25.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #238 / Tam i z powrotem

W 2022 roku część zespołu Teatru Żeromskiego w Kielcach odwiedziła Teatr Narodowy w Reykjaviku, by wziąć udział w warsztatach i spotkaniach dotyczących Islandii. Wizyta miała wspomóc również research eseistki, powieściopisarki i dramaturżki Weroniki Murek, pracującej nad dramatem o życiu polskich imigrantek na „wyspie lodu i ognia”https://e-teatr.pl/kielce-weronika-murek-napisze-sztuke-o-zyciu-polskich-imigrantek-na-islandii-25845 [dostęp: 15.01.2024].[1]. Rok później na podstawie tekstu powstał spektakl Kilka opowieści z Islandii w reżyserii Uny Thorleifsdóttir (właściwie: Þorleifsdóttir), którego premiera odbyła się na początku stycznia, kwalifikując się także do trwającej aktualnie jubileuszowej 30. edycji Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. To jednocześnie druga kielecka produkcja (po ≈[prawie równo] z 2019 roku) wykształconej w Londynie artystki i profesorki Islandzkiego Uniwersytetu Artystycznego. W grupie realizatorów zagranicznych znaleźli się także kompozytor (świetnej!) muzyki Gísli Galdur Thorgeirsson oraz asystent reżyserki Tómas Arnar Þorláksson, zaś po polskiej stronie twórcą scenografii, reżyserem świateł i kostiumografem był Mirek Kaczmarek, a inspicjentką Klaudia Sobura.

Co łączy Polskę i Islandię, Polaków i Islandczyków? A język polski i język islandzki? Czy coś więcej poza słowem „akkúrat” (oznaczającym, cóż, „akurat”) albo tym, że to właśnie strajk domagających się swoich praw Islandek z 1975 roku, kiedy to kobiety na jeden dzień odmówiły pójścia do pracy i wykonywania obowiązków domowych, co zaburzyło funkcjonowanie całego kraju, był bezpośrednią inspiracją pierwszego polskiego Czarnego Protestu w 2016 roku? Czy coś jeszcze poza faktem, że islandzka polonia to największa społeczność imigrancka nordyckiego państwa, stanowiąca aż 6% całej niespełna czterystutysięcznej populacji? Po wysłuchanie i spisanie doświadczeń tych, którzy wyjechali – za pracą, z ciekawości, politycznie i z miłości – przybywa do Islandii Polska Dziennikarka, bohaterka grana przez Dagnę Dywicką (a w pewnym stopniu także porte parole Weroniki Murek) i… ponosi przedziwną porażkę.

Właściwie nie do końca zdradza się nam przyczynę trudności – bohaterki/autorki tekstu – w zebraniu historii Polek, które wyjechały do Islandii. Czy Dziennikarka nie nawiązała z nimi kontaktu? Nie odnalazła ich? Może ich losy nie stanowiły wystarczająco ciekawego materiału lub nie broniły się bez szerszego kontekstu migracji? Widownia spektaklu boryka się (wraz z Dziennikarką) z mnogością atrakcyjnych, lecz już opowiedzianych szerszemu gronu historii – z nawałem przeróżnych odsłon the best of Islandia, jakby przerobiony na kreskówki i fantasy folklor był murem nie do przebicia, a w każdym razie nie podczas krótkiej wizyty. Towarzyszymy jej w trudnym procesie selekcji zdobytego materiału, w którym znajduje się zarówno relacja z wojennej wycieczki Ewy Braun do kwitnącego Reykjaviku, jak i rekonstrukcja wielkiej emigracji borykających się z trudnymi warunkami życia w surowym klimacie Islandczyków do kanadyjskiego Winnipeg, gdzie od XIX wieku do dziś pielęgnują swoją kulturę i zwyczaje. Dziennikarka podkreśla, że przyjechała na wyspę tylko na chwilę, ale towarzyszący jej Islandzki Dziennikarz (Andrzej Plata) ze sceptycyzmem kręci głową, znając wiele przypadków, w których owa chwila zmieniała się w resztę życia. Podobno jednak emigrantów z Islandii charakteryzuje to, że większość – po latach – wraca do domu.

W jakiej właściwie przestrzeni odbywają się te poszukiwania? Scenografia Kaczmarka nie reprezentuje malowniczego islandzkiego pejzażu składającego się, dajmy na to, z rozległej łąki poprzetykanej nitkami oblodzonych strumieni czy zagłębia gejzerów. Akcja spektaklu rozgrywa się na księżycowym pustkowiu. Środek sceny zajmuje duża, szaro-srebrna kopuła, przypominająca przecięty na pół księżyc. Wokół niego rozstawiono (i przestawia się je cały czas) kilka owiniętych srebrną folią kubików. Podłoga przysypana została warstwą ni to ziemi, ni to połyskującego pyłu, spod której wygląda lustrzana, srebrna baletówka. Tylna ściana sceny powleczona jest białą tkaniną, wygniecioną na kształt wyżłobionej strugami wody skały, nasuwającej też na myśl szereg zwisających stalaktytów. Boczne ściany to natomiast mrugnięcie okiem ku scenograficznej tradycji polskiego teatru po 1989 roku, czyli dwie tafle przeźroczystej pleksi, zza których przebijają zniekształcone figury świetlne, imitujące wodę, lód i ogień.

Tak więc, wbrew zapowiedziom, spektakl nie koncentruje się wokół perypetii polskich imigrantek, choć spotykamy tu kilka wątków feministycznych. Stanowi jednak raczej zbiór anegdot o migracji – z i do Islandii – w perspektywie wybranych epizodów historycznych tego kraju, przez co można odnieść wrażenie, że właściwie całe znane nam dzieje Islandii to de facto niekończąca się cyrkulacja przeróżnych grup etnicznych. Temat zakrojony jest zresztą jeszcze szerzej, pojawiają się bowiem wątki dotyczące również wyjazdów Islandek do innych krajów – na przykład Wielkiej Brytanii, gdzie rodzina J.R.R. Tolkiena zatrudniała je jako nianie (i z inspiracji ich opowieściami powstało znane całemu światu uniwersum elfów i hobbitów), lub Stanów Zjednoczonych, do pracy w fabryce butów w Saint Louis w latach 30. XX wieku. A nawet, zapewne gwoli urozmaicenia tematu (ale niestety niekoniecznie z korzyścią dla spójności całości), wpleciono motyw przedstawiania Polaków w kinematografii, przeprowadzony na przykładzie krytycznego, ale i czułego rozebrania na części pierwsze stereotypowej postaci Stanleya Kowalskiego z Kotki na gorącym, blaszanym dachu Tennessee Williamsa. Można przypuszczać, że twórczynie postanowiły otworzyć temat życia w obcym kraju jak najszerzej się tylko da, definiując migrację również jako nieco dłuższe odwiedziny na czas wakacji, wojny, podróży czy pracy badawczej, żeby, niczym filmowi konstruktywiści z lat 30., za pomocą szybkiego montażu stworzyć dialogującą wewnętrznie całość.

Ten sposób prowadzenia opowieści ma swoje plusy. Na pewno dostarcza lekkostrawnych ciekawostek, układając się w performatywny przewodnik po dziejach Islandii. Ucieleśniona historia cierpiących głód i niedostatek emigrantów działa na wyobraźnię bardziej, gdy przedstawiona zostaje w postaci nastrojowej pieśni, zaśpiewanej na dwa głosy przez Andrzeja Platę i Dawida Żłobińskiego, a finansowo-polityczne kwestie najlepiej opowiadać po brechtowsku, piosenką. Niemniej przebieżka przez rozmaite historie – niechronologiczna, pełna powtórzeń, wchodzenia i wychodzenia z sytuacji oraz utrzymana przez większość czasu na poziomie meta (na przykład Wojciech Niemczyk gra postać Polskiego Aktora jako Marlona Brando jako Stanleya Kowalskiego jako Wstępnie Irlandczyka) – stanowi duże wyzwanie dla utrzymania afektywnego zainteresowania i koncentracji. Rozumiem, że twórczynie odczuwały konieczność dystansowania się od portretowanych postaci i było to konieczne, by w ogóle móc pracować na stereotypowych wizerunkach związanych z pochodzeniem, językiem, kulturą i tak dalej. Niemniej wydaje mi się, że nagromadzenie zapośredniczeń i poziomów, choć miejscami zabawnie absurdalne, zdominowało wszystko inne.

Niemożliwe, a także nieuprzejme wobec przyszłych widzów i widzek, byłoby opisywanie teraz wszystkich postaci i wątków, które pojawiają się w przedstawieniu, jest ich bowiem tak wiele, że słowo „kilka” w tytule wydaje się kokieterią. Wystarczy zerknąć do programu spektaklu (dostępnego dla wszystkich przed wejściem na salę teatralną) na imponująca listę ról przypadającą na jednego wykonawcę, by zrozumieć, że siłą napędową spektaklu nie jest konkretna historia – a pejzaż, epicki rozmach, zakreślenie szerokiego horyzontu, a nade wszystko zespół aktorski w składzie Beata Pszeniczna, Dagna Dywicka, Zuzanna Wierzbińska, Wojciech Niemczyk, Andrzej Plata i Dawid Żłobiński. Najwięcej, bo aż piętnaście postaci, portretuje Pszeniczna. Niewiele mniej przypada Żłobińskiemu, którego talent komiczny, plastyczna umiejętność przeobrażania się w mgnieniu oka z „typowego Polaka” z plastikowymi siatami z zakupami z najtańszego spożywczaka i skarpetami w klapkach w „typowego Islandczyka”, uśmiechniętego człowieka piskliwie pozdrawiającego widownię, zasługują nie tylko na moje wyróżnienie, ale realną nagrodę aktorską. Nasuwa się pytanie, jak udało się zmieścić taki tłum postaci w zaledwie sześcioosobowej obsadzie? Rozwiązaniem okazała się gra z kostiumem. Wszyscy noszą podobne do siebie białe koszulki, bluzy i spodnie dresowe. Podczas zmiany postaci aktorzy zakładają (lub zdejmują) górne części garderoby, które są odręcznie podpisane imionami, nazwiskami albo funkcjami postaci. Żonglowanie przez aktorów i aktorki tymi koszulkami – składowanymi najprawdopodobniej w każdym możliwym zaułku scenografii, łącznie z otwartą z tyłu kopułą księżyca – układa się tu w wewnętrzny spektakl, fascynującą choreografię przedmiotu. Świadczy także o świetnym przemyśleniu ruchu i organizacji działań na scenie.

Choć energia zespołu aktorskiego ma kolosalne znaczenie dla recepcji spektaklu, zabrakło tu, moim zdaniem, konkretniejszego pomysłu na reżyserię całości, na wypełnienie treścią przejść między epizodami. Być może to kwestia tego, że w komunikacji w międzynarodowym zespole realizatorów zawsze coś musi „zniknąć w przekładzie”. Zdarzają się tu bowiem momenty, w których aktorzy i aktorki wymieniają ze sobą gesty i spojrzenia, lecz bardzo trudno stwierdzić, kogo w danym momencie reprezentują, dlaczego to robią – i co ich postaci mają na tę krótką chwilę ze sobą wspólnego. Zauważam pewną pustkę rysującą się na linii tekst-reżyseria, a odzwierciedlającą się w ciałach aktorskich, jakby Weronika Murek zostawiła w swoim dramacie miejsce na zawiązanie relacji i podciągnięcie sensów przez reżyserkę, zaś Una Thorleifsdóttir z kolei za bardzo zaufała warstwie językowej, koncentrując się głównie na podkręcaniu dynamiki poszczególnych scen. Bo sama rama fabularna – daremne poszukiwania historii migrantek przez Polską Dziennikarkę, która zmaga się z tematem i nie potrafi dojść do sedna – to nieco za mało, jak na główny problem półtoragodzinnego spektaklu.

Kilka opowieści z Islandii jest jednak bez wątpienia propozycją ciekawą i erudycyjną. Spektakl zachęca do podjęcia własnych poszukiwań, nawet jeśli miałyby się one ograniczyć tylko do działań w sferze internetu: pogłębienia wiedzy o relacjach rodzinnych między mieszkańcami Islandii i mazurskiej wsi Stare Juchy, udokumentowanej w filmie Pawła Ziemilskiego, czy zorientowaniu się, że literacka twórczość Ásty Sigurðardóttir nie jest niestety tłumaczona na język polski, ale można zapoznać się z nią w wersji anglojęzycznej. A może, chrupiąc ukochane przez Islandczyków Prince Polo, spakujemy plecak, zamówimy bilety lotnicze i doświadczymy the best of Islandia na własną rękę?

 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Agata M. Skrzypek, Tam i z powrotem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 238

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...