Nowy Napis Co Tydzień #235 / Arcydzieło?
Polscy tłumacze zrobili Tomowi Hanksowi niedźwiedzią przysługę, przekładając tytuł jego pierwszej powieści z The Making of Another Major Motion Picture Masterpiece na Arcydzieło. Sięgając po książkę, można pomyśleć, że ego debiutującego w dłuższej formie literackiej aktora wystrzeliło w kosmos. Zwłaszcza gdy odwróci się okładkę i zobaczy jego czarno-białe zdjęcie oraz widniejący pod nim podpis: „Pierwsza powieść Toma Hanksa. Arcydzieło”. Ale spokojnie. Jeżeli chodzi o próżność i pretensjonalność, to Hanksowi do Mariusza Pujszo, reżysera Arcydzieła czyli dekalogu producenta filmowego, jeszcze trochę brakuje.
Literackie ambicje gwiazdy światowego kina są jednak ogromne. Nie licząc metatekstualnej ramy narracyjnej, Arcydzieło zaczyna się niczym wielka amerykańska powieść spod znaku Johna Steinbecka. Rok 1947. Miejsce akcji: Lone Butte, malutkie, prowincjonalne miasteczko w Stanach Zjednoczonych. Słodkie lata dzieciństwa spędza w nim Robby Andersen. Życie upływa mu na beztroskich zabawach z sąsiadką, słuchaniu audycji radiowych i czytaniu komiksów – ulubione kadry odtwarza następnie z pietyzmem na kartkach papieru. Codzienność Robby’ego zostaje zakłócona, gdy do miasteczka przyjeżdża jego wujek. Skórzana kurtka i motocykl robią na chłopcu piorunujące wrażenie, nic nie dorównuje jednak snutym przez tajemniczego mężczyznę opowieściom: historiom wojennym z miotaczem ognia w roli głównej. I choć wujek zabawił w Lone Butte zaledwie kilka dni – a następnie, niczym Marlon Brando w Dzikim, odjechał z głośnym rykiem silnika motocyklowego – jego pobyt na zawsze odbił się na życiu młodziutkiego bohatera. Dostarczył mu inspiracji, która w przyszłości stała się zalążkiem bestsellerowego komiksu. A ów komiks – podstawą literacką pewnego superbohaterskiego filmu.
Dzieciństwo Robby’ego śledzimy w rozdziale pod tytułem Materiał źródłowy. Jak na powieściowego debiutanta Hanks odważnie bawi się formą. Dzieli rozdziały zgodnie z kolejnymi etapami produkcyjnymi: po Materiale źródłowym mamy więc do czynienia z Piekłem developmentu, Preprodukcją, Castingiem, Zdjęciami i Postprodukcją. Urozmaica swoją książkę wizualnie, wplatając w historię fragmenty fikcyjnych, funkcjonujących w obrębie fabuły komiksów (autorstwa Roberta Sikoryaka). Rozciąga czas akcji do blisko stu lat (najstarsze wydarzenia rozgrywają się jeszcze w latach trzydziestych XX wieku), a poczet pierwszoplanowych i drugoplanowych postaci wprowadza za pomocą podrozdziałów, podążając ścieżką wydeptaną przez Normana Mailera w Nagich i martwych. Trzonem narracyjnym pozostaje jednak współczesność i praca nad filmem – liczne odgałęzienia pozwalają nam poznać przeszłe losy bohaterów, ich pochodzenie oraz drogę, która doprowadziła ich na plan Wilczej Jagody: Dłuta Ogniomiota.
Oczywiście Hanksowi brak przenikliwości i świadomości społecznej Mailera. Opisując kampanię filipińską podczas drugiej wojny światowej, autor Pieśni kata tworzył tak naprawdę tragiczną historię o wewnętrznie skonfliktowanych Stanach Zjednoczonych. W Arcydziele kontekst społeczny ogranicza się do papierowych stereotypów: straumatyzowanego żołnierza i jego kolegów z gangu motocyklowego, wiecznie upalonych komiksiarzy-hippisów czy wielodzietnej rodziny meksykańskich imigrantów. Powieść na temat realizacji filmu pozostaje więc tylko powieścią na temat realizacji filmu – pomimo tego, że Hanks usilnie próbuje opowiedzieć o czymś więcej.
Konstruując wątek główny, autor przyjmuje strategię narracyjną, którą w amerykańskim kinie wypromował Robert Altman: kluczowa jest tu polifonia, mnogość perspektyw składająca się na szerszy obraz sytuacji. Hanks nieustannie przemieszcza się pomiędzy bohaterami, pełniącymi na planie różnorakie funkcje. Mamy dostęp zarówno do punktu widzenia reżysera, producentki, aktorów pierwszoplanowych oraz epizodycznych, jak i pomagającej przy filmie z doskoku taksówkarki. Amerykanin nie idzie przy tym w bezwzględną satyrę, nie wydobywa na powierzchnię moralnego zepsucia Hollywoodu – tak jak zrobił to Altman w znakomitym Graczu. Poszukując złotego środka, Hanks utyka w bolesnym rozkroku. Z jednej strony wprowadza do powieści odrażającą postać OKB (pretensjonalnego supergwiazdora, traktującego wszystkich członków ekipy z góry), a funkcjonującym w ramach świata przedstawionego filmom nadaje absurdalne, w zamierzeniu komiczne nazwy: Dudniąca piwnica, Sierżant Twarda Pała czy Kto nie pyta (ten nie słucha kłamstw). Z drugiej strony nie potrafi oprzeć się magii kina. Polegający w dużej mierze na eksploatacji i nierównościach płacowych przemysł (dowodem chociażby wciąż trwające strajki scenarzystów i aktorów) Hanks przedstawia jako trampolinę możliwości – dość powiedzieć, że schemat „od pucybuta do milionera” powtarza się w Arcydziele dwukrotnie. Wystarczy w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie wykazać się odpowiednim wachlarzem umiejętności, a droga do kariery w Hollywood stanie przed nami otworem.
Jeżeli miałbym obstawiać, jaki film o realizacji filmu autor darzy największym uznaniem, to wskazałbym pewnie na Noc amerykańską. Arcydzieło Hanksa i arcydzieło François Truffaut łączy atmosfera życzliwego kompromisu z rzeczywistością. Zarówno Francuz, jak i Amerykanin widzą realizację filmu jako tor przeszkód, któremu warto jednak stawić czoła – ze świadomością, że nigdy nie uda się wprowadzić w życie pierwotnego planu. Fikcyjny reżyser Ferrand, grany w Nocy amerykańskiej przez samego Truffaut, mówi o tym wprost:
Realizacja filmu jest jak podróż dyliżansem przez Dziki Zachód. Wyruszasz, licząc na przyjemną przejażdżkę, ale wkrótce zaczynasz zastanawiać się, czy w ogóle uda ci się dotrzeć do celu.
W Arcydziele podobną kwestię wygłasza żona reżysera, tłumacząc dociekliwemu reporterowi, że jej mąż za każdym razem tworzy tak naprawdę trzy filmy: pierwszy na etapie scenariusza, drugi podczas okresu zdjęciowego i trzeci w postprodukcji.
Praca przy nich nigdy się nie kończy. Po jego dziele rozłażą się miliony mrówek. Niektóre z fantastycznych pomysłów trzeba odrzucić, inne ociosać, żeby w ogóle można je było ocalić, jeszcze inne trafią do przechowalni, gdzie dojrzewają jak wino albo ocet. Prawie nad niczym Bill nie ma pełnej kontroli. […] Sam może zdecydować tylko o jednym: wstać z łóżka czy nie
T. Hanks, Arcydzieło, tłum. A. Klingofer-Szostakowska, M. Rulski-Bożek, Warszawa 2023, s. 468–469. [1].
Ekipa pod wodzą Billa Johnsona zmaga się z bliźniaczymi problemami w stosunku do tych, z którymi mierzyli się filmowcy kierowani przez Ferranda. Sporym zagrożeniem są chociażby rodzące się na planie romanse – rzucające cień na integralność filmowej „rodziny”. Truffaut pozwalał im się rozwinąć i zakłócić chwiejne relacje między współpracownikami. Hanks w porę ucina ten wątek – do bolesnej zdrady małżeńskiej, tak jak w Nocy amerykańskiej, nie dochodzi. W obu utworach urzeczywistnia się natomiast największy lęk reżysera – śmierć aktora. Tragedia osobista i produkcyjna, stawiająca dalszy okres zdjęciowy pod dużym znakiem zapytania. Bohaterowie Nocy amerykańskiej radzili sobie z tym niespodziewanym wydarzeniem w sposób, nazwijmy to, klasyczny: przerabiali naprędce scenariusz i obsadzali w odpowiedniej roli dublera. W Arcydziele zmarłego aktora zastępuje inny aktor, którego twarz zostaje komputerowo zmodyfikowana w postprodukcji. Ot, znak czasów.
Pisz tylko o tym, co dobrze znasz. Debiutujący pisarze-filmowcy często trzymają się tej zasady. Quentin Tarantino rozszerzył za pomocą powieści świat swojego ostatniego filmu, a Charlie Kaufman, jak to już ma w zwyczaju, puścił wodze wyobraźni i bohaterem Antkind uczynił krytyka filmowego, który… gardzi twórczością Charlie’ego Kaufmana. Hanks i jego Arcydzieło wypadają na tym tle raczej blado – dość naiwnie. Wrażenie to potęguje fakt, iż cały ambaras dotyczy tutaj filmu superbohaterskiego – reprezentanta jednego z nielicznych gatunków filmowych, z którymi autor, na przestrzeni ponad czterdziestoletniej kariery aktorskiej, nie miał bezpośrednio do czynienia.
Autorskiego stempla Hanksa należy więc upatrywać gdzie indziej, a mianowicie – w ostentacyjnej obecności maszyn do pisania. Aktor nie kryje się z tym, że jest entuzjastą sprzętu retro: polscy fani gwiazdora doskonale pamiętają zapewne, jak z inicjatywy mieszkańców Bielsko-Białej sprezentowany mu został Fiat 126p. Maszyny do pisania pozostają jednak największą pasją Hanksa i – wystawiony w zeszłym roku na aukcję charytatywną – „maluch” musiał się z tym pogodzić. Kolekcja autora liczy już ponad dwieście pięćdziesiąt egzemplarzy – i cały czas rośnie. W analogicznym tempie rośnie liczba maszyn pojawiających się w jego prozie. Wydany kilka lat temu zbiór opowiadań Hanksa Kolekcja nietypowych zdarzeń osnuty był właściwie wyłącznie wokół tych urządzeń – w każdej historii pojawiał się inny, opisany z pietyzmem pasjonata model. Maszyny do pisania królują niepodzielnie także w Arcydziele. Bill Johnson nie rozstaje się z ukochanym sterlingiem marki Smith-Corona – to na nim wystukuje wszystkie scenariusze, w swoim uporze i przywiązaniu do technologii ubiegłego wieku przypominając Woody’ego Allena. Hanks upaja się opisem zakupu wspomnianej maszyny: przez ręce bohatera przechodzą kolejno Royale, Underwoody, Remingtony, Rockety i Adlery. Cierpliwe i metodyczne poszukiwania doprowadzają go wreszcie do odpowiedniego modelu. Nie chodzi jedynie o funkcjonalność urządzenia – Johnson poszukuje, jak sam stwierdza, „mechanicznej muzy. Narzędzia, które go zainspiruje”
W finale powieści Hanks opuszcza plan filmowy i poddaje się nostalgii. Wysyła swojego bohatera, Robby’ego Andersena, do kina-pałacu – fikcyjnego Grand Cinema Center. Przed rozpoczęciem seansu Wilczej Jagody artysta w smokingu odgrywa na organach piosenkę New York, New York, której refren widzowie, w przypływie natchnienia, odśpiewują chórem. Widać jak na dłoni, że łabędzi śpiew klasycznego kina (wraz z maszynami do pisania) interesuje autora zdecydowanie bardziej niż tajniki współczesnych produkcji superbohaterskich. Najlepsza, a z pewnością najbardziej szczera część Arcydzieła to w końcu ta osadzona w latach czterdziestych – z bohaterami, których uformowały seanse Przeminęło z wiatrem i Buntu na Bounty, a nie kolejnej odsłony Avengersów.
T. Hanks, Arcydzieło, tłum. M. Rulski-Bożek, A. Klingofer-Szostakowska, Wielka Litera 2023.