Nowy Napis Co Tydzień #236 / Dalej są już tylko smoki
Po powrocie z podróży, tej małej czy wielkiej, opowiadam swoim bliskim, gdzie byłem. Ta myśl nie opuszcza mnie od momentu, gdy skończyłem czytać Horyzont Barry’ego Lopeza, bo po lekturze książki tego podróżnika i pisarza… doprawdy nie wiem, gdzie byłem. Już słyszę, jak ktoś ripostuje: „hola, hola, Cielecki, przecież masz w Horyzoncie punkty geograficzne, nawet współrzędne w każdym rozdziale, chyba nie przeczytałeś książki”. Rzeczywiście, każdy rozdział Horyzontu to relacja z jednego, konkretnego miejsca. Stanowi ona jednak pretekst, by opowiedzieć o innym miejscu, a to z kolei do opowiedzenia o jeszcze innym, by opowiedzieć o jeszcze kolejnym, za którym już majaczy następne. Dość powiedzieć, że igła kompasu na tych stronach szaleje. Wynika to z tego, że Barry Lopez chciał na łamach Horyzontu zamknąć w czymś przypominającym autobiografię ponad siedemdziesiąt lat swojego życia spędzonego w ciągłym ruchu. Lopez, który był chyba wszędzie, próbuje swoje doświadczenie zapisać. Obraca się to przeciwko czytelnikowi, bo „bycie wszędzie” jest przecież podszyte „byciem nigdzie”.
(Nie)wyjaśnienie
Zachodni Oregon, Arktyka, Galapagos, Zatoka Botaniczna, kenijska pustynia, Antarktyda – punkty przystankowe, z których Barry Lopez spogląda na tytułowy horyzont, zdają się nie mieć ze sobą zbyt wiele wspólnego. Zawsze można to zapisać w jeszcze inny sposób: wietrznie, zimno, wilgotno, upalnie, lodowato. Rozciągnięta linia, co szybko zauważa czytelnik, nijak nie układa się w spójną opowieść. Raczej plącze raz po raz w kolejnych próbach wyjścia na prostą. Paradoks? Z pewnością. Można by odpowiedzieć, że jedynym punktem stałym jest tu jednoosobowy biegun północny, czyli sam autor. Barry Lopez podróżuje do miejsc, które można nazwać skrajnymi: dawne obozy koncentracyjne i zrujnowane trzęsieniami ziemi miasta, place egzekucyjne i owiane mroczną legendą więzienia. Miejsca naznaczone cierpieniem, które przecież pozostawiło jakiś widmowy ślad. Trudno jednak nazwać Lopeza nekroturystą. Oprócz miejsc przesiąkniętych niepojętym bólem autor udaje się także w zupełnie innym kierunku, do miejsc jakby przeciwstawnych. Niczym Christopher McCandless wyrusza w dzicz (Into the wild). W przypadku Lopeza to tereny wciąż dzikiej przyrody, gdzie człowiek jest narażony na ekstremalne doznania, jak kenijska pustynia z wszechobecnym upałem czy Arktyka z dniami pogrążonymi w ciemnościach. Od miejsc naznaczonych dzikością i barbarzyństwem człowieka wobec drugiego człowieka oraz przyrody, do miejsc, gdzie to sam człowiek staje się gatunkiem zagrożonym. Czy jest w tych podróżach od jednego ekstremum do drugiego, przeciwstawnego, jakaś intuicyjna potrzeba znalezienia równowagi? Nie wiem. Nie wie tego też sam Lopez, który w jednym z przypisów, zamieszczonym na ostatnich stronach, umieszcza (nie)wyjaśnienie napisane iście drobnym maczkiem:
Cokolwiek jest to coś, co wymaga ode mnie – domaga się, mogłaby powiedzieć Debra – tego rodzaju doświadczeń, jakie można przeżywać jedynie, gdy się podróżuje samotnie – gdy wybiera się do miejsc fizycznie trudno dostępnych, gdzie żyje się ciężko i wszystko jest podporządkowane jakiejś konkretnej historii albo dążeniu do znalezienia się w jakiejś sytuacji, a rytm jedzenia i spania bywa chaotyczny – musze podziękować zarówno mojej rodzinie, jak i mojej pierwszej żonie za to, że mogłem korzystać z ich zrozumienia i wsparcia.
To zdanie, długie i skomplikowane, jest kwintesencją Horyzontu i doprawdy trudno mi pojąć, dlaczego Lopez umieścił je nie w głównym tekście książki, ale właśnie w przypisie, gdzie znalezienie go nie dla wszystkich będzie oczywiste. Jest w tej wypowiedzi próba uzasadnienia potrzeby przemieszczania się pomiędzy okrucieństwem a pięknem, samotnością człowieka wobec drugiego człowieka i samotnością wobec dzikiej przyrody. Pisarz nie czerpie satysfakcji z przebywania w miejscach naznaczonych bólem – wręcz przeciwnie: niesamowita wrażliwość, przekraczająca granice czasu i przestrzeni, a także metafizyczna wręcz empatia sprawiają, że współcierpi w miejscach niezawinionej śmierci. Zarówno dla czytelnika, który odczuwa podobnie, jak i dla pozbawionego takiego zmysłu, ważne jest uzasadnienie odbywania takich podróży. Barry Lopez daje wyjaśnienie, które równocześnie nie jest żadnym wyjaśnieniem. Pisze: „Cokolwiek jest to coś, co wymaga ode mnie […]”. Można opatrzeć tę ciekawą myśl całą siecią interpretacji. Wskazywać imperatyw moralny, duchowe wezwanie, status medium, nawet odwołać się do indiańskich obrzędów tańca duchów czy słowiańskich dziadów. Nic z tego jednak nie uzyskamy. Lopez również nie ułatwia czytelnikowi zadania. Na jakiekolwiek pytanie w odpowiedzi uzyskamy jedynie „coś”. To „coś” jest natarczywe, niedające spokoju, jakby wiecznie nieuciszone. Jednocześnie to „coś” każe wędrować, przemieszczać się zupełnie jak Lopez pod władzą ducha biegunów. Czytelnik zaproszony do współwędrowania, czyli do lektury Horyzontu, zostaje bezradny wobec swoich pytań. I mam wrażenie, że przed podobną kapitulacją stawał autor, skoro ani w czasie swojego całego życia, ani na kartach ponad pięciusetstronicowej autobiografii nie potrafił powiedzieć nic więcej niż „coś”. Nazbyt wiele ironii wdało się w to zdanie? Być może, ale jest to ironia podszyta rozczarowaniem czytelnika, który zawsze stawia przed autorem poważne zobowiązania: jeśli ośmielasz się czernić papier, jeśli zdaje ci się, że masz śmiałość zająć mój czas i wejść w moje życie, to udowodnij, że masz jakąś odpowiedź. W tym przypadku setki stron i kilkadziesiąt lat życia, które doprowadzają pisarza do wysłowienia w ukrytej na ostatnich stronach i w przypisie (nie)odpowiedzi, budzi raczej rozczarowanie. Z drugiej strony przecież widać w „tym czymś” jakąś niesamowitą wrażliwość i rodzaj dramatyczne rozszczepienia – przez które, mając szczęśliwą rodzinę i wspomagającą żonę (zarówno pierwszą, jak i drugą), nie jest w stanie spokojnie żyć. Dla poczucia najgłębszego jestestwa nie wystarczą wspólnie spędzone noce, odprowadzania dzieci do przedszkola, czekanie na nocny powrót nastolatka do domu. Może zatem odpowiedź – jedyna i scalająca wszystko – jest właśnie w tym, co przed nami? W tej linii styku nieba i ziemi, niemożliwego i namacalnego, która jest jednako nieuchwytna i wciąż przed oczami?
Barry Lopez pisze:
Spodziewałem się, że zajmie mi to nie więcej niż kilka godzin uważnego skupienia na każdej minucie kątowej tego łuku, tej przykuwającej wzrok linii, która wyznacza ciemny skraj oceanu drżący na tle nieba. Po przekroczeniu tej linii statki znikają; po tej stronie wyłaniają się z wody. To linia graniczna dla każdego twórcy map, skraj tego, co znane. […] Uważne przyjrzenie się tej prostej i jednoznacznej linii zajęło mi nie kilka godzin, ale cały dzień, od śniadania do zmierzchu.
I jeszcze:
Mewa lodowa szybująca ponad moją głową zabiera ze sobą niewidzialna linię, jaką rysuje na niebie, gdy ślizga się na wietrze, linię, która wiąże wietrzne bezchmurne błękitne niebo z gęstą, ciemną zielenią oceanu.
Aktywna tabula rasa – ocean, a nad nim ołowiane niebo.
Wydaje się, że wpatrywanie się w horyzont ma tę właściwość, że poplątane życie potrafi nanizać na swoją prostą linię. Że człowiek się uspokaja i widzi więcej, a z czasem odpadają wszystkie słowa i pozostaje jedynie trwanie. Horyzont Lopeza często zawiera w sobie wyciszające malarskie pejzaże, medytacyjne zapatrzenie, nawet poetycką frazę. Przynoszą one zarówno ukojenie, jak i pewne rozdrażnienie. Czy Lopez nie zamienia Horyzontu w swój pamiętnik „mindfulnessowych” momentów, do których – nie oszukujmy się – nie ma dostępu czytelnik? Horyzont to wszak książka autobiograficzna, z całym tego gatunku bagażem.
Zobaczyć wszystko, dotrzeć wszędzie
Interesująca, ba! Elektryzująca wręcz jest nadwrażliwość Lopeza w odczuwaniu świata. Zupełnie jakby chciał swoim jestestwem objąć cały (dosłownie!) świat. Jest w tej postawie jakiś absolutny zachwyt wobec przyrody: podróżnik nieustannie uczy się gatunków ptaków, owadów i kwiatów, posługuje się przy tym zarówno nazwami potocznymi, jak i pełnymi nazwami naukowymi. Przy jego śpiworze zawsze leżą jakieś książki – atlasy, dzienniki, biografie. „Przy okazji wszystkich podróży nieustannie starałem się pogłębić swoją wiedzę”, pisze już na pierwszej stronie. Poruszanie się pośród najnowszych osiągnięć wiedzy w zakresie meteorytów czy odkryć archeologicznych (że o sprzęcie podróżniczym już nie wspomnę) wywiera niekłamany podziw. Lopez stara się być ze światem na bieżąco, jest jednocześnie człowiekiem mocno odczuwającym fantomowy ból przeszłości.
Biogeografowie przez lata dowodzili, że niszczenie naturalnych ekosystemów na przemysłową skalę– rozkopywanie szczytów wzgórz, by odsłonić złoża węgla; przemysłowa wycinka; uprawa masowa; ustawianie tam na rzekach, w których dawniej odbywały się ogromne migracje łososi – tworzy nowe ekosystemy, a dzieje się to tak szybko, że długotrwałych skutków takich poczynań nie widać od razu. Podobna sytuacja miała miejsce, gdy brytyjscy kolonizatorzy przybyli do Indii, Aleksander Wielki wkroczył do Egiptu, a arabska nauka i filozofia pojawiły się na Półwyspie Iberyjskim – wtedy także miejscowe kultury szybko uległy zmianom. Rzecz jasna, wraz z tymi zmianami pojawiły się silne argumenty przeciwko nim, podkreślające wartość pierwotnej czystości kulturowej, które miały ogromne konsekwencje polityczne, społeczne i gospodarcze.
Jak mamy oceniać, czy nawet zdefiniować – w następstwie tak ogromnych zaburzeń biologicznych i kulturowych – sens jakiegokolwiek domniemanego stanu ekologicznej czystości, nie mówiąc już o stanie czystości kulturowej?
Lopez jest niesamowicie rozrzutny w podsuwaniu czytelnikowi punktów zaczepienia i perspektyw. Autor wielokrotnie pisze fragmenty, które mają wymiar iście horyzontalny: zobaczyć wszystko, dotrzeć wszędzie. Przy kilku pierwszych z nich byłem zachwycony, odkładałem książkę na bok i rozmyślałem. Przy kolejnych byłem zwyczajnie znudzony. Lopez wyciąga porównania z przeszłości niczym asy z rękawa, miesza chronologię i przestrzeń, zupełnie jakby był władcą czasu i przestrzeni. Ma to swój czar, nie przeczę, ale schemat powtórzony kilkadziesiąt razy staje się zwykłą sztuczką, nie zaś sztuką. Z czasem siatka porównań i analogii nie zatrzymuje czytelnika, który skupia się na wściekłej bezsilności wobec degradacji przyrody przez człowieka. Miejsca niedostępne przestają być odludne, a tam, gdzie stały jeszcze niedawno lasy, teraz piętrzą się kolejne apartamentowce. Jednym z pytań, które zadaje Lopez, sięga rzeczywiście znacznie dalej, bo aż samego rdzenia człowieczeństwa: co jest poza horyzontem, jeśli nie zniszczenie środowiska naturalnego? Jak wyjaśnić tę nieustanną potrzebę degradacji środowiska, w którym żyjemy? Co zrobimy, gdy zniszczymy nasz świat? Ruszymy na Księżyc? Kolejne planety do zdobycia, zniszczenia, porzucenia i ruszenia dalej? W tych fragmentach, gdzie autor opisuje degradację naszego środowiska, łatwo wyczuwalny jest gniew i wściekłość. Jednocześnie poprzez przywołanie niesamowitej liczby nazw ptaków, roślin, owadów, wreszcie wszelkiej maści zwierząt, czytelnik ma wrażenie, że Lopez tworzy coś w rodzaju kadyszu, czy niezwykłej litanii małych śmierci. Autor czuje – i jest to kluczowe stwierdzenie – przyrodę jak mało kto. Jego umiłowanie konkretu, czułość, a jednocześnie jakieś wciąż nabożne, jakby pierwotne podejście do dzikiej przyrody sprawia, że może pisać takie zastanawiające zdania, od których trudno się uwolnić:
Spoglądając z brzegów pięciu oceanów Ziemi, a także z mostków wielu statków, próbowałem, często przez wiele godzin, zrozumieć oceany nie jako czekające na nas puste miejsca, które należy zdefiniować przez jakieś wydarzenia, ale jako rodzaj świadomości.
Dalej są już tylko smoki
W miejscach trudno dostępnych człowiek jest zredukowany do podstawowych czynności. Musi także zgodzić się na to, że niektóre jego zmysły są przytłumione, inne zaś niesamowicie wyostrzone. W takich okolicznościach zwykłe narzędzia pomiarowe zdają się zawodzić. Lopez uruchamia wtedy swoje zmysły metafizyczne – zaczyna wędrówkę z duchami. Najlepiej wyczuwalne jest to wtedy, gdy autor porusza się w krainach lodu – Arktyce i Antarktydzie. Pisze stamtąd przejmujące zdania:
Kiedy jakaś granica znanego świata – powiedzmy geograficzna, jak w wypadku ludu Thule wędrującego na wschód z Alaski i docierającego w głąb nieprzyjaznego świata dalej, niż uczynił to ktokolwiek przed nimi – staje się zamiast tego kuszącym horyzontem, miejsce, które się otwiera, prowadząc do jakiegoś dalej położonego celu, wtedy świat wcześniej nieznany staje się integralną częścią nowego uniwersum. Do gry wkraczają pamięć i wyobraźnia. Nieznana przeszłość odwołuje się do teraźniejszości i do zapamiętanej przeszłości – w tym momencie ekspansji przyszłość, dotąd tylko wyobrażana, wydaje się czymś na wyciągnięcie ręki.
Lopez wyobraża sobie, jak dawniej żyli ludzie w tych niesprzyjających warunkach. Staje pośród stanowisk archeologicznych i stara się sięgnąć swoją empatią poprzez wieki. Obraca w palcach ludzkie kości, prymitywne narzędzia i… milczy. Wsłuchuje się w ciszę, wystawia nozdrza do wiatru, czekając na to, co przyjdzie.
W okrutnym pięknie
Barry Lopez wędruje od cierpienia do piękna, od skrajności do skrajności, od samotności do życia rodzinnego, a wszystko po to, aby zatrzymać się jedynie na moment i ruszyć dalej. Jest w jego postaci coś, co zarazem mnie przyciąga, jak i odpycha. Jako metafora byłby opowieścią o wiecznym niespełnieniu. Ale Barry Lopez jest postacią zupełnie realną, która w niezrozumiały dla mnie sposób gna dalej. Moje niezrozumienie nie wynika z tego, że jestem facetem zasiedziałym za biurkiem (jakkolwiek – jestem). Raczej z tego, że autobiograficzny Horyzont staje się nie tylko oskarżeniem działalności człowieka wobec człowieka i przyrody, ale również samooskarżeniem. Nie wiem jednak, czy Lopez miał tego świadomość. Jako facet podróżujący na oklep na krześle, mam nieco inną optykę przemieszczania się. Dotyczy to zwłaszcza uzasadnienia. Uzasadnienia podróżowania i wynikającego z tego uzasadnienia pisania. Dlaczego uważasz, że twoje podróżowanie jest lepsze od mojego? Dlaczego chcesz mi opowiedzieć na pięciuset stronicach o swoich wojażach?
Jednym z głównych motywów Horyzontu jest wieloletnia medytacja nad życiorysami Jamesa Cooka i Karola Darwina. Autor wpatruje się w ich biografie, a analogie pomiędzy nimi a samym Lopezem są aż nadto czytelne. Współcześnie pod adresem podróżników i odkrywców z poprzednich epok stawiane są liczne zarzuty dotyczące braku poszanowania miejscowych kultur czy nieprzemyślanych eksperymentów, które rodzą pytania o sens podejmowanych wypraw. Jako sztandarowy przykład takich wypraw podaje się przedsięwzięcie Edwarda Wilsona, który w 1911 roku wyruszył na Antarktydę w celu zdobycia jaj pingwinów. Z narażeniem życia wyprawa zdobyła sześć jaj, z czego trzy stłukły się w podróży. Ocalałe jaja pingwinów dowieziono na Uniwersytet Edynburski, gdzie przeleżały dziesięciolecia przez nikogo nie zbadane. Problem w tym, że podobne błędy popełnia Barry Lopez. Część z nich zauważa sam. Opisując swój pobyt pośród rdzennej społeczności mającej znikomy kontakt z białym człowiekiem, pisze: „Przez samą swoją obecność w tych miejscach wnosiłem możliwość (dalszej) dezintegracji”.
Świetne jest to zdanie, bardzo uczciwe – to trzeba przyznać. Brakuje mi jednak wyciągnięcia konsekwencji. Piętnujący turbokapitalizm i przemysł turystyczny Lopez jakoś dziwnie milczy o konsekwencjach swoich pobytów pośród ludów pierwotnych. Bo przecież oczywistym jest, że jeśli do nich dotarł, to jego obecność na nich wpłynęła. Ale gdyby na tym poprzestał, może „promieniowanie Lopeza” byłoby znikome. Podróżnik jednak opisuje swoje przygody, a więc utrwala ślad zarówno swoich egocentrycznych pragnień, jak również rzuca wyzwanie innym: dotąd dotarłem ja, a wy, moi czytelnicy i fani, czy podążycie moją drogą? I czy w tych podróżach chodzi naprawdę o przechowywaną mądrość rdzennych mieszkańców, czy jednak o własne ego podróżnika? Inną pułapką, w którą wpada Lopez, są jego tyrady o zanieczyszczeniu środowiska łączone z zachwytem nad spotkanym w głuszy łosiem czy jeleniem. Ile paliwa lotniczego i samochodowego trzeba było zużyć, aby doświadczyć epifanii dzikiego życia? Takich pułapek jest oczywiście kilka. Widzę je wyraźnie ja, podróżujący na oklep na krześle, ale nie dostrzega ich pisarz dźwigający plecak. Nie wiem, czy są to perspektywy wzajemnie się wykluczające, czy jednak jest to kwestia egocentryzmu.
Spróbuj opiewać, spróbuj
Minęło już kilka dobrych tygodni od lektury Horyzontu, a ja zdaję sobie sprawę, że coraz mniej wiem o tej książce. I coraz bardziej oddalam się od linii, którą Barry Lopez chciał spiąć swoje życie. Osoba o wielkiej wrażliwości, wspaniałym zmyśle metafizycznym, ocierająca się jednak miejscami o wątpliwy słuch poetycki („ocean to aktywna tabula rasa”) i śmieszność. Być może moje zagubienie wynika z nadmiernej obfitości Horyzontu potraktowanego właśnie jako autobiografia z przesłaniem, jako autobiografia z wpisanym weń manifestem. Gdyby autor skrócił ją o połowę, byłaby ona bardziej bezpośrednia i precyzyjna. Zamiast tego czytelnik otrzymuje książkę, która ani nie chce, ani nie potrafi się zakończyć. Zastanawiam się nad tym i piszę to bez ironii, ale z namysłem, który kieruję również do samego siebie. Na kartach Horyzontu Lopez dwukrotnie odwołuje się do twórczości Adama Zagajewskiego. Za każdym razem przywołuje wiersz Spróbuj opiewać okaleczony świat. Lopeza i Zagajewskiego łączy ta sama czuła wrażliwość i zamyślenie. Poeta, ten podróżujący raczej zza biurka, potrzebował kilku wersów zamkniętych na jednej stronie. Barry Lopez – znacznie więcej.
Barry Lopez, Horyzont, tłum. Jarosław Mikos, Marginesy, Warszawa 2023.