Nowy Napis Co Tydzień #238 / Niekończąca się opowieść
Mimo trwającego od kilku dekad niemal w całej Europie kryzysu demograficznego można odnieść wrażenie, że co jak co, ale muzy pozostają wyjątkowe płodne. Do olimpijskiej wielkiej dziewiątki dołączyły w ostatnich latach film (dziesiąta muza), telewizja (jedenasta muza), a nawet Internet i gry komputerowe ‒ jako dwunasta muza. Tylko komiks – mimo że jego historia, nawet w wersji kanonicznej, liczy już blisko sto lat – jakoś nie może doczekać się swojej patronki. Jego status od początku był zresztą co najmniej podejrzany – wielu uznawało go za nieślubne dziecko literatury i malarstwa, przemilczając wstydliwie jego istnienie; dla innych był on przejawem zepsucia obyczajów i narzędziem demoralizacji. Czas płynie, bibliografii i czytelników przybywa, a komiks wciąż pozostaje artystycznym pariasem o niejasnej proweniencji. Żeby wejść na salony, wciąż potrzebuje rekomendacji kogoś z towarzystwa, specjalnego poręczenia, „dzikiej karty”. Na szczęście o jego prawa ubiega się ostatnio coraz więcej osób znanych i szanowanych. Powstają kolejne opracowania teoretyczne, interesujące analizy, nowe ujęcia sztuki komiksowej, ukazujące jej nieznane wcześniej oblicza – że wymienię chociażby znakomity esej belgijskiego historyka komiksu Thierry’ego Smolderena Komiks i prawa półkula
Do zacnego grona adwokatów komiksu dołączył ostatnio Paweł Chmielewski – dziennikarz, scenarzysta, aktywista komiksowy, współorganizator kieleckiego Festiwalu Komiksu i Narracji Obraz[k]owych. Stowarzyszenie Twórcze „Zenit”, którego autor jest prezesem, wydało jego książkę Na dworze Goździkowego Króla. Polskie formy komiksowe w kontekście europejskim od XV wieku do roku 1914. Historia popularna. Jej celem jest udowodnienie, że komiks nie wypadł sroce spod ogona w czasach PRL czy nawet spod ogona amerykańskiego strusia pod koniec lat trzydziestych XX wieku, ale jego historia sięga samych początków kultury europejskiej. To rzeczywiście dobry pomysł na nobilitację – wszak antyczne pochodzenie to koronny dowód w sprawie o udowodnienie szlachectwa (wystarczy przypomnieć, jaki użytek polska szlachta zrobiła w XVI i XVII wieku z mitu o swoim rzekomym sarmackim rodowodzie). Rzecz w tym jednak, żeby dowody te przedstawić klarownie i przekonująco, żeby zdementować plotki i skutecznie rozwiać wątpliwości, a nie mnożyć kolejne niewiadome i pogłębiać informacyjny chaos. Czy to się autorowi udało? Gdybym był złośliwy, odpowiedziałbym: „proszę się samemu przekonać” – ale złośliwość nie jest cechą godną recenzenta.
Swoją klasyczną już książkę Komiks: świat przerysowany Jerzy Szyłak rozpoczyna od stwierdzenia:
Miłośnicy komiksu dostrzegają go wszędzie: w stacjach Drogi Krzyżowej, na egipskich malowidłach, w zdarzeniach utkanych na arrasie z Bayeux, na płaskorzeźbach zdobiących średniowieczne kościoły, w Iliadzie, tam, gdzie Homer opisuje tarczę Achillesa, i nawet pośród rysunków naskalnych, które pozostawili po sobie ludzie pierwotni. Tymczasem to, co oni nazywają komiksem, jest po prostu skłonnością sztuki plastycznej do opowiadania historyjek, poszukiwaniem sposobu na to, by malarstwo mogło unieść ciężar narracji i zdołało […] sprawić, że oglądający obraz dostrzeże w nim upływ czasu, ujrzy nie widoczek, ale jakieś dramatyczne wydarzenie mające swój początek, punkt kulminacyjny i koniec […]
J. Szyłak, Komiks: świat przerysowany, s. 5. [4].
Paweł Chmielewski, zgodnie z definicją Szyłaka, jest typowym „miłośnikiem komiksu”. Przyjmuje on bowiem wyjątkowo ekstensywną formułę, zaliczając do form komiksowych niemal wszystko, co zostało kiedykolwiek narysowane, wyryte, odciśnięte przez człowieka na papirusie, w kamieniu, pobielonym tynku, w miedzi, brązie lub drewnie. Nie tworzywo jest tu bowiem istotne, nie forma artystyczna, ale funkcja narracyjna – opowiadanie historii przy użyciu rysunku lub sekwencji obrazów. Nie powinna nas więc dziwić przyjęta w książce koncepcja „długiej historii komiksu”, znana chociażby z prac Friederike Stadlmann czy w Polsce – Krzysztofa Teodora Toeplitza
Takie założenie czyni zamiar przedstawienia historii komiksu – nawet w ujęciu popularnym i wybiórczym – zadaniem właściwie nieskończonym. I to właśnie uważam za jedną z dolegliwości książki Na dworze Goździkowego Króla. Łącznie ze spisem ilustracji i indeksem osobowym liczy ona niemal pół tysiąca stron, a kończy się zupełnie nieoczekiwanie, jakby urwana w pół zdania:
Czy to już wszystko? Bynajmniej. Może zaledwie część trzecia albo piąta. Tymczasem skończyłem
P. Chmielewski, Na dworze Goździkowego Króla. Polskie formy komiksowe w kontekście europejskim od XV wieku do roku 1914. Historia popularna, Kielce 2021, s. 469. [6].
Przyznam, że to zakończenie zabrzmiało dla mnie jak groźba ze strony autora. Bo czy to oznacza, że mamy spodziewać się kontynuacji, że jakiś ciąg dalszy nastąpi? A jeśli tak, to czy rzeczywiście trzy- albo pięciokrotnie obszerniejszy? Cóż, Chmielewski udowodnił już, że samozaparcia mu nie brakuje. Może teraz warto jeszcze pomyśleć o czytelnikach…
No właśnie. Dla kogo przeznaczona jest ta książka? W „nocie wydawcy” autor pisze:
Przede wszystkim nie chciałbym, aby ten tom skończył, całkiem przypadkiem, jako podręcznik akademicki, a nie – po prostu książka dla ciekawskich, publikacja rozrywkowa, „album do czytania”
Tamże, s. 493. [7].
Z tych dwóch deklarowanych zamiarów, moim zdaniem, udało się osiągnąć tylko pierwszy. Książka Na dworze Goździkowego Króla nie może – nawet „całkiem przypadkiem” – być traktowana jako praca naukowa, po pierwsze dlatego, że nie nosi żadnych śladów weryfikacji naukowej czy recenzji krytycznej, po drugie – ze względu na rażące błędy rzeczowe (Ignacy Krasicki u Chmielewskiego jest na przykład Janem
Niby złośliwa mała muszka – o tym brzęczącym owadzie jeszcze sobie porozmawiamy – wpada mi do głowy pewna myśl. Właściwie natrętne pytanie. Dlaczego Jan Kazimierz Wilczyński (1806–1885), a zwłaszcza Dmochowski, dobrze zorientowani we francuskich nowościach i paryskim rynku prasowym – w pewnym momencie swego życia – przeżywszy ogromne kłopoty finansowe nie skopiowali pomysłu Jean-Charlesa Pellerina (1756–1836), ilustratora, drukarza, a dziś powiedzielibyśmy „dizajnera”
Tamże, s. 160. [11] [interpunkcja oryginalna].
„Pewna myśl niby złośliwa mała muszka” – autor zaczyna niewinnie, jakby trochę kokietując czytelnika, by po chwili zaserwować mu zdanie wielokrotnie złożone, w którym mamy trzy nazwiska, daty, wtrącenia i pytanie bez pytajnika. Podobnych kombinacji jest w tej książce mnóstwo: najpierw nieco manierycznie brzmiące spoufalanie się z czytelnikiem, a za chwilę ciężkie, męczące, przeładowane faktami passusy, w których autor nie szczędzi nam żadnego szczegółu, żadnego skojarzenia, żadnej dygresji.
Trudny do odgadnięcia jest także dukt myśli narratora. Kierunek opowieści niby jest wyznaczony, niby posuwamy się niespiesznie od starożytności ku XX stuleciu, ale ileż na tej drodze meandrów, zapętleń, nieoczekiwanych nawrotów lub antycypacji. O Wilhelmie Buschu oraz jego Maksie i Moritzu czytamy i w rozdziale IX, i w rozdziale XIV; Gustave Doré, począwszy od rozdziału IX, obecny jest niemal bez przerwy, podobnie jak Rodolphe Töpffer. To oczywiście wielka trójka światowego komiksu, wybitni prekursorzy, „ojcowie założyciele” – ale ta sama zasada repetycji dotyczy też wielu innych, mnie znaczących nazwisk i tytułów. Autorowi zdarza się nawet powtarzać te same żarty i skojarzenia, na przykład skecz z wężem ogrodowym z filmu braci Lumière. Opowieść nieustannie gubi też swój rytm. Raz poruszamy się drobnymi krokami, a narrator usiłuje przykuwać naszą uwagę kolejnymi nazwiskami, tytułami, datami, ciekawostkami; innym razem gwałtownie urywa wątek, nieoczekiwanie kończąc szumnie zapowiadany temat i przeskakując gdzieś w bok, w tył, do przodu, tak że zdezorientowany czytelnik przez chwilę nie wie, „jaka epoka, jaki wiek, jaki rok”. Mimo to autora zdaje się nie opuszczać dobre samopoczucie. Wtrącenia w rodzaju „żeby było jeszcze ciekawiej” sprawiają wrażenie, jakby napawał się on swoją swadą i krasomówczym talentem. Tymczasem taki sposób opowiadania nie ma dla mnie niestety waloru rozrywkowego, przeciwnie – powoduje raczej męczący chaos informacyjny.
W cytowanej już „nocie wydawcy” Paweł Chmielewski pisze:
Twórca biografii zmaga się nie tylko ze strachem, uciekającym czasem, ale i przekleństwem nadmiaru. Nadmiaru wiedzy, dokumentów jeszcze nieprzeczytanych, informacji niezdobytych, relacji znajomych, do których nie udało się dotrzeć i często niechętnej zwierzeniom rodziny
Tamże, s. 493. [12] [interpunkcja oryginalna].
Wbrew znanemu powiedzeniu nadmiar przybytku rzeczywiście może być przekleństwem. Biograf staje więc przed dylematem: czy opowiedzieć wszystko, czy opowiedzieć część jako całość? W obu przypadkach opowieść musi mieć jednak jakąś formę wyznaczoną ramami kompozycyjnymi. Opowiadanie jest sztuką selekcji. Tak jak rysownik musi zakomponować kadr, zdecydować, jaki fragment rzeczywistości w nim przedstawić – skoro nie da się wrysować weń całego świata – tak samo pisarz musi dokonać jakiegoś wyboru. Jeśli będzie próbował opowiadać cały świat, czytelnik może tego zwyczajnie nie przeczytać.
Dziś, w dobie coraz bardziej ekspansywnego self-publishing, łatwo ulec złudzeniu, że książkę można faktycznie wydać samemu. Napisać, sprawdzić, złożyć, zaprojektować okładkę i posłać do druku. Skraca się w ten sposób cykl wydawniczy, oszczędza na usługach redaktora, korektora, grafika. Tego typu przedsięwzięcie związane jest jednak z pewnym ryzykiem. Dzielny/samodzielny autor zdany jest sam na siebie, widzi tylko parą swoich własnych oczu, rezygnuje z merytorycznego wsparcia osób specjalizujących się w poszczególnych etapach procesu edytorskiego. Paweł Chmielewski zdecydował się podjąć to ryzyko – figuruje on nie tylko jako autor książki, ale również jej redaktor oraz osoba odpowiedzialna za indeksy i skład. Niestety to ambitne zadanie wyraźnie przerosło jego możliwości. Książka Na dworze Goździkowego Króla jest wydana niepoprawnie niemal pod każdym względem – zastrzeżeń nie budzi chyba tylko okładka. Przede wszystkim do lektury skutecznie zniechęcają nagminne błędy językowe (składniowe, frazeologiczne, stylistyczne). Niezgodna z zasadami interpunkcja niejednokrotnie zakłóca rytm, powodując dezorientację, zwłaszcza w przypadku bardzo skomplikowanych konstrukcji składniowych. W książce brakuje jednolitej konwencji ortograficznej (pisownia nazwisk i tytułów, zapis liczebników i przedziałów czasowych), nie brakuje natomiast błędów typograficznych (dzielenie zdań pomiędzy łamami odseparowanymi kilkoma stronami ilustracji, oddzielanie skrótu „wiek” od liczebnika porządkowego między wersami, a nawet rozdzielanie inicjałów podwójnego imienia).
Trudno odmówić Pawłowi Chmielewskiemu zasług. Autor wykonał doprawdy tytaniczną pracę. Zgromadził ogromne archiwum ilustracyjne, dzięki któremu poznajemy najciekawsze przykłady ilustracji prasowych z XIX i początków XX wieku. Jego książka, mimo wszystkich mankamentów, jest też miejscami ciekawa, a nawet porywająca. Jednak w takim kształcie, w jakim została oddana do rąk czytelników, stanowi dopiero materiał do dalszych prac redakcyjnych. Konstruktywne uwagi recenzentów, wsparcie doświadczonego redaktora, sumienna korekta, poprawny skład z pewnością sprawią, że druga, poprawiona edycja Goździkowego Króla stanie się ważną pozycją w polskiej bibliografii komiksowej, cennym kompendium wiedzy o rozwoju form komiksowych na przestrzeni dziejów, a jednocześnie koronnym dowodem w procesie nobilitowania komiksu jako pełnoprawnej dziedziny sztuki. Czego P.T. Autorowi szczerze życzę.
Paweł Chmielewski, Na dworze Goździkowego Króla. Polskie formy komiksowe w kontekście europejskim od XV wieku do roku 1914. Historia popularna, Kielce: Wydawnictwo Stowarzyszenia Twórczego „Zenit”, 2021.