Nowy Napis Co Tydzień #233 / Mały region dużych rozmów
Śląsk Cieszyński ma szczęście do publikacji popularyzujących go w sposób ciekawy, nieszablonowy i potrafiący zainteresować czytelnika, także tego z daleka. A zarazem sprawiających, że w samym regionie toczy się wielowątkowa i wielogłosowa debata.
Pisałem niedawno na tutejszych łamach o książce Adama Miklasza Řezaný świat. Osobisty przewodnik po Śląsku Cieszyńskim.Werbus, jak tutaj mówią, czyli przyjezdny (w regionie jest bardzo ważne, czy jesteś stąd „od zawsze”) autor opisał dziesięcioletnie doświadczenia i refleksje z pobytu w Cieszynie i okolicy. Mimo pewnych słabości książki uczynił to w sposób mający moim zdaniem sporo zalet, z których największymi są subiektywny i „nieoficjalny” sposób opowiadania. Niewiele później ukazała się kolejna książka, która ma szanse zainteresować czytelnika niekoniecznie chętnego do sięgania po monografie historyczne, prace naukowe czy regionalistyczne rozprawki.
Rozmowy o Śląsku Cieszyńskim. Perspektywy to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Andrzeja Drobika (z pomocą Justyny Szczepańskiej), dziennikarza i reportera, autora kilku publikacji i filmów o rozmaitych aspektach „lokalności”. Książka to kontynuacja zbioru, który ukazał się w 2014 roku. Tym razem jest to nie dwadzieścia, lecz piętnaście wywiadów, powstałych zapewne z myślą o szybkiej kontynuacji pierwotnego przedsięwzięcia, bo głównie w latach 2014–2016. Ich publikacja w roku 2022 wydawała się ryzykowna, nawet jeśli kilka rozmów zostało uaktualnionych. Po lekturze stwierdzam, że upływ czasu chyba nie zaszkodził całości.
Być może niektórzy z interlokutorów Drobika powiedzieliby dzisiaj coś innego lub inaczej akcentowali pewne kwestie. Jednak, po pierwsze, niemal cały zebrany materiał jest ponadczasowy i dotyczy spraw, które jeszcze długo pozostaną ważne dla regionalnej kultury i tożsamości. Po drugie, wydaje się, że upływ czasu, paradoksalnie, pomógł książce. Mamy tu rozmowy nieuwikłane zbyt mocno w obecne spory polityczno-ideowe, a przede wszystkim w teraźniejsze wysokie nasilenie emocji po różnych stronach. Jeśli pojawiają się linie rozmaitych podziałów, a pojawić się muszą – i znakomicie, że wybrzmiewają – to są one zakorzenione w tożsamościach, postawach i orientacjach znacznie głębszych niż to, kto na kogo głosuje w roku 2023, z kim współpracuje lub komu współpracy odmawia albo jak ocenia którąś z rozlicznych bieżących pyskówek udających debaty.
Drobik dokonał wyboru rozmówców z bardzo różnych środowisk i orientacji. Podobnie jest z innymi cechami tych postaci: poczynając od wieku i przynależności generacyjnej, przez obszary zainteresowań czy profesje, a kończąc nawet na usytuowaniu terytorialnym, gdyż oprócz samego regionu i jego sąsiedztwa mamy tu nawet osoby z Pragi i północy Polski. Dzięki temu książka jest różnorodna, żywa, nie pozwalająca się nudzić, choć takie potencjalne ryzyko przecież istnieje, gdy mowa o tematyce dotyczącej dość niewielkiego regionu. Wywiady nie są pobieżne i skrótowe, a zarazem nie są przegadane. Rozmówcy, z wyjątkiem bodaj dwóch, rzadko wykraczają poza temat zapowiedziany na okładce, a bywa, że zbiory z założenia monotematycznych wywiadów zamieniają się w prezentację słusznych poglądów na wszystko.
Nie ma, rzecz jasna, sensu omawianie wszystkich rozmów ani nawet wszystkich wątków z wywiadów przywołanych poniżej. Wybrałem kilka, które najmocniej przykuły moją uwagę, choć zapewne werdykt innych czytelników byłby odmienny – i bardzo dobrze. Ta książka wręcz zaprasza do rozmaitych interpretacji, sporów, wzajemnie sprzecznych ocen.
Tom otwiera wywiad z Krzysztofem Szelongiem, dyrektorem Książnicy Cieszyńskiej – formalnie głównie biblioteki i archiwum, faktycznie instytucji pełniącej rolę ważnego gracza w kształtowaniu lokalnej kultury, tożsamości i polityki historycznej. Szelong w rozmowie przeprowadzonej, co warto podkreślić, już w 2014 roku rzuca rękawicę narracji, nazwijmy to w uproszczeniu, liberalnej czy „europejskiej”.
Krytykuje on na przykład lokalne (choć przecież nie tylko śląskocieszyńskie) sentymenty odnoszące się do „starych, dobrych czasów” monarchii austrowęgierskiej. Na lokalnym gruncie, jak stwierdza, przyjmuje to postać zjawiska, w ramach którego „miejsce Stalmacha z Cinciałą zajmują Franz Joseph z Sisi”. Czyli zasłużeni, wręcz emblematyczni lokalni działacze narodowi, „budziciele polskości”, ustępują miejsca ludziom i instytucjom stanowiącym z polskiej perspektywy po prostu prześladowców. Jak celnie zauważa dyrektor Książnicy, w narracji sąsiedzkich Czechów takie wątki i perspektywy właściwie się nie pojawiają. Dodam od siebie, że – wbrew ignorancko-naiwnym zapatrzeniom polskich środowisk liberalno-czechofilskich – tamto państwo i jego instytucje troszczą się o swoją tożsamość i kultywują etnocentryczną perspektywę o wiele bardziej niż „nacjonalistyczna” Polska.
Jakkolwiek z wszystkich organizmów, w których granicach znalazły się skupiska Polaków (czy to już uświadomionych narodowo, czy dopiero dokonujących tego procesu), c.k. monarchia była najbardziej liberalna, to przecież stanowiła obszar wielorakiego zwalczania swobód obywatelskich i narodowych. Niemal wszelkie ustępstwa trzeba było w jej ramach wywalczyć, nie zaś otrzymać w prezencie od „łaskawego pana” z Wiednia. Gdyby realia Austro-Węgier były takie, jak mówi dzisiejszy mit wielokulturowości rozkwitającej swobodnie w ramach imperium, tego rodzaju dążenia, starania, a nierzadko walki byłyby niepotrzebne. „Jak moglibyśmy wyjaśnić radość przeżywaną przez niemal wszystkie narody, które jesienią 1918 roku wyrwały się spod władzy Habsburgów i świętowały zgon «Austrii Wiedźmy»?” – pyta Szelong i choć jest to pytanie retoryczne, to zarazem brzmi obrazoburczo w czasach popularności komiksowych wizji tamtych czasów, które za podstawę mają gawędy Makłowicza oraz równie laurkowe i kontrfaktyczne wizje.
Nie chodzi jednak tylko o politykę władców. Szelong zauważa, iż
[…] to, co dzisiaj nazywamy wielokulturowością, wygląda sympatycznie i kolorowo z naszej perspektywy, natomiast dla ludzi, którzy wówczas żyli na Śląsku Cieszyńskim, obecność innych grup narodowych wiązała się z poczuciem zagrożenia, z dyskryminacją, z koniecznością ciągłej rywalizacji, a w wielu przypadkach – z przymusem zaparcia się własnej tożsamości i życia w duchowym rozdarciu. O otwartych konfliktach, sporach, a nawet krwawych utarczkach już nie wspomnę.
Na Śląsku Cieszyńskim miało to zresztą, dodam, bardzo ciekawe i dziś nieoczywiste oblicze, jakim był wyraźny w czasach zaborów patriotyczno-narodowy rys ideologii i praktyki polskiej lewicy. Było to ugrupowanie wpływowe w plebejskich kręgach regionu (mocno uprzemysłowionego, co zresztą dzisiaj słabo wybrzmiewa w narracjach mieszczańskich, gdzie starówki, wille i kawiarenki przyćmiewają kopalnie, huty, walcownie i tym podobne) i wyrażające ich dążenia wyzwoleńcze nie tylko na gruncie socjalnym, ale i narodowym właśnie. Jednak sprawy socjalne również były bolesnym i dotkliwym problemem tamtych czasów. Ponurym żartem oraz kpiną z losów setek tysięcy ludzi są takie dzisiejsze wizje monarchii, a tym bardziej polskich ziem leżących w jej granicach, w których to wizjach królują wiedeńskie czy krakowskie lokale, cesarzowa wydaje bale, mieszczki zajadają misterne torty, a szwejkowskie typy obficie raczą się piwem, kiełbasą i preclami. W rzeczywistości częstsze były „nędza galicyjska” i ponure w swej wymowie przekształcanie nazwy Galicji i Lodomerii na Golicję i Głodomerię. A w omawianym regionie na porządku dziennym były góralsko-wiejska bieda czy wyzysk u baronów przemysłu, którzy oferowali harówkę, głodowe płace, zwolnienia z byle powodu, koszmarne warunki pracy (i w efekcie choćby śmierć w kopalnianych katastrofach), a gdy „należało”, to i brutalne mordowanie czy pobicia protestujących robotników.
Nawiasem mówiąc, jest paradoksem, że współczesny pozytywny obraz czasów monarchii austrowęgierskiej propagują ludzie bliżsi środowiskom liberalnym. Choć taki sentyment jest z wielu względów chwytliwy, szczególnie w czasach szybkich zmian i kulturowego chaosu, to, jak wykazał już wiele lat temu w swym klasycznym Micie habsburskim Claudio Magris, cały etos monarchii był na wskroś konserwatywny, jeśli nie wręcz reakcyjny. Stałość, niezmienność, brak zmian, stagnacja, wręcz ekstremalna niechęć do podejmowania niekoniecznych działań i decyzji – oto cechy ustroju, do którego dzisiaj wzdychają częściej postępowcy niż kręgi monarchiczno-konserwatywne. Szelong przywołuje zresztą fakt mówiący, iż obudzona tożsamość narodowa Polaków na Śląsku Cieszyńskim była postrzegana przez przeciwników takich postaw właśnie jako wywrotowo-radykalne „jątrzenie” przeciwko „odwiecznym” i „uświęconym” zastałym regułom.
Opinii niewygodnych jest w tej rozmowie niemało. Dyrektor Książnicy krytykuje zapatrzenie w wielokulturowość czy konstruktywistyczne podejście do tożsamości ponadjednostkowych. Krytycznie ocenia obecny trend podkreślania w regionie przeszłości Księstwa Cieszyńskiego w takiej postaci, która służy tworzeniu wrażenia całkowitej kulturowej odrębności tego terenu od polskości. Ale zarazem krytykuje taki model kultury narodowej, który opiera się na wzorcu centralistycznym, pomija czy lekceważy tożsamości regionalne (w sukurs przychodzi mu w innej rozmowie z tego tomu, zajmujący w wielu sprawach stanowisko dość odmienne, profesor Ryszard Koziołek: „Co się dzieje w momencie, kiedy człowiek […] uświadamia sobie, że jego świat nie jest częścią tej wielkiej narracji kultury dominującej, że żadna składowa jego doświadczenia nie została opowiedziana w polskiej literaturze? Przychodzicie do szkoły i uczycie się o Soplicowie, o Drohobyczu, ale niczego o Śląsku Cieszyńskim – ani o lasach, ani o rzekach, ani o pasterzach”). Sądzi, że po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku „Zaolziacy [w rozumieniu polskiej ludności na tym terenie] definitywnie wypisali się z polskiej wspólnoty losów i zapisali do czeskiej”. Bardzo to wszystko ciekawe i nieoczywiste, w dodatku dobrze uargumentowane i interesująco opowiedziane.
Niejako dla przeciwwagi – być może to celowy zabieg autora rozmów – kolejny wywiad jest z Ireną French z Muzeum Śląska Cieszyńskiego. A jest to wywiad głównie o Niemcach: o ich dawnej obecności w regionie – z naciskiem na Cieszyn. O roli w tworzeniu miasta w czasach jego rozwoju i świetności, o późniejszej świadomej polityce wymazywania tego faktu z oficjalnej narracji, o braku pamięci o społeczności kiedyś w mieście i okolicy po prostu ważnej. Tematyka niemiecka budzi w Polsce emocje. Trudno się z French sprzeczać o sam fakt istnienia w Cieszynie niegdyś licznej i ważnej społeczności niemieckiej czy o jej wkład w rozwój miasta. Można przyznać rację opiniom, że warto byłoby pomyśleć o upamiętnieniu czy wspominaniu tej obecności. Nie jestem natomiast pewien, czy z taką wymową.
Trudno bowiem zaakceptować wywody mówiące, że zamiast podziału regionu między Polskę a Czechosłowację „lepszym rozwiązaniem byłoby neutralne Księstwo Cieszyńskie, czy raczej autonomiczna Republika Wschodniego Śląska niż to, co nastąpiło. Jednak takie wyjście było wówczas niemożliwe, bo Polacy nie chcieli z Niemcami rozmawiać”. Mowa o tym, że miejscowi Polacy mieliby połączyć siły z lokalnymi Niemcami i nurtem ślązakowskim (autonomiczno-nacjonalistyczny nurt odwołujący się do tożsamości śląskiej). Rzecz w tym, że do tanga trzeba dwojga, a środowiska niemieckie wolały Czechosłowację, nie tylko mamione rozmaitymi obietnicami, których zresztą Czesi nie dotrzymali, ale także złudnie przekonane o swojej sile wynikającej z niezłej sytuacji materialnej oraz z przynależności do kulturalnej, zawodowej i urzędniczej elity. Mamy sporo świadectw z epoki, że propolsko zorientowana część mieszkańców regionu, w tym na tak zwanym Zaolziu raczej większość z nich, miała inne zdanie. Nieprzypadkowo Czesi musieli się uciekać do najazdu zbrojnego i sabotowania plebiscytu ludnościowego. Wizje samodzielnego Księstwa Cieszyńskiego są z kolei irracjonalne, nawet gdyby odłożyć na bok kontekst żywego sporu narodowościowego; tak niewielki organizm miał niewielkie szanse istnienia, nawet jeśli sama ludność regionu wyraziłaby taką wolę, a Polska i Czechosłowacja zrezygnowały ze swoich dążeń.
W kwestii miejscowych Niemców dowiadujemy się różnych ciekawych faktów: nie tylko o ich istotnym i niekwestionowanym wkładzie w kulturowe oblicze miasta, tworzenie jego instytucji czy inwestowanie w ważną do dzisiaj część substancji materialnej. Mowa jest także o powojennym krzywdzeniu osób, które w czasie okupacji zachowywały się porządnie. Brakuje w tym wątku jednak kontekstu historycznego. Oczywisty jego element to fakt, że morderczą, bestialską wojnę rozpętali Niemcy kosztem całych nacji, gigantycznych zniszczeń i milionów istnień, zatem trudno dziwić się, że odwet bywał ślepy i zdarzały się w jego ramach nadużycia. W innym z wywiadów zawartych w książce profesor Radosław Zenderowski zapytany o to, czy powinniśmy się wstydzić „braku [miejscowych] Niemców w naszej pamięci”, odpowiada, sięgając po argument z nierzadkiej w regionie już wspomnianej idealizacji c.k. monarchii:
Nie, to oni powinni się wstydzić. Wstydzić się, że mając wybór w postaci tworzenia wielokulturowej przestrzeni środkowoeuropejskiej, wybrali jednak opcję pruską, inaczej mówiąc: wielkoniemiecką. Opcja austriacka była liberalna, z nadzieją na dialog, pruska – militarystyczna, prymitywna i prowadziła do obozów koncentracyjnych. To nie był nasz wybór, że myśmy kogoś wyrzucili z miasta, ponieważ Niemcy […] sami musieli uciekać w konsekwencji swoich decyzji.
Inny kontekst tego zjawiska jest taki, że surowa polityka antyniemiecka tamtego okresu nie była miejską, regionalną czy nawet polską specyfiką. Wypędzanie Niemców, w tym obejmujące przemoc i zachowania moralnie naganne, miały miejsce po drugiej wojnie światowej choćby w sąsiedniej Czechosłowacji. Dochodziło tam nawet do oddolnych pogromów, między innymi w Ústí nad Labem, Postoloprtach, Lanškrounie, Skleném i Přerovie.Wydarzenia te pochłonęły wedle ostrożnych szacunków od kilkudziesięciu do kilkuset ofiar śmiertelnych każde, a niewykluczone, iż w części przypadków były one większe.Do dzisiaj mało kto za to przeprasza czy poddaje te zjawiska refleksji, a zwykle nawet ich nie przypomina. Nie chodzi o to, aby usprawiedliwiać stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, ale przedstawianie zjawiska niemal bez kontekstu, a głównie z przywołaniem krzywd wyrządzonych konkretnym ludziom czy niewielkiej społeczności, jest zabiegiem dyskusyjnym.
A już kuriozalne wydaje się sformułowane przez autorkę porównanie: „Niemcy faktycznie czuli radość, kiedy wojska niemieckie wkraczały do Cieszyna w 1939, ale myślę, że na tej samej zasadzie, jak Zaolziacy okazywali radość, kiedy wojska polskie wkraczały na Zaolzie rok wcześniej, czyli że nareszcie idą, wracają «nasi»”. W roku 1939 było już dla wszystkich chcących wiedzieć (a tym bardziej dla mieszkających poza terenem III Rzeszy, gdzie obieg informacji nie podlegał totalitarnej cenzurze) jasne, jakie niemieccy naziści mają plany, pomysły i metody. A także co to oznacza dla terenów, na które ich wojska „wkraczały”, przede wszystkim dla ich nie-niemieckich mieszkańców, ale przecież także i dla samych Niemców – tych mających poglądy i postawy odmienne od hitlerowskich. Śląsk Cieszyński był na przykład jednym z bastionów Niemieckiej Socjalistycznej Partii Pracy w Polsce – antyhitlerowskich socjaldemokratów. Wątpię, by czuli oni radość, że „wkraczają nasi”, bo przecież od tych „swoich” czekały ich więzienia, przesłuchania, zakazy i delegalizacje, a nierzadko obozy koncentracyjne.
Krzysztof Neścior, założyciel Muzeum 4. Pułku Strzelców Podhalańskich (stacjonującego w międzywojniu w Cieszynie), przypomina z kolei o roli żołnierzy-ochotników z tego regionu w bojach o niepodległość Polski. Wybrzmiewa tu również oskarżenie pod adresem czeskich wojsk, które dokonały najazdu i zbrodni wojennych w 1919 roku. Nikt za to do dzisiaj nie przeprosił i nie rozliczył się, a w czeskim dyskursie temat ten prawie nie pojawia się ani w ogóle, ani w kontekście sporu o Zaolzie i przypominania wkroczenia polskich wojsk w roku 1938. W dodatku czeska współczesna polityka historyczna to między innymi takie postępowania, jak postawienie w zaolziańskiej miejscowości Bystrzyca dekadę temu pomnika generała Šnejdárka, dowodzącego czeskim najazdem szefa wojsk dopuszczających się bestialstw wobec polskich żołnierzy i ludności cywilnej. Część z tych haniebnych czynów miała miejsce właśnie w Bystrzycy, w której do dzisiaj ponad dwadzieścia procent ludności deklaruje narodowość polską.
Padają tu słowa będące w zupełnej kontrze do bezrefleksyjnie przyjmowanej „ogólnopolskiej” wizji historii, na przykład o odzyskaniu przez Polskę Zaolzia w 1938 roku: „Mało kto pamięta, że dzięki temu tamtejsi Polacy dopiero prawie rok później dostali się pod okupację niemiecką”. Przypominane są też fakty mało znane właśnie „ogólnopolsko”: „nie było żadnych racjonalnych przesłanek geograficznych ani historycznych, żeby polskość przetrwała i obudziła się w momencie, kiedy powstawała Polska, a przecież tu właśnie utworzył się jeden z pierwszych ośrodków polskiej władzy państwowej”. Również w tej rozmowie wybrzmiewa krytyka c.k.-monarchicznych fascynacji: „Jeśli obecnie Polak twierdzi, że okres Austro-Węgierski był najlepszym okresem dla Śląska Cieszyńskiego, to jakby zaprzeczał temu, czego dokonywali jego dziadowie, jakby odrzucał ten przewrót ku polskości”.
Wiele ciekawych i gorzkich uwag zawiera wywiad z Mariuszem Wałachem – znanym przedsiębiorcą z Zaolzia, a później i do dzisiaj prezesem Kongresu Polaków w Republice Czeskiej. Mówi on na przykład rzecz dla znających realne Czechy i Czechów oczywistą, ale mogącą zszokować teoretyków-czechofilów, choć w sumie dość zgodną z kompleksem polskim, chętnie ogrywanym w środowiskach liberalnych: „Polacy kochają Czechów miłością niezmierną i bezkrytyczną, co absolutnie nie działa na odwrót. Cokolwiek by się działo, dla przeciętnego Polaka wszystko w Czechach jest lepsze: lepsze drogi, lepsza kultura, kinematografia, historia. Z kolei Czesi mają poczucie, że przewyższają resztę Słowian”.
Wałach nie szczędzi jednak gorzkich słów Polakom – zarówno w naszym kraju, jak i swoim pobratymcom z Zaolzia. Ci ostatni szybko się asymilują, po zmianie ustrojowej przestali „trzymać się razem”, nie interesują się nawet częścią Śląska Cieszyńskiego w granicach Polski, nad czym rozmówca Drobika ubolewa. Działa to zresztą z wzajemnością, bo i „przedolziańscy” Polacy nie wiedzą i wiedzieć nie chcą o rodakach raptem zza rzeki. Ilustruje tę uwagę opowieścią o własnej córce, która uczęszczała do gimnazjum w Cieszynie: „Jej koleżanki i koledzy, wtedy w wieku czternastu, piętnastu lat, nie mieli pojęcia o Zaolziu, nie zdawali sobie sprawy, że tu są jacyś Polacy”. W innej z rozmów w tej książce Jarosław „Jot” Drużycki przytacza między innymi wymianę zdań z zaolziańskim Polakiem mieszkającym kilkanaście kilometrów od granicy i gardłującym w hospodzie za polskością, który zapytał go, czy w Polsce mamy walutę euro; inny z jego polsko-zaolziańskich rozmówców, z tytułem doktora nauk humanistycznych, nie miał pojęcia o istnieniu postaci Witkacego… Wałach ze smutkiem konstatuje, że nasze państwo nie ma takiej mocy oddziaływania i imponowania polskiej ludności w Republice Czeskiej, jak tamten kraj.
Również i tu wybrzmiewa opinia niezgodna z tym, do czego przywykliśmy w Polsce:
[…] krew mnie zalewa, że wy ciągle przepraszacie za 1938 rok. Kiedy wojsko polskie wkraczało na Zaolzie, to ulice były całe w kwiatach, ludzie autentycznie się cieszyli, że wracamy do Macierzy. Moja mama jako dziewięcioletnia dziewczynka recytowała wierszyk na powitanie wojska polskiego w Bystrzycy, co było dla niej wielkim przeżyciem – długo pamiętała tamten wierszyk. Gdy ja teraz przyjeżdżam do Polski i dowiadujecie się, że jestem z Republiki Czeskiej, wszyscy hurtem przepraszacie za ten nieszczęsny 1938 rok. […] natomiast wydarzenia z roku 1919 nic wam nie mówią. Agresja wojska czeskiego na Śląsk Cieszyński, który wtedy opowiedział się za Polską.
Te rozmowy – i inne zamieszczone w książce – zawierają wiele ciekawych informacji, nieoczywistych stwierdzeń, nieszablonowych rozważań. Nie tylko o samym regionie, ale również o tym, czym jest tożsamość lokalna i regionalna w ogóle, jak poruszać się w gąszczu odmiennych, a niekiedy wzajemnie sprzecznych interpretacji dziejów tej i innych krain, jak „wielokulturowość” wyraża się w rzeczywistych wyzwaniach codzienności, nie zaś we wzniosłych manifestach teoretyków czy w broszurach wydawanych w ramach unijnych grantów. Choć każda z tych rozmów jest wartościowa (szczególnie polecę jeszcze te już wspomniane: z profesorem Radosławem Zenderowskim oraz Jarosławem „Jotem” Drużyckim – pierwszy jest „tubylcem”, drugi przyjechał z Warszawy, a obaj dość podobnie formułują interesujące uwagi i uogólnienia, podpierając je ciekawymi przykładami, drobiazgami i anegdotami), nawet jeśli mają takie czy inne słabości, to mnie szczególnie przypadły do gustu dwie. Najbardziej nieoczywiste.
Magdalena Sacha pracuje na Uniwersytecie Gdańskim, ale pochodzi z Olsztyna, z rodziny cieszyńsko-wileńskiej. Na Śląsku Cieszyńskim tylko bywa, nigdy tam nie mieszkała. Związana jest z Macierzą Ziemi Cieszyńskiej, jej oddziałem w… Olsztynie – czyli na przeciwległym krańcu Polski. W 1950 roku władze komunistyczne postanowiły rozwiązać cieszyńską Wyższą Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego i przenieść ją do Olsztyna. Nie tylko jako instytucję, ale także jej kadry. Całą Polskę przebyło wtedy około sześciuset osób, wykładowców i studentów, czyli mniej więcej połowa ówczesnej uczelnianej „populacji”. Z kolei ojciec rozmówczyni był drukarzem i z Cieszyna trafił do Olsztyna na początku lat siedemdziesiątych w ramach procesu unowocześniania tamtejszych zakładów graficznych.
I tak oto w stolicy Warmii istnieje spore, zorganizowane i zintegrowane grono cieszynian, a właściwie neo-cieszynian, bo obecnie to głównie potomkowie dawnych przybyszów. Nie tylko kultywują oni pamięć o miejscu pochodzenia rodzin, ale także żyje wśród nich, w ramach pokoleniowego długiego trwania, „duch cieszyński”. Składa się na niego zestaw cech stanowiących część etosu regionu na południu kraju – na przykład pracowitość, solidność, punktualność, a także „uspołecznienie”, czyli aktywność w rozmaitych podmiotach, zwanych obecnie organizacjami pozarządowymi. Jak konkluduje Magdalena Sacha, nazywająca żartobliwie tę społeczność „mafią cieszyńską”, „w sumie ci cieszyniacy sami sobie stworzyli taki Cieszyn w swoim [nowym] środowisku”. Ta opowieść stanowi nie tylko wgląd w ciekawe zjawisko społeczne, ale i nieintencjonalną polemikę z wizjami skrajnie konstruktywistycznymi, przekonującymi, iż człowiek może być kim chce i gdzie chce w ramach jednostkowego, nieograniczanego wyboru i że stanowi wciąż i wciąż zapisywaną, zamazywaną i znowu zapisywaną kartę.
Najciekawszą w mojej opinii rozmową zawartą w tomie Drobika, a zarazem bardzo mocno osadzoną w lokalnym konkrecie, jak i chyba najbardziej uniwersalną, jest wywiad z Józefem Michałkiem – pasterzem owiec, propagatorem pasterstwa w ogóle, a szczególnie w Beskidach. Spodziewałem się syntezy przaśnego i do cna zgranego okołogóralskiego folkloryzmu i cepeliady z ogrywaniem wątków bukoliczno-ludomańskich. Tymczasem otrzymujemy ciekawy wywód, pełen rozpoznań oryginalnych, bliskich „wywrotowym” niszowym wizjom, tyle że osadzonych w tutejszym konkrecie, a nie w teoriach rodem z Nowego Jorku czy Paryża. Michałek bardzo ciekawie mówi o zapaści i marginalizacji peryferii i ich kultur, o niewysłuchaniu ich głosu, o upodabnianiu się wsi do miasta pod presją globalnej kultury i rozwiązań technologicznych.
Bardzo mocno wybrzmiewa tu wątek ekologiczny, ale nie w postaci modnych dziś sloganów, lecz w pogłębionym wglądzie w realia gospodarki rabunkowej, której przeciwstawiane są wnioski z odpowiedzialnej długofalowej gospodarki pasterskiej. Gdy beskidzki pasterz opowiada o dobrach wspólnych, o kulturze nie-posiadania, lecz rozsądnego korzystania, brzmi to jak antykapitalistyczny manifest – tyle że mądrzejszy i bardziej autentyczny, niż to zwykle bywa z pustosłowiem produkowanym w cieplarnianych warunkach wielkich miast, wygodnych posad i szybkich karier podpartych frazesem. Jest tu ogólna refleksja zakorzeniona w zrębach naszej cywilizacji: „Kain zabija Abla, czyli ten, kto posiada, zabija tego, kto nie posiada. […] tak się dzieje cały czas w historii ludzkości – kultura dominująca zabija czy podporządkowuje sobie kultury peryferyjne”. Są i konkrety odnoszące się do tutaj i teraz: „[…] obserwujemy na ogromną skalę przykrywanie ziemi brukiem i betonem, budowanie domów na pastwiskach górskich, ustronnych polanach. A pasterstwo potrzebuje ziemi wolnej od zabudowy, potrzebuje przestrzeni niezurbanizowanej”. Jest w tym wywodzie logika sprzeczna z duchem pieczołowicie kultywowanej własności prywatnej, jej wręcz obsesyjnym „grodzeniem”, które musi wchodzić w konflikt z pasterskim obyczajem i praktyką długich wędrówek ze stadami i ich wypasem. I które wchodzi w konflikt ze spełnianiem rozmaitych ważnych funkcji społecznych, a prywatna jednostkowa korzyść bywa społeczną, zbiorową stratą. Jest tutaj także wręcz baśniowy idealizm, którego w czasach „realizmu” podszytego cynizmem coraz mniej: „kultura pasterska zakłada też, że ludzie są dobrzy. Jeżeli spotykam drugiego człowieka, to wierzę, że może mi podać rękę, że mogę na niego liczyć, że mnie poprowadzi, ponieważ jestem jego gościem”.
W trakcie lektury nie sposób opędzić się od skojarzeń z cyklem Na wysokiej połoninie Stanisława Vincenza. Tyle że to nie są słowa inteligenta-pięknoducha, nie jest to stworzona za biurkiem literacka wizja. To opinie człowieka, który wraz z garstką podobnych sobie odrodził pasterstwo w Beskidach. Krok po kroku, od zera, po zapaści takich praktyk. Gdy zaczynali, jak wspomina, była to robota niemal pionierska, a wyroby z mleka owczego nie były dostępne na tym terenie, niezależnie od chęci nabycia i gotowości zapłacenia za nie. Dzisiaj można je kupić w regionie bez większego trudu. Po drugie, jest to aktywność rentowna, dająca utrzymanie, przynosząca dochody. Choć Michałek podkreśla kulturowo-wspólnotowy aspekt pasterstwa, odradzanie się kultury pasterskiej jako pewnego etosu, a nie (tylko) sposobu zarobkowania, to moim zdaniem ważna i wartościowa jest rentowność całego zjawiska. Ten „antykapitalistyczny” – choć zapewne pan Józef odżegnałby się od takiej terminologii – wymiar pasterstwa jest bardziej wiarygodny, gdy pozwala utrzymać się z ciężkiej i konkretnej pracy własnych rąk, niż gdyby był tylko górnolotną opowiastką.
Zachęcam do lektury całości, to naprawdę ciekawa rzecz. Na podkreślenie zasługują także bardzo staranna redakcja językowa i korekta, nieczęsto dzisiaj spotykane w tak dobrej jakości. Również szata graficzna została bardzo dobrze pomyślana i wykonana, a przecież wiele drobnych, niezamożnych wydawnictw często w pierwszej kolejności oszczędza właśnie na tych kwestiach. Efektem jest udana treść i udana forma.
Andrzej Drobik, Rozmowy o Śląsku Cieszyńskim. Perspektywy, Wydawnictwo Dobra Prowincja, Ustroń 2022.