłonie mnie całą, jeśli za długo zostanę w jego kręgu. Jak kostka lodu topniejąca w oczach, jeśli zbliżyć ją do płomienia świecy. Przez lata praktykowałyśmy nasz specjalny taniec, ona: krok wprzód, ja – dwa kroki do tyłu, ponury walc w rytm niewypowiedzianych żalów i krzywd, prawdziwych i urojonych, wrośniętych pod skórę jak niewyłuskana drzazga.

Mimo dystansu między nami, który pielęgnowałam od lat, lubiłam wyobrażać sobie, że jestem najważniejszą, a może nawet jedyną ważną osobą w życiu mojej matki. Wielką, płonącą gwiazdą w centrum jej Układu Słonecznego. Lubiłam myśleć, że zawsze, o każdej porze, odbierze telefon i zawsze będzie czekać na mnie tam, w swoim mieszkaniu. Jak pies wpatrzony w drzwi wejściowe, czekający na powrót właściciela – bez względu na to, ile razy wcześniej został odesłany do kojca z podkulonym ogonem.

***

Jadąc do rodzinnego miasta, wyobrażam sobie siebie w centralnym miejscu przygotowań i uroczystości pogrzebowych, główną bohaterkę dotkniętą niespodziewanym cierpieniem. Widzę siebie przyjmującą kondolencje, pocieszającą żałobników, mistrzynię ceremonii z gracją niosącą ten niespodziewany ciężar straty, jaka na nią spadła.

Kiedy na dzień przed pogrzebem docieram do mieszkania matki, na miejscu zastaję dwie znajome kobiety. Starsze siostry matki, bliźniaczki po sześćdziesiątce, krzątają się, szurając kapciami, między pokojami. Przemieszczają się po mieszkaniu szybko i chaotycznie, jak rozbite kule bilardowe odbijające się od ścianek stołu. Z grzechotem, brzękiem i dzwonieniem, w obłokach kurzu, wysuwają szuflady i przetrząsają kuchenne szafki, poszukują kompletnej zastawy stołowej, odpowiedniej na stypę. W sypialni matki wytrząsają z pudełek pogięte buty z wytartymi podeszwami i kawałkami błota przyschniętymi do obcasów, a potem skrupulatnie ustawiają je w rzędzie na podłodze, jakby przygotowywały je do startu w wyścigu. Rozgarniają wieszaki w głębokiej szafie, aż docierają do zapasu reliktów upchniętych z tyłu, tuż przy tylnej ściance: zbyt ciasnych spódnic, marynarek z poduszkami w ramionach, połyskujących poliestrowych koszul. Układają znaleziska na łóżku, przesuwają i podmieniają elementy, debatują nad odpowiednim outfitem, w który ubiorą matkę do trumny.

Nie widziałam sióstr matki od lat. Niedługo po moich narodzinach przeniosły się za granicę, do tego samego kraju, gdzie obie znalazły pracę w tym samym dużym zakładzie produkcyjnym. Później kupiły identyczne, małe domki na tym samym podmiejskim osiedlu. Siostry odwiedzały matkę raz na rok lub dwa, ale nigdy w pełni nie przywykłam do ich obecności. Obie wyższe i potężniejsze od niej, nieco posępne, ich głosy głębokie. Co wieczór podczas ich odwiedzin zabierały matkę do kuchni i zamykały drzwi, zza których dobiegały później stłumione szepty, śmiechy i cichy brzęk szkła. Kiedy bliźniaczki przyjeżdżały w odwiedziny, zawsze do później nocy nie mogłam zasnąć, przewracając się z boku na bok i nasłuchując ich obcych głosów.

Wbrew moim wyobrażeniom, teraz czuję się raczej obserwatorką wydarzeń niż ich uczestniczką. Bliźniaczki z niewymuszoną stanowczością przejmują kierowniczą rolę w przygotowaniach do pogrzebu. Raz po raz zadają mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. „Pamiętasz, gdzie mama trzymała numer polisy?” albo „Nie mogę znaleźć klucza do komórki w piwnicy – nie wiesz, gdzie może być?”. Przed moim przyjazdem porozmawiały już z księdzem, grabarzem i zakładem pogrzebowym, wybrały trumnę dla matki i odpowiednie miejsce na cmentarzu. Snuję się za nimi bez słowa, kiedy załatwiają ostatnie formalności, wybierają kwiaty i znicze. Głowy pracowników odwracają się w ich stronę, kiedy trzeba zapłacić. W wigilię pogrzebu pozwalam im przejrzeć zawartość mojej walizki i wyrazić opinię na temat ubrań, które ze sobą przywiozłam. Słucham westchnień i cmoknięć, ciotki z rozczarowaniem potrząsają głowami nad stanem mojej garderoby i ubolewają nad tym, że nie ma już czasu na zakupy. Wybór pada wreszcie na nijaką czarną sukienkę z krótkim rękawem i paskiem w talii, którą przymierzam na ich życzenie. Razem stajemy przed dużym lustrem w przedpokoju, ciotki przeczesują palcami moje włosy, przypinają do uszu kolczyki i z grzechotem przeszukają zawartość swoich kosmetyczek w poszukiwaniu odcienia szminki, który ożywi moją karnację.

***

W dzień pogrzebu przez mieszkanie matki przewija się więcej osób niż w ciągu poprzednich kilku lat. Zziębnięci goście w ciemnych płaszczach oprószonych śniegiem, chuchający na zaczerwienione dłonie, potupujący, żeby strząsnąć z butów mokrą breję. Korowody pomrukujących kondolencje sąsiadów i nieznanych mi znajomych z jej pracy. Stłumiony szum radia, brzęk butelek wódki i filiżanek z herbatą, odbijający się od ścian. Słodko-orzechowy odurzający zapach kawy, zaparzanej co kwadrans od nowa, unoszący się w przedpokoju. Usta i wąsy oblepione kremem i bitą śmietaną, błyszczące czoła i różowe policzki, poluzowane krawaty i rozpięte pod szyją koszule. Stosy naczyń w kuchennym zlewie, rozmowy i nieśmiałe śmiechy rozlegające się do późnego wieczora.

Siostry matki wyjeżdżają następnego dnia po pogrzebie. Oferuję, że odwiozę je na lotnisko; tam żegnamy się krótko, później stoję jeszcze przez chwilę i patrzę, jak przechodzą przez kontrolę bezpieczeństwa. Nie oglądają się i znikają w sklepie bezcłowym. Wracając z lotniska, nie włączam radia. Słucham szumu mijających mnie samochodów, pomruku silnika i hipnotycznego tykania kierunkowskazu.

***

Kiedy sunę ze zgrzytem windą w bloku matki, wyobrażam sobie, że zjeżdżam w głąb podziemnego tunelu. Wynurzam się w ciemność korytarza, sufit wisi nisko nad moją głową, ściany mkną do przodu przede mną i nikną w mroku, jak kopalniany korytarz ciągnący się w nieskończoność. Zza mijanych po drodze drzwi do innych mieszkań dochodzą mnie szmery rozmów, szuranie odsuwanych krzeseł i brzęczenie ściszonych telewizorów. Stąpam lekko, na palcach, wyobrażając sobie ciche posapywanie śpiącego Cerbera i szum tętniących jak krew wód gruntowych. Słyszę echo moich własnych kroków odbijające się od ścian jak rytmiczne dudnienie odległego serca Ziemi.

***

Mówi się, że niektórzy zmarli pozostawiają po sobie niezałatwione sprawy albo że niektóre dusze potrzebują żywej osoby, przewodnika, który wskaże im drogę w stronę światła. Moja matka pozostawiła po sobie śmieci. Nieprzebrane góry różnorakiego gówna, które przysypało mnie jak osuwająca się ziemia, a ja walczę, żeby się wydostać, zanim zabraknie mi powietrza. Jej mieszkanie wsysa mnie do środka, jakby zgromadzone przez matkę rzeczy wykształciły własne pole grawitacyjne.

Przeglądanie, przerzucanie, przekopywanie i pakowanie pochłania mnie bez reszty w dniach, które nadchodzą po pogrzebie. Godziny mijają mi w zupełnej ciszy, a moje ruchy nabierają mechanicznej sprawności i tempa, które wieczorami odczuwam w mięśniach i stawach. Klęcząc na podłodze, wypełniam przedmiotami szeleszczące czarne worki, które potem ustawiam przed drzwiami na klatce schodowej. Gdy worki zaczynają zakręcać w kierunku schodów, wsuwam na stopy gumowe japonki mamy i wynoszę je partiami do śmietnika. Kiedy wydaje mi się, że robię postępy, kolejne pokłady rzeczy wyłaniają się z cienia, materializują w kątach mieszkania. Majtki skurczone i wyblakłe od częstego prania w zbyt gorącej wodzie. Poszarzałe, odkształcone staniki ze smutnymi małymi kokardkami przyszytymi z przodu. Tanie beżowe rajstopy w foliowych paczuszkach. Zaśniedziałe kolczyki bez pary, emaliowane pierścionki, drewniane koraliki i broszki z brakującymi diamencikami. Stare egzemplarze magazynów dla kobiet ze śliskimi okładkami, poukładane w stosy i powiązane białym plastikowym sznurkiem. Pożółkłe, lepkie od kurzu książki z wypadającymi kartkami i pięciocyfrowymi cenami na tylnych okładach. Ulotki, wizytówki, spinacze, wyschnięte długopisy, wsuwki do włosów, gumki recepturki. Leżąc wieczorami w łóżku w moim dawnym pokoju, wyobrażam sobie, jak mieszkanie regeneruje siły i przygotowuje się na kolejną rundę następnego dnia. Nowe rzeczy wynurzają się spomiędzy listw podłogowych, wysączają z odpływu w wannie, wypełzają z kratki wentylacyjnej.

Przetrząsając rzeczy matki, przez pierwsze kilka dni metodycznie wyjadam zapasy z jej kuchennych szafek i szuflad w zamrażarce. Matka nie znosiła marnować jedzenia i nawet teraz, po jej śmierci, nie potrafię pozbyć się wspomnienia jej twarzy, wykrzywionej z niezadowolenia na widok dobrego jedzenia lądującego w koszu na śmieci. Wzdrygam się też na myśl o wyjściu do sklepu i spotkaniu z ekspedientką, z którą zawsze rozmawiała moja matka, kiedy byłam nastolatką. Przekonuję samą siebie, że to niemożliwe, żeby ona nadal tam pracowała, ani tym bardziej, żeby mogła pamiętać, kim jestem. Mimo tego perspektywa spotkania z nią i rozmowy o śmierci matki jest mi tak wstrętna, że uparcie żuję przyschnięte rodzynki i gotuję oszronione pierogi, cuchnące plastikowymi trzewiami dawno nieczyszczonej lodówki.

***

Trzeciego dnia po pogrzebie w mieszkaniu dzwoni telefon. Zapomniałam, że matka ciągle korzystała z telefonu stacjonarnego, więc przez pierwsze kilka chwil rozglądam się ze zdezorientowaniem, nie mogąc uzmysłowić sobie, skąd dochodzi dźwięk. Kiedy nareszcie podnoszę słuchawkę, z jej środka dobiega mnie znajomy głos.

– Kwiaty – skrzeczy na drugim końcu linii jedna z sióstr matki. Nic więcej; żadnego powitania, tylko to jedno słowo.

– Co? – pytam, również bez powitania. Znów ogarnia mnie poczucie, że coś mnie omija, jak wtedy, kiedy przychodzisz na imprezę, ale wszyscy są pochłonięci rozmową i nikt nie zwraca na ciebie uwagi.

– Trzeba iść na grób mamy. Trzeba zebrać kwiaty. Wszystko na pewno już zwiędło – wyrzuca z siebie krótkie zdania jedno po drugim, jakby dyktowała je telegrafistce. Wreszcie, jak przez mgłę, dociera do mnie, o czym mówi ciotka. Nie byłam na cmentarzu od dnia pogrzebu, ale wiem, że na świeżym grobie matki spoczywa teraz mały kopiec z kwiatów i wieńców przyniesionych przez żałobników. Przypominam sobie długie plastikowe wstęgi, białe i fioletowo-złote, z szablonowymi słowami pożegnań wypisanymi czarnym markerem.

– Halo? – Ponagla mnie ciotka na drugim końcu linii.

– Jest przecież styczeń – odzywam się wreszcie.

– Co? – Tym razem to ona wydaje się zdezorientowana.

– Jest styczeń. To znaczy… jest zimno. Nie mogły tak szybko zwiędnąć. – Zaskakuje mnie trzeźwość mojej własnej obserwacji.

– Nie byłaś tam? – Głos ciotki brzmi ostrzej, chłodniej.

– Co?

– Nie byłaś jeszcze u mamy?

– Nie. – Czuję, że krew napływa mi do policzków i cieszę się, że ciotka mnie nie widzi. Zmiana w jej tonie sprawiła, że czuję się nieswojo, jak strofowana uczennica.

W słuchawce na dłuższą chwilę zapada cisza. Wreszcie ciotka odzywa się ponownie, a jej głos znów jest suchy i rzeczowy:

– Więc pójdź tam, dobrze? Pójdź i sprawdź. Wszystko na pewno już zwiędło.

***

Kilka godzin później stoję w przedwieczornym mroku przed wejściem do małej kwiaciarni, brzydkiego klockowatego domku przycupniętego tuż przy cmentarnej bramie. W lekko zaparowanej witrynie upchnięto wazony sztucznych kwiatów, kolekcję zniczy w różnych rozmiarach i smutne niedobitki świątecznych dekoracji opatrzone nalepkami „przecena”. Nie mam zamiaru wchodzić do środka, ale przystaję, zahipnotyzowana widokiem plastikowego bałwanka, błyskającego kolorowymi światełkami i tańczącego w rytm niesłyszalnej przez szybę melodii. Drzwi kwiaciarni otwierają się nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. Na ciemny, mokry chodnik wypływa plama sztucznego światła i silny zapach frezji. W progu stoi szczupła kobieca postać, opatulona ciemnozieloną kurtką z futerkiem przy kapturze, w dłoni ściska foliową siatkę wypełnioną wkładami do zniczy. Cienkie jasnobrązowe włosy związane w koński ogon, blada, szeroka buzia i wyraźnie widoczne ciemne piegi, jak plamki rdzy rozproszone po twarzy. Dostrzegam w jej oczach błysk rozpoznania, a chwilę później już stoi przede mną. Reklamówka ze zniczami szeleści mi przy uchu, kiedy zarzuca mi ręce na ramiona i cmoka powietrze tuż przy moim policzku. Jej włosy pachną mokrym śniegiem i papierosowym dymem.

Czuję się nieswojo, kiedy idziemy obok siebie w stronę głównej bramy, a później szeroką alejką cmentarza pomiędzy najstarszymi grobami. Rozmawiamy niemrawo. Nie ma w nas nic z radosnej lekkości spotkania po latach, „nic się nie zmieniłaś”, „pamiętam to, jakby to było wczoraj”, nic z tych rzeczy. Brniemy do przodu zdanie po zdaniu, jakby każda z nas musiała siłą odklejać słowa od podniebienia, uśmiechamy się do siebie blado jak na nieudanej pierwszej randce. W zimowym przedwieczornym mroku cmentarne znicze świecą groteskowo na czerwono i pomarańczowo, przypominają mi wydrążone dynie na Halloween. Upiorne figury na starych mogiłach rzucają długie cienie, zmokłe anioły z obtłuczonymi twarzami, Jezusy ugięte pod kamiennymi krzyżami. Niektóre, co starsze pomniki odchylają się do tyłu albo na bok, osuwają w głąb lepkiej mokrej ziemi, jakby mówiły: „Odstaliśmy tu swoje, na nas już czas”.

Wzdrygam się, kiedy czuję dotyk jej chłodnej dłoni na mojej. Ramieniem delikatnie napiera na moje ramię, kierując mnie w stronę jednej z wąskich bocznych alejek. Dociera do mnie, że popycha mnie w stronę grobu mojej matki, w zamyśleniu niemal go minęłam, a ona musi wiedzieć, po co tu przyszłam, trzyma rękę na pulsie, jak zawsze i od zawsze. Śnieg między pomnikami stopniał, brniemy teraz przez śliski dywan gnijących brunatnych liści, mokre liście przyklejają mi się do butów. Idę przodem, a po chwili zatrzymuję się przy grobie matki. Kiedy stoimy przed grobem w ciszy, dociera do mnie, że już zawsze będę pamiętać to miejsce, ten smutny kopczyk ziemi z drewnianym krzyżem i plastikową tabliczką, wciśnięty pomiędzy dwa duże pomniki z szarego granitu. Tak jak zawsze pamięta się swój pierwszy pokój na studiach albo ławkę, na której pierwszy raz zapaliłaś papierosa.

Krewni i znajomi, którzy zjawili się na pogrzebie, pokryli grób matki grubą warstwą kwiatów. Bukiety i wieńce ułożono jeden na drugim, warstwami, aż utworzyły symboliczny kurhan. W świetle cmentarnej latarni ledwie rozpoznaję kolory kwiatów, z wyjątkiem przywiędłych lilii, wykwitających przejrzystą bielą tu i tam jak plamy pleśni. Dostrzegam smutno ugięte główki gerber, wiotkie jak mokry papier płatki goździków. Spomiędzy żałobnych wstęg wychylają się wciąż jędrne czerwone serca anturium z zadziornie uniesionymi pręcikami. Na wierzch kopca ktoś rzucił wiązankę róż na długich łodygach, główkami w dół. Płatki róż zwiędły i osypały się na ścieżkę przy grobie, tworząc niedbały wzór, jak groteskowe zaproszenie do sypialni. Kucam przy grobie i dotykam jednego z liści na stosie. Od dnia pogrzebu pogoda zmieniła się: ciepłe podmuchy wiatru przepędziły ołowiane śniegowe chmury, ziemia wchłonęła cienką warstwę śniegu, w zamian oddając gęstą szarobrązową breję. Niemal wszystkie kwiaty na grobie zwiędły i zbrązowiały. Na liściach połyskuje wilgoć, przypominają wywalone na wierzch, lśniące od śliny języki, jakby przed chwilą chłeptały sok z rozmiękłej gleby.

Podnoszę się i powolnym ruchem sięgam po bukiet róż na szczycie kopca. Dociera do mnie, że nie wzięłam ze sobą niczego, w czym mogłabym przenieść martwe kwiaty na śmietnik. Układam róże w zgięciu ramienia i sięgam po kolejną wiązankę. Kątem oka dostrzegam, że moja koleżanka robi to samo: pochyla się i zbiera bukiety jeden po drugim, układając je sobie w ramionach w mały stos. Potem w milczeniu idziemy główną alejką w stronę kontenera na śmieci, a ja czuję na twarzy mdlący, słodkawy zapach martwych roślin. Zrzucam do kontenera swój stos, a obok mnie ona też odsuwa się od śmietnika, otrzepując brudne dłonie. Odwracam się w jej kierunku i widzę na jej kurtce ciemne plamy mokrej ziemi i wody. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy.

Przez cały czas niewiele rozmawiamy. Wracamy razem do grobu matki i zbieramy kolejną partię martwych kwiatów. Kucam przy grobie i zamaszystym gestem zgarniam do siebie resztki kwiatów i wieńców. Grudki ziemi i zgniłe liście przylepiają mi się do przodu płaszcza. Podnosząc się z kucek z naręczem śmieci w ramionach, dostrzegam ruch w cmentarnej alejce obok, błysk białek oczu zerkających w moją stronę w ciemności. Młody mężczyzna oddala się pospiesznie w kierunku cmentarnej bramy, jednocześnie odwracając głowę i patrząc na mnie przez ramię. Chyba nie spodziewał się, że ja też go zobaczę: jego szybki krok nagle traci rytm, w jego ruchach widać niezręczność i zmieszanie, jakbym przyłapała go na podglądaniu. Moje spojrzenie przyszpila go w miejscu: przystaje na moment i krótko macha do mnie dłonią. Ręce mam pełne śmieci i kwiatów, więc odpowiadam na jego powitanie krótkim skinieniem głowy. Zaraz po tym mężczyzna odchodzi. Wszystko trwa zaledwie kilka sekund – gdy jego sylwetka niknie w ciemności między nagrobkami, moja szkolna koleżanka prostuje plecy i, lekko zdyszana, usiłuje utrzymać w ramionach brzęczące skorupy wypalonych zniczy, nieświadoma tego, co przed chwilą się wydarzyło.

Kiedy razem zrzucamy ostatni ładunek śmieci do kontenera, zaczyna siąpić deszcz. Koleżanka nasuwa na głowę kaptur kurtki z futerkiem, reklamówka, którą zawiesiła sobie w zgięciu łokcia, łopocze i szeleści w podmuchach wiatru. Zimny i przenikliwy, wiatr targa nagimi gałęziami nad naszymi głowami i wdziera mi się pod kołnierz płaszcza. Przez chwilę wydaje mi się, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia, ale moja koleżanka robi ruch głową w kierunku dalszej części cmentarza i opowiada mi, czyje groby przyszła odwiedzić, mówi, że to nie zajmie długo, że cały wieczór ma wolny. Kiwam głową w milczeniu, które trwa jeszcze przez kilka chwil. Żegnamy się krótko i odchodzę w kierunku bramy. Kiedy się oddalam, czuję na karku jej spojrzenie, ale się nie odwracam.

W drodze powrotnej do mieszkania matki myślę o mężczyźnie, którego widziałam na cmentarzu. Natychmiast poznałam jego sprężysty chód i pochyloną do przodu, lekko zgarbioną sylwetkę, długie nogi wytyczające trasę wąską ścieżką pomiędzy grobami. Spotykaliśmy się przez krótki czas, kiedy jeszcze tu mieszkałam, zaraz po skończeniu liceum. Miesiąc, może półtora, krótka i intensywna znajomość, nigdy naprawdę nierozpoczęta ani niezakończona. Pamiętam parujący letnim żarem asfalt, odurzający zapach jaśminu i tytoniu wieczorem, nasze nagie ramiona stykające się, kiedy spotykamy się po zmroku i siadamy razem na krawężniku. Przekazywana z rąk do rąk butelka ciepłego piwa, rozdrapywane do krwi ugryzienia komarów, zalewające ciało otępiające fale podniecenia, które nigdy później nie jest już tak silne.

Kiedy docieram do mieszkania matki, przekraczam ustawione w przedpokoju worki z jej rzeczami i idę prosto do maleńkiej łazienki. Napełniam wannę gorącą wodą i szoruję się tak energicznie, że zaczyna kręcić mi się w głowie. Malutkie pomieszczenie wypełnia się parą; raz po raz wyciągam korek, opróżniam wannę do połowy i dolewam więcej gorącej wody. Trę skórę szorstką gąbką, aż robi się tkliwa i różowa. Poprzez szum i plusk wody dociera do mnie odgłos wibracji telefonu, który położyłam na pralce. Wychylam się z wanny i sięgam po niego, rozchlapując wodę na podłodze. Z trudem odblokowuję telefon rozmiękłym opuszkiem palca i odczytuję wiadomość.

„Nie wiem, czy to nadal Twój numer. Jeśli tak, to widziałem Cię dzisiaj. Ty chyba też mnie widziałaś”.

Kiedy wyświetlacz gaśnie, na ekranie odbija się moja twarz, rozpalona i lśniąca od potu.

***

Spotykamy się dwa dni później w cukierni w pobliżu centrum miasta. Zamawiam kawałek ciasta z czerwoną galaretką i kawę, która dociera na stolik w białej filiżance, brązowa i mętna od fusów. Kelnerka rozlewa odrobinę kawy na spodek. Mój towarzysz zamawia coca-colę w puszce, którą opróżnia kilkoma łykami. Brzegiem widelczyka odkrawam duże kawałki ciasta i szybko pakuję je do ust jeden za drugim. Wymieniamy krótkie zdania, między nimi milczymy długo i wodzimy wzrokiem po ścianach. Siorbię wrzącą kawę małymi łyczkami, pomiędzy wargami czuję drapiące ziarenka fusów. Wpatruję się w jego opaloną dłoń zaciśniętą na czerwonej puszce, delikatne jasne włoski na nadgarstku wyglądają spod rękawa szarej bluzy.

Wiatr z hukiem zatrzaskuje za nami drzwi, kiedy wychodzimy. Ciężarne chmury wiszą nisko, rozdętymi brzuchami niemal szorują po dachach budynków pod nimi. Szczelnie zapinamy kurtki i wciskamy ręce w kieszenie, kierujemy się w stronę pobliskiego osiedla, manewrujemy brukowanymi ścieżkami pomiędzy połaciami zgniłej trawy, pokrytej tu i tam brudnymi kleksami topniejącego śniegu. Bloki w kolorze zszarzałych pasteli górują nad nami, pochylają się nisko nad naszymi głowami, jakby chciały nam się lepiej przyjrzeć. Rozrzucone przed którąś klatką ulotki furkocą na wietrze. Przyciąga nas mały plac zabaw usadowiony pomiędzy blokami, metalowe huśtawki obłażące kolorową farbą, zapadnięta piaskownica z mokrym piaskiem i kilkoma plastikowymi zabawkami porzuconymi w środku. Siadamy naprzeciwko siebie na huśtawce, skrzypiącej gondoli z drewnianymi ławkami przeznaczonej dla czterech osób. Z początku bujamy się powoli, od niechcenia, obserwuję jego wyciągniętą dłoń odpychającą palcami huśtawkę od metalowego stelażu. Rozmawiamy coraz głośniej, przekrzykujemy podmuchy wiatru, pochylamy się do przodu, żeby lepiej się słyszeć. Wiatr wciska mi kosmyki włosów do ust, on sięga dłonią do mojej twarzy i wysupłuje zaślinione pasmo z moich ust, jego palce mają metaliczny posmak. Huśtamy się coraz wyżej i szybciej, usta nam pierzchną i głosy chrypną. Wreszcie oboje podnosimy się ze swoich ławek, stajemy w gondoli i huśtamy się coraz wyżej i wyżej, krzyczę „Do nieba!”, oplatamy ramionami pręty huśtawki, a nasze ciała gną się i falują w zgodnym rytmie.

Czuję na twarzy mokre dotknięcia deszczu ze śniegiem, grube, lepkie płatki raz za razem opadają na ramiona jego kurtki, topnieją i spływają po piersi cienkimi strużkami. Dyszymy, kiedy huśtawka zwalnia i wreszcie ze skrzypieniem się zatrzymuje, on wyskakuje pierwszy i podaje mi rękę, kiedy schodzę na ląd. Chylimy głowy przed narastającym deszczem, on szybkim krokiem prowadzi mnie do miejsca, w którym zaparkował samochód. Kiedy siedzimy w środku, on uruchamia silnik i włącza ogrzewanie, przyjemny ciepły podmuch owiewa mi twarz. Włosy ociekają mi wodą, czuję na karku i policzkach prędkie zimne krople. Szyby zasnuwają się parą od ciepła naszych oddechów i wilgoci, krople deszczu głośno bębnią w dach, ogrzewanie mruczy i szumi uspokajająco. Śmiejemy się cicho do siebie, w ciele czuję lekkość, jakbym połknęła balon z helem.

– Chcesz coś zobaczyć? – pyta nagle, szeptem. Zagląda z ciekawością w moją twarz, jego oczy błyskają w półmroku, rzęsy rzucają długie cienie na piegowate policzki. Uśmiecham się i w milczeniu kiwam głową.

Zdejmuje mokrą kurtkę i odrzuca ją na tylne siedzenie. Podciąga rękaw bluzy i odsłania pokryte gęsią skórką przedramię, wyciąga je wnętrzem w moim kierunku. Zaróżowioną skórę znaczy świeży tusz, zaklejony przezroczystą folią. Byk, ciężki, majestatyczny, wznosi się na tylnych nogach, gniewnie pochyla rogaty łeb i przebiera przednimi kopytami.

***

Zapadam się głębiej wir pozbywania się rzeczy z mieszkania matki. Wstaję wcześnie i nie śpię do późna, pochłonięta nową obsesją. Przez moje ciało przepływają elektryzujące fale energii. Poruszam się szybko i zwinnie, z wprawą manewruję pomiędzy rozrzuconymi po podłodze rzeczami. Popijam kawę z plastikowego termosu i skubię kawałki suchej bułki z foliowego woreczka, żeby się posilić. Przynoszę z pobliskiego targowiska puste kartony i plastikowe skrzynki, zgarniam do nich zawartość szafek i półek, odwracam szuflady do góry nogami i wytrząsam z nich wnętrzności. Wspinam się na krzesło, żeby dosięgnąć szczytu kuchennych szafek, na których matka ustawiała ciężkie wazy, gliniane dzbany i kryształowe wazony. Wszystkie pokrywa lepka warstwa kurzu zmieszanego z gromadzącym się latami kuchennym tłuszczem. Spycham je na dół, kilka z nich tłucze się, spadając na podłogę. Słyszę pukanie do drzwi – to zjawia się sąsiadka, zaalarmowana hałasem dochodzącym z mieszkania, chce zapytać, czy wszystko u mnie w porządku i powiedzieć, że mogę wpaść do niej na kawę, gdybym miała ochotę porozmawiać. Kiwam głową i uśmiecham się uprzejmie, nie mogę się doczekać, aż sobie pójdzie.

***

Kilka dni później jadę na jego zaproszenie do domu, w którym on nadal mieszka ze swoimi rodzicami. Pamiętam ten dom z czasów, gdy spotykaliśmy się w liceum. Kiedy prowadzi mnie schodami na piętro, uderza mnie intensywny zapach środka do pielęgnacji drewna, dokładnie ten sam, co wtedy. Pod stopami czuję znajomą miękkość puchatych dywaników, którymi wyklejono schody. Klatka schodowa wyłożona ciemną drewnianą boazerią jest chłodna i panuje w niej jakiś uroczysty, kościelny półmrok. Dom jest pusty, słychać jedynie skrzypienie naszych kroków na schodach i odległe tykanie kuchennego zegara na parterze. Wchodzimy do jego pokoju przez przeszklone drzwi, żółte szkło rzuca na podłogę witrażowy cień. Przysiadam na brzegu łóżka, rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu znajomych elementów, nie jestem pewna, co ze sobą zrobić. Zauważam opartą o ścianę zakurzoną gitarę elektryczną, rozpoznaję geometryczny wzór na kremowych zasłonkach w oknie.

Obserwuję go, kiedy przyklęka na dywanie i wyjmuje z szuflady biurka metalowe pudełko. Zawartość pudełka grzechocze intrygująco. Wydobywa z pudełka maleńkie zawiniątko z folii aluminiowej i okrągły plastikowy pojemniczek przypominający szkolną temperówkę. Rozsupłuje paczuszkę z folii i wyłuskuje na dłoń kilka małych, szarozielonych grudek. Przesypuje susz z dłoni do pojemniczka, przez kilka chwil obraca młynkiem w dłoniach, znów sięga do metalowego pudełka i wydobywa mały kłębek splątanych nitek tytoniu. Wysypuje zmielony susz z młynka z powrotem na dłoń i starannie, w skupieniu miesza go w zagłębieniu dłoni z nitkami tytoniu. Wreszcie wydobywa z metalowego pudełka wiotką, nieco pomiętą bibułkę, układa na niej przygotowaną mieszankę, przesuwa koniuszkiem języka po brzegu bletki i zakleja skręt.

Zsuwam się z łóżka na dywan obok niego, kiedy podaje mi zapalonego skręta. Przez kilka chwil siedzimy w milczeniu, podajemy sobie skręta oparci plecami o bok łóżka, obserwujemy, jak pokój zasnuwa się jedwabistym szarobłękitnym dymem. Nie podnosząc się z podłogi, on sięga do starego laptopa na biurku i włącza album Pixies. Czuję, jak moje ciało wypełnia miękka wata, odchylam głowę do tyłu na łóżko i zanurzam się w drżeniu perkusji, odbijającym się przyjemnym echem w moim ciele.

Dociera do mnie nagle, że ściskam jego dłoń, tak mocno, że drętwieją mi palce. On odwzajemnia uścisk, w następnej chwili, a może za godzinę, czuję na boku szyi jego usta, ciepłe i suche, jego miękkie kręcone włosy łaskoczą mnie w policzek. Odwracam twarz w jego stronę, jego oczy wydają mi się ogromne. Powoli rozpina kołnierzyk mojej koszuli, mam wrażenie, że trwa to całą wieczność, wreszcie opadamy razem na dywan, zdejmujemy ubrania, nasze ruchy są niezgrabne, niechcący zostawiam czerwony ślad paznokci na jego policzku, kiedy ściągam mu koszulkę przez głowę. Szorstki dotyk dywanu na mojej nagiej skórze doprowadza mnie na skraj szaleństwa, jest najbardziej realną rzeczą, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam, ale już po chwili koi mnie ciężar jego ciała na moim, poruszamy się w rytm jego oddechu tuż przy moim uchu, głośny, szybki, gorączkowy. Obserwuję miarowe drgania mięśni na jego przedramieniu, opartym na podłodze nad moją głową. Byk wspina się na tylne nogi, pochyla łeb, świdruje mnie spojrzeniem.

Kiedy kończy, z westchnieniem opada na dywan obok mnie. Opieram czoło o jego przedramię. Wydaje mi się, że słyszę dobiegający z parteru głos jego matki rozmawiającej przez telefon. Czuję, jak ciepłe łzy spływają w poprzek moich skroni, do uszu, i nikną wśród włosów.

***

Wszystkie meble zostały na swoim miejscu, ale mieszkanie matki wydaje mi się teraz puste, mniejsze, ogołocone z książek, kuchennych sprzętów, maleńkich wazoników, porcelanowych figurek, kwiatów, koronkowych serwetek i innych przedmiotów, które gromadziła latami. Kłębuszki kurzu i włosów zbierają się w kątach, przenoszone podmuchami powietrza, kiedy poruszam się po mieszkaniu. Tuż przed wyjściem, w płaszczu i butach, po raz ostatni przeglądam się w dużym lustrze w przedpokoju. Podziwiam swoją twarz, okrągłą, promienną i rumianą, włosy opadające miękkimi falami na ramiona, rozchylone, czerwone usta, kąciki uniesione w lekkim uśmiechu.

Kiedy zamykam drzwi na klucz, wewnątrz mieszkania odzywa się telefon. Odchodzę ciemnym korytarzem w kierunku windy, zza mijanych drzwi słyszę szepty i szmery, a serce Ziemi dudni i pulsuje w rytm moich kroków.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ola Skalec, Taurus, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 229

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...