04.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #235 / Okruchy strzaskanego świata

„Przyszłość już tu jest, tylko nierówno rozłożona” William Gibson, „The Economist”, 4.12.2003

Chindōgu Marty Sobieckiej, po części kryminał, po części science fiction, na pierwszy rzut oka nie budzi zachwytu ani jako kryminał, ani jako SF. Śledztwa prowadzone przez bohaterkę, znaną z tomu opowiadań Algorytm życia funkcjonariuszkę japońskiej policji Kaori Nakamurę, nie budzą emocji. Nie skłaniają czytelnika do prowadzenia własnego „śledztwa wyobraźni”, a to jest coś, co każdy dobry kryminał robi niejako mimochodem. Wprawdzie tytułowe, długie opowiadanie zaczyna się od – dosłownie ‒ trzęsienia ziemi, ale potem napięcie spada, choć sprawa zaginięcia skromnej urzędniczki bankowej, w którą zamieszani są i modelka-celebrytka, i znany prezenter telewizyjny, i bardzo ważna postać z najwyższych sfer biznesu, ma przecież spory potencjał. Podobnie jest z uzupełniającą tom mikropowieścią Ciastko z wróżbą. Początek: śmierć czterech osób oraz zagrożenie życia kilkudziesięciu innych, ofiar zamachu dokonanego podczas festiwalu hanami za pomocą zatrutego curry, obiecuje wiele. Jednak w natłoku następujących potem potencjalnie dramatycznych wydarzeń brak wewnętrznego, fabularnego ognia, suspensu tak potrzebnego i kryminałowi, i SF, i w ogóle literaturze popularnej. Także Japonia z nieodległej przyszłości, świat, w którym bohaterka funkcjonuje służbowo i prywatnie, na pierwszy rzut oka wydaje się zaledwie naszkicowany, nieukształtowany, niedokończony. Brak mu fantastycznonaukowego rozmachu, fajerwerków pomysłowości.

Teoretycznie Chindōgu powinno więc być jednym więcej ogniwem łańcucha produkowanych seryjnie kryminałów, które niezdarnie składają w chwiejną całość młodzi, aspirujący do godności pisarza, wierzący, że w polskich realiach czytelniczych to ten gatunek jest przepustką do sławy lub przynajmniej do jakich takich pieniędzy. Powinno też być jedną więcej pozycją „z fantastyki” produkowanej (bo trudno to nazwać „wydawaniem”) przez branżowe oficyny potrzebujące do przeżycia „mid-list” (po polsku nazywa się ją brutalnie: „masą książkową”) z umierającą jako ostatnia nadzieją, że „fandom łyknie”, a autora/autorkę będzie można pokazać na konwencie, niech składa autografy, żeby było co wrzucić na Fejsa, na Insta, gdzie się da.

Ale tak nie jest. Chindōgu jednak wciąga czytelnika mimo wymienionych wad, które chyba wcale nimi nie są, i tych będących nimi z całą pewnością, między innymi fatalnej redakcji, po której pozostały smaczki typu: „chwyciła kurtkę, w biegu naciągnęła buty”. Jest tak przynajmniej w części dzięki konstrukcji postaci bohaterki, która najpierw jest kobietą po przejściach, a dopiero potem policjantką specjalizującą się w cyberprzestępczości. Jako dziecko Kaori Nakamura była świadkiem śmierci ojca – pilota wojskowego, śmierci, którą sama spowodowała, choć pośrednio. Jej kaleki brat, skrzywdzony przez nią nieświadomie, popełnił samobójstwo.

Bohaterka Sobieckiej jest kobietą niewyleczoną z głębokiej traumy, nieprzystosowaną, a także pozbawioną ambicji zawodowych z nieodłącznym od nich „parciem na awans”, co uzasadnia zwolniony rytm narracji. Czytelnik, któremu uda się zmienić perspektywę lektury, zapomnieć o regułach kryminału, z łatwością dostrzeże, że fabularną osią Chindōgu nie są zagadki pomysłowych przestępstw do jeszcze bardziej pomysłowego rozwiązania, lecz opowieść o kobiecie usiłującej jakoś funkcjonować w otaczającej ją rzeczywistości tak dalece odczłowieczonej, tak wysoce technologicznej, tak szybko pędzącej na oślep przed siebie, że na introspekcję zostawia coraz mniej miejsca.

Wiedziona silnym „instynktem sprawiedliwości” oraz doskonale wykształconą po doświadczeniach dzieciństwa empatią, jako policjantka usiłująca „służyć i bronić”, grubą linią oddzielać winę od niewinności, Nakamura prowadzi dochodzenia kryminalne, nieustannie walcząc z oporem materii. Przypomina w tym „twardego stróża prawa” tak dobrze znanego z literatury „noir” (w Polsce nazywanej „czarnym kryminałem”). Policjantka ma wysokiej klasy moralny kompas, bezbłędnie wskazujący cel, do którego drogę zagradzają kłody rzucane pod nogi dobrego gliny przez możnych tego świata, dla których prawo, porządek i sprawiedliwość mają znaczenie tylko wtedy, gdy można je przehandlować z zyskiem mierzonym nie tyle pieniędzmi, ile udziałem we władzy. W Chindōgu ów „opór materii” spersonifikowany zostaje zgrabnie w postaci Chie Ohno, alter ego bohaterki, egocentryczki doskonałej, córki bardzo wysoko postawionego w biznesie ojca, modelki bezwzględnie korzystającej z celebryckich przywilejów.

Sobiecka odstępuje jednak od konwencji „noir” w tym, co wydaje się bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze. Amerykański bohater tej jakże popularnej odmiany literatury kryminalnej z najwyższej półki doskonale zna zasady w tym świecie obowiązujące. Umie zaakceptować istnienie układów i układzików, nagiąć się do nich, skoro tak trzeba, ale umie też wykorzystać możliwości, jakie te układy dają, choćby były niewielkie. W Chindōgujest inaczej ‒ jest odwrotnie. Naomi Nakamura musi działać w świecie, do którego zasad nie sposób się dostosować, ponieważ nie tylko pozostają tajemnicą, ale w dodatku wydają się zmieniać chaotycznie, bez ostrzeżenia.

Świat, w jakim zanurzamy się podczas lektury, owo typowe dla fantastyki gatunkowej jakże modne dziś „światotwórstwo”, mam za główny element tajemnego czaru, jaki Chindōgu rzuca na czytelnika… pod warunkiem, że czytelnik pozwoli się oczarować. Bo jest to światotwórstwo nadzwyczaj oszczędne. W przypadku fantastyki oszczędność taką uważa się za wadę, za dowód warsztatowej niedoskonałości lub ubóstwa wyobraźni, i tak najczęściej bywa, ale nie w tym przypadku. Przedstawiony z godną podziwu erudycją świat Japonii trochę jeszcze dzisiejszej, ale trochę już nie, jest z zasady nieopisywalny, bo nie istnieje język jego opisu. Jest światem czekającym na rewolucję, która coś przynajmniej by wyjaśniła, coś uporządkowała… i nie mogącym się jej doczekać. To, co doskonale znane: wszechwładza korporacji, samochody (już autonomiczne, lecz jeszcze sprawdzające – na wszelki wypadek? ‒ trzeźwość kierowcy), tradycje, w których kulcie Japonia jest mistrzynią, czyniąc z nich wręcz rytuały, nawet trzęsienia ziemi i ciągle żywa pamięć katastrofy Fukushimy płynnie przechodzą w to, co pozostaje nieznane, nieokreślone. Seks-lalki ewoluują w seks-roboty – jakie to logiczne! Jaki dystans dzieli nas od chwili, kiedy wirtualna symulacja erotyczna, w którą za obiekt seksualny podstawić możesz swoje wyobrażenie nieznajomej (lub nieznajomego) sprawi, że rzeczywisty pierwowzór wirtualnego wyobrażenia, używający hard- i software tych samych producentów, poczuje się wykorzystany seksualnie, zgwałcony w realu? Gdy już opaski, dziś tylko rejestrujące i wyświetlające kilka funkcji organizmu, noszone przez prowadzących zdrowy tryb życia mężczyzn i kobiety, pozwolą dzięki wystarczająco skomplikowanym algorytmom określić na odległość przeżycia właściciela ‒ co zapobiegnie użyciu ich do sterowania tymi przeżyciami? A cud medycyny zapobiegawczej: nanoboty działające „od wewnątrz”, przez system nerwowy, optymalizujące czynności najważniejszych, najbardziej narażonych organów – jak długo przyjdzie nam na nie czekać i czekać, aż ich software ktoś zhakuje tak, że zmienią się w narzędzia zabójstwa? Co będzie, gdy młody chłopak, ofiara wypadku, za który sprawca nie poniósł kary, leżący w szpitalnym łóżku całkowicie sparaliżowany, ale mogący sterować małymi usługowymi robocikami dzięki aktywności mózgowej – co za wspaniałe lekarstwo na wykluczenie! – zamorduje sprawcę swoim robocikiem? Nie on zabił, jest do tego niezdolny, a życzenie komuś śmierci to jeszcze nie przestępstwo. I robocik też nie poniesie konsekwencji, bo jakie ma ponieść? „Rękę karaj, nie ślepy miecz”… ale ręka jest przecież umowna, wirtualna.

Samotność funkcjonariuszki Nakamury łagodzi jedna trzecia adopcji psa, co uprawnia ją do posiadani w domu jego hologramu dającego się głaskać, liżącego rękę i pochłaniającego smaczki. A także stała obecność hologramu jej nieżyjącego brata, bardzo użytecznego, bo poruszającego się swobodnie w cyberprzestrzeni. Momentami to Nakamura jest Watsonem przy bracie ‒ Holmesie, choć logika nakazywałaby stosunek odwrotny.

To wszystko gdzieś już jest, tylko nierówno rozłożone. Nie ma komu zebrać okruchów naszego roztrzaskanego świata, bo przecież nie wiemy nawet, gdzie i jak już jest roztrzaskany, a gdzie jeszcze nie jest. Chindōgu ukazuje dobitnie chętnemu, życzliwemu czytelnikowi niepokojący dylemat: nawet jeśli uznamy wirtualność za intrygujący dodatek, czysto utylitarny, wzbogacenie dobrze nam znanego realu, to ile tej wirtualności zniesiemy? Jak długo będziemy się nią wzbogacać, nim przekroczymy granice wytrzymałości naszego ludzkiego tworzywa? Człowiek, jego kultura, jego cywilizacja nie są przecież nieskończone. Jeśli rzeczywistość wirtualna ma zajmować coraz więcej ludzkiej przestrzeni (a zajmuje ją przecież eksplozywnie), to kosztem swego przeciwieństwa, „realu”. Nazywa się to „grą o sumie stałej”.

Sobiecka stawia w Chindōgu interesujące pytanie: ile czasu dzieli nas od chwili, gdy przestaniemy być gatunkiem dominującym? Gdy na drabinie bytów przeskoczą nas stworzone przez nas samych, w najlepszych intencjach, wirtualne twory, które jakże chętnie zaprosiliśmy do naszego świata i nas samych? Pytanie o to, kto tu jest chindōgu ‒ przedmiotem pozornie ułatwiającym życie, lecz w istocie doskonale niepotrzebnym?

Marta Sobiecka, Chindōgu, Wydawnictwo IX, Kraków 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Sokołowski, Okruchy strzaskanego świata, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 235

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...