25.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #238 / O tej, co jaśniała przedziwnie

Czytanie książek zagranicznych autorów o historii Polski zawsze dostarcza emocji. Lekturze towarzyszy nie tylko zrozumiała ciekawość o to, jak nas widzą inni, ale także pewna obawa, czy polskie dzieje są w ogóle zrozumiałe dla kogoś patrzącego z dystansu. To wątpliwości napędzane pospołu megalomanią jak i poczuciem defetyzmu: czy nas w ogóle da się opowiedzieć? Nie sposób wymienić wszystkich zagranicznych historyków, którzy podjęli się opisania skomplikowanych losów Polski. Jeśli jednak uwzględnić jedynie pokaźne syntezy, owoce niewątpliwie wieloletnich studiów, to przebija z nich nie tylko pozytywny obraz, ale również rodzaj przychylnego niedowierzania. Adama Zamoyskiego Polska, Roberta Frosta Oksfordzka historia unii polsko-litewskiej czy wreszcie Normana Daviesa Boże igrzysko – by wymienić jedynie kilka, i to z różnych wydawnictw. Do tego grona należy też zaliczyć jedną z ostatnich wielkich syntez, a mianowicie Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczypospolitej (1733–1795) Richarda Butterwicka.

Sami dla siebie zagadką

Czym zjednuje serce polskiego czytelnika Butterwick? Nie ma co ukrywać, że jeśli czytamy zagranicznych autorów piszących o Polsce, to po to, aby dostrzec coś, co umknęło nam w dotychczasowych sądach i opiniach. Buterwick zwraca uwagę na specyfikę polskiego ustroju. Choć przywykliśmy do nazw „rzeczpospolita”, albo „rzeczpospolita szlachecka”, „demokracja szlachecka” czy nawet „szlachecka monarchia parlamentarna”, właściwszym byłoby mówienie o Rzeczpospolitej Obojga Narodów jako o niepowtarzalnym ustroju zwanym monarchia mixta. Choć sama brać szlachecka nazywała swoje państwo rzeczpospolitą, to rozumiała je wszak inaczej niż rzymską „res publica” czy angielskie „Commonwealth”. Butterwick wprost stwierdza, że „słowo «republika», pochodzące zapewne od francuskiego république, weszło w użycie znacznie później, ale nie odnosiło się do Polski”. Właściwszym terminem jest zatem właśnie monarchia mixta, pojęcie używane przez ówczesnych intelektualistów, które jednak nie przyjęło się w naszej powszechnej świadomości. Autor przedstawia je następująco:

W przypadku owej mieszanej formy siły monarchii, arystokracji i demokracji wzajemnie się kontrolowały, nie pozwalając sobie na degradację do tyranii, oligarchii i ochlokracji (czyli rządów motłochu). […] Korespondowała ona poręcznie z koncepcją trzech sejmujących stanów. Wkład demokratyczny zapewniała izba poselska, w której skład wchodzili przedstawiciele stanu rycerskiego (szlachty). Element monarchiczny stanowił król, a komponent arystokratyczny pochodził z senatu.

Pisząc o ostatnich latach Rzeczpospolitej, Butterwick raz po raz odwołuje się do metafory światła i płomienia. Światłem byłoby osiemnastowieczne oświecenie (zwracają uwagę ciekawe rozważania autora o „katolickim oświeceniu”), a płomieniem – zarówno siła tkwiąca w możliwościach samej Polski, jak również w ogniu polityki państw sąsiadujących. Dlatego też światło czasem zamienia się w półmrok, gaśnie lub gwałtowanie bierze w posiadanie wszystko, co jest dostępne. Podobnie rzecz ma się z płomieniem, który raz przygasa, aby w innym momencie spopielić wszystko. Autor zręcznie operuje tytułowymi metaforami, dostosowując je do przedstawianych wydarzeń. Na pewno do jaśniejszych punktów polskiej historii autor zalicza ostatniego króla elekcyjnego Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pod piórem angielskiego historyka monarcha polski jawi się jako wybitny mąż stanu i zręczny polityk. Przypatrując się jego dokonaniom z punktu widzenia współczesności, trudno odmówić Poniatowskiemu umiejętnego zarządzania public relations. Przy objęciu tronu przywdziewa monarsze imię – Stanisława Augusta – chcąc w ten sposób pogodzić rywalizujące ze sobą stronnictwa sięgające jeszcze czasów jego poprzedników. „Stanisław” nawiązywał do postaci Stanisława Leszczyńskiego, zaś „August” do Augusta III Wettyna. Równie ciekawie przedstawia się porwanie Poniatowskiego wieczorem 3 listopada 1771 roku. Porwania, którego – jak trafnie przypomina Butterwick – opis znamy jedynie z relacji samej niedoszłej ofiary. Wedle króla zatem porywacze mieli po kolei tracić odwagę i determinację, aż pozostawiono jedynie jednego mężczyznę do pilnowania porwanego. Co się naprawdę wydarzyło tego wieczoru, zwłaszcza pomiędzy królem a ostatnim niedoszłym zamachowcem, nigdy się nie dowiemy. Na pewno Poniatowski przedstawił wobec całej europejskiej opinii publicznej konfederatów jako królobójców, a siebie – jako wcielenie miłosierdzia i odwagi. Monarcha, pomimo nacisków carycy Katarzyny II, domagającej się publicznej egzekucji dla porywających się na królewski majestat, dotrzymał słowa i darował życie ostatniemu ze swych porywaczy. Mało tego: do końca życia wypłacał mu pensję. Raz jeszcze dobór królewskich imion okazał się iście profetyczny lub po prostu genialnie wykorzystany w budowaniu własnego wizerunku. Oto bowiem Poniatowski stał się nowym św. Stanisławem, który jednak szczęśliwie uniknął męczeńskiej śmierci. W istocie Poniatowski połączył w sobie hasła wiary i wolności, ołtarza i tronu.

Szlachcic znaczy obywatel?

Światło i płomień raz po raz zaskakuje czytelnika świeżym spojrzeniem na dzieje Rzeczpospolitej. Rozległość poruszanych zagadnień jest naprawdę imponująca, a choć dzieje polityczne dominują w tej narracji, to warto odnotować, że autor stara się nakreślić klimat intelektualny dawnej Polski. Ciekawym i wielce znaczącym jest tu przypadek bohatera spod Racławic, chłopa Wojciecha Bartosza. Zdobywca rosyjskiej armaty po zwycięstwie został mianowany chorążym Pułku Grenadierów Krakowskich. Ponieważ był to awans z szeregowego na oficera, właściwym było, aby chłopski żołnierz posiadał nazwisko. Nie wiadomo w jakich okolicznościach przybrał nazwisko Głowacki. Czy nadał mu je Tadeusz Kościuszko, czy jednak sam Wojciech miał tu prawo wyboru? Jeśli obstawalibyśmy za wersją pierwszą, to Tadeusz Kościuszko, Naczelnik w Chłopskiej Sukmanie, chcąc czy nie chcąc wzmocnił symbolicznie panowanie systemu feudalnego: oto szlachcic Kościuszko nadał nazwisko chłopu. Coś z tego bolesnego paradoksu można dostrzec w dalszych losach Wojciecha Bartosza Głowackiego. Na prośbę Kościuszki właściciel Wojciecha Bartosza, starosta rzędowicki Antoni Szujski, zgadza się na zwolnienie bohatera (już oficera!) z pańszczyzny. Można tylko domniemać, jaki ambaras powstałby, gdyby Szujski nie wykazał się pańskim gestem wobec chorążego Pułku Grenadierów Krakowskich. Szujski jednak gest miał, a na dowód tego oprócz wolności dorzucił jeszcze Wojciechowi działkę ziemi oraz, jak skrupulatnie wylicza Richard Butterwick, „cztery buszle pszenicy, cztery buszle jęczmienia oraz krowę, prosię i maciorę”. Czytelnik pamięta oczywiście o kontekście minionych wieków, a mimo to trudno powstrzymać kąśliwą uwagę, że wolność ma jednak bardzo wymierną cenę. Dlaczego przypadek chłopa-oficera tak ogniskuje nasze rozmyślania? Butterwick stawia szalenie ciekawą uwagę:

Nie ma dowodów na nobilitację Głowackiego, ale w następnych dziesięcioleciach stała się ona ziarnem samospełniającego się mitu: podczas gdy inne narody znosiły szlachectwo, Polacy uszlachcali wszystkich.

Kim jest zatem Wojciech Bartosz Głowacki, który czuje na sobie spojrzenia milionów chłopów? Czy jego sytuacja jest godna pozazdroszczenia? Odpowiedź brzmi: „tak, ale…”. Położenie prawne bohatera spod Racławic jest tylko z pozoru oczywiste. Zwolniony przez Antoniego Szujskiego z pańszczyzny staje się wolnym chłopem. To samo w sobie powinno wystarczyć. Jednak w społecznym, a zwłaszcza narodowym, odbiorze powinno zadziać się coś jeszcze: aby chłop-oficer mógł stać się prawdziwym bohaterem narodowym, jego historia musiałaby zakończyć się jak najbardziej szczęśliwie – stać się baśnią z morałem. Szczęśliwego zakończenia, na które miliony chłopów czekają, brakuje. Głowacki zyskuje nazwisko, zyskuje wolność osobistą, ale nie zyskuje szlachectwa. Nazwisko, ziemia i szlachectwo – to byłoby właściwym zamknięciem tej historii.

Ciekawie kwestia ta wygląda w Panu Tadeuszu; gdy stary klucznik komentuje decyzję Tadeusza i Zosi, aby uwolnić z poddaństwa chłopów i nadać im ziemię, Gerwazy Rębajło deklamuje:

Wszak wolność to nie jest chłopska rzecz, lecz szlachecka.

A w innym miejscu:

Radzę więc, aby chłopów starym obyczajem
Uszlachcić i ogłosić, że im herb nasz dajem.
Pani udzieli jednym wioskom Półkozica,
Drugim niech swą Leliwę nada Pan Soplica.
Natenczas i Rębajło uzna chłopa równym,
Gdy go ujrzy szlachcicem wielmożnym, herbownym.
Sejm potwierdzi.

Warto zatrzymać się na moment, aby w pełni uchwycić, co dokonuje się w umysłach intelektualistów Rzeczpospolitej. Przede wszystkim nie pojawia się słowo obywatel, które robi zawrotną karierę w sąsiedniej, rewolucyjnej Francji. Zamiast „obywatela” pojawia się inne słowo – „szlachcic”. Wolność, równość, braterstwo w tłumaczeniu na ówczesny język polski znaczą tyle, co szlachectwo i herb. Kapitalnie podsumowuje ten wątek Richard Butterwick:

Ta perspektywa nasuwa na myśl twierdzenie, że podczas gdy inne narody likwidowały swą szlachtę, Polacy nobilitowali wszystkich (czego najlepszym dowodem jest ich zwyczaj zwracania się do siebie w trzeciej osobie, stosując formy „Pani” czy „Pan”).

Losy proponowanej rewolucji społecznej rozpisanej w Ustawie Rządowej z 3 maja 1791 roku zakończyły się ostatecznie fiaskiem. Jednak perspektywa do rozważań, jaką roztacza w tym jednym tylko zdaniu Butterwick, jest niezwykle nośna. Zwłaszcza od strony alternatywnego biegu dziejów, owej „historii niebyłej”. Wyobraźmy sobie tylko dzieje Polski bez rabacji galicyjskiej i jej konsekwencji.

Pytanie o adresata

Przy lekturze zagranicznych badaczy rodzi się nieco kąśliwe pytanie: a rodzimych historyków czytał? Butterwick uczciwie obszedł się z polską historiografią. Nie tylko cytuje tuzów – Emanuela Rostworowskiego, Władysława Konopczyńskiego czy Antoniego Mączaka – ale czasem również wchodzi z nimi w dyskusję. Przy lekturze Światła i płomienia niejednokrotnie zaskakuje, że autor próbuje napisać historię totalną Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Oprócz najpełniej przedstawionych zagadnień politycznych i militarnych Butterwick przedstawia także specyfikę religijną, sytuację polskich chłopów, jak również odrębność miast (brawa dla dostrzeżenia odrębności sejmiku generalnego Prus Królewskich). Autor stara się być wszędzie, zatem oprócz stolicy często dociera również do Prus czy Inflant. Perspektywa zaiste imponująca, co niestety nie przekłada się na lekkość czytania. Książka Butterwicka to lektura gęsta od dyplomatycznych targów, pełna fragmentów rozlicznych pamiętników, a przede wszystkim akt z Sejmu Czteroletniego. Dla kogo zatem jest ta książka? Na pewno dla historyków, zwłaszcza akademickich. Dla licealistów już niekoniecznie. I to może być największy minus tej książki: że nie trafi pod strzechy. Szkoda, bowiem dawno nikt już nie pisał tak odważnych zdań:

W 1791 roku rozkwitło w Konstytucji 3 maja coś w rodzaju syntezy republikańskiej i monarchicznej wizji tejże naprawy i reformy, a preambuła konstytucji zawiera fragmenty najpiękniejszej patriotycznej retoryki, jaka kiedykolwiek została napisana w języku polskim.

Richard Butterwick, Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczypospolitej (1733–1795), tłum. Michał Ronikier, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, O tej, co jaśniała przedziwnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 238

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...