Nowy Napis Co Tydzień #118 / Co widać, gdy się nie patrzy?
Pierwszy święty gej paralitaW spektaklu Mt 9,7 Urbacki wyraża pragnienie zostania „pierwszym świętym gejem paralitą”. W odniesieniu do siebie performer często używał ironicznych określeń w rodzaju „zawistny kaleka” czy „Billy Eliot-paralita”, rozbrajając dyskurs politycznej poprawności w odniesieniu od osób z alternatywną motoryką. Zob. też: Wywiad z Rafałem Urbackim, https://replika-online.pl/wywiad-z-rafalem-urbackim/ [dostęp: 8.08.2021] oraz A. Müller, Sobątańczenie. Między choreografią a narracją, WUJ 2017. [1]
Spektakli Rafała Urbackiego do niedawna w ogóle nie oglądałam, zadowalając się podstawową wiedzą o tym, że w swoim lecture performance pod tytułem Mt 9,7 (2011) jako człowiek chory na miopatię i poruszający się za pomocą wózka „wstał i poszedł do domu”. A konkretniej, że w toku przedstawienia z zaskoczenia wstaje i tańczy, jak gdyby tej niepełnosprawności nie było. Nie za sprawą cudu (jak chciałyby popularne media), a determinacji performer wypracował swój autorski sposób chodzenia na dwóch nogach, w których jeszcze jako dziecko stracił czucie w wyniku postępującego zaniku mięśni i nigdy go nie odzyskał. Zmarł 22 maja 2019 roku w wieku trzydziestu pięciu lat, pozostawiwszy po sobie dorobek w postaci ponad pięćdziesięciu projektów, przy których pracował jako tancerz, reżyser, performer, choreograf czy animator. Swoją metodę pracy z niepełnosprawnym ciałem nazwał „alternatywną motoryką” i traktował jako kamuflaż, jako kolejny z możliwych sposobów poruszania się. „Musiałem nauczyć się chodzić normalnie, co oznacza, że ukrywam moją autentyczną motorykę. W sytuacji/przestrzeni prywatnej poruszam się inaczej”
Szeroki wybór strategii przemieszczania się, jaki performer wykreował na swoje potrzeby, przyczyniał się do nieporozumień, które dziś opowiadane są w formie anegdot. Jak na przykład ta: gdy w przerwach od tańca na imprezie Urbacki siadał na wózku, budził zgorszenie wśród innych uczestników za robienie sobie „hecy z inwalidów”
Spektakle, o których zaraz opowiem – W Przechlapanem (2012, Instytut Teatralny w Warszawie) i Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci (2014, Teatr Fredry w Gnieźnie) – chciałabym potraktować jako dyptyk o rozpychaniu przestrzeni widzialności dla nienormatywnych ciał i tańca. Ale też jako wyglądanie ku wspólnocie, ponieważ odnoszę wrażenie, że relacje międzyludzkie i – szerzej – społeczne stanowiły horyzont namysłu i artystycznej działalności Urbackiego. Temat wspólnoty w jego twórczości był nieustannie obecny: dość banalnie można stwierdzić, że nawet jeśli performer mówił o sobie, to zawsze jako o reprezentancie jakiejś większej grupy (gejów, osób z niepełnosprawnościami, artystów teatralnych – jak w Stypie czy wspomnianym Mt 9, 7). Z drugiej strony warto zauważyć, że wspólnotowość go uwierała – zwłaszcza ta ufundowana na krytykowanym przez Urbackiego miłosierdziu i silnie przywiązana do kultury festynowo-charytatywnej (jak W Przechlapanem). Zarazem wspólnota stanowiła dla niego inspirację i motywację do pracy, jak ta górnicza, śląska czy postindustrialna (jak w Gatunkach chronionych, Symfonii Fabryki Ursus,ale i serii performansów site-specific opartych na pracy z lokalnymi społecznościami).
Freak show?
W Przechlapanem powstało w trzy tygodnie. Już pierwsze zdanie, wypowiadane z telewizyjnym zacięciem przez Anielę Presko, zawiera w sobie dwa główne tematy przedstawienia: „W Przechlapanem życie toczy się jak inwalidzki wózek. Gdy jest ci źle, wpadnij do naszej wioski, a na pewno poczujesz się lepiej, patrząc na tych, którym w życiu jest znacznie gorzej niż tobie”. Czyli pierwszym tematem jest hipokryzja osób i instytucji współczujących, stojąca za manifestacjami litości i miłosierdzia (Urbacki nazywa to „pułapkami zastawionymi przez kulturę przy kontaktach z osobami o alternatywnej motoryce”
W Przechlapanem rozgrywa się w konwencji dorocznego festiwalu, podczas którego podopieczni fundacji prezentują przed swoimi sponsorami i przypadkowo zgromadzonymi widzami występy artystyczne, mające nakłonić nieprzekonanych do odpisania jednego procentu podatku. Prowadząca program – Aniela Presko – nazywa grupę występujących (w składzie: Agata Wąsik, Anna Dzieduszycka, Barbara Lityńska, Maja Tur, Magdalena Gałaj, Magdalena Olszewska oraz Rafał Urbacki) „słoneczkami”, „aniołkami” i innymi upupiającymi określeniami, występując z pozycji przesadzonej serdeczności i opiekuńczości. Rola języka w tym spektaklu jest wszechpotężna: zagarnia i wtłacza sceniczne wydarzenia w dyskurs miłosierno-trywialno-kościelny, stanowiąc wyrazisty kontrapunkt dla tego, co rzeczywiście dzieje się na scenie. Narracja składa się również z okołokatolickiej frazeologii: mowa o bliźnich, których życie jest wypełnione nadzieją i wiarą w wyższy plan, pomagających w niesieniu krzyża.
Po przywitaniu zgromadzonych przez prowadzącą następuje krótka prezentacja rocznej działalności charytatywnej w Przechlapanem, podczas której na przykład tryumfowano nad ostatnim architektem, który zaprojektował budynek bez udogodnień dla osób z alternatywną motoryką, a także prezentowano wystawę obrazów – o tematyce bożonarodzeniowej – namalowanych ustami lub nogami. W poczet sukcesów fundacji zalicza się również silny wpływ na rząd, co poskutkowało założeniem Ministerstwa ds. Wykluczeń, które jednak szybko okazało się instytucją potiomkinowską. Następujące później występy artystów poprzetykane są skrojonymi pod wywołanie współczucia opisami cierpień i niesprawiedliwości ze strony świata (bo przecież nie Opatrzności). Gdy na przód sceny wychodzi Dzieduszycka, osoba niskorosła, Presko przedstawia ją następująco: „dwadzieścia jeden lat, dwadzieścia siedem operacji. Zatańcz dla swoich aniołów!”. Niepełnosprawność jest tu zbiorem liczb, których zestawienie ma szokować i budzić litość: tak mało lat, tak wiele zabiegów, za tyle a tyle pieniędzy. Transcendentalne, uwznioślone cierpienie przelicza się jednocześnie na konkretne wielkości. Prowadząca oddaje parkiet Dzieduszyckiej, nie dopuszczając jej jednak do głosu, co symbolicznie unaocznia powszechne przekonanie o tym, że osoby z niepełnosprawnością nie potrafią wypowiedzieć się w swojej (ani żadnej) sprawie. Tymczasem performerka występuje w mocnym makijażu, skórzanych spodniach i krótkim topie, tańcząc do przeboju Lady Gagi I was born this way, wyglądając na zupełnie świadomą atrakcyjności swojego ciała, seksualności i wizerunku scenicznego, który prezentuje. Kolejne występy – nauka tańca ludowego, czytanie poezji, stand-up i wykonanie utworu Beyoncé – utrzymane są w podobnym schemacie: z dyscyplinującą ramą języka kontrastuje działanie sceniczne, a zderzenie obu tych elementów i padające ze sceny ironiczne metakomentarze nie pozwalają oglądającym roztopić się we wzruszeniu. Z kolei wystawienie się performerów na pokaz – ta zwrotność jest tu ważna, oznacza, że wyjście na scenę jest przemyślane i autorskie – rozbraja ewentualne posądzenie o nadużycie poprzez tworzenie freak show i manipulację. Wektor krytyki zespołu W Przechlapanem kieruje się w stronę tych organizacji i osób, które poprzez rozciąganie nad osobami z niepełnosprawnościami zbyt szerokiego parasola ochronnego oddają im niedźwiedzią przysługę.
Wspomnę bardziej szczegółowo o występie Urbackiego i Magdaleny Gałaj (która z powodu rozszczepienia kręgosłupa porusza się na wózku inwalidzkim), ponieważ dotyka on jeszcze innego rodzaju klisz kulturowych, nakładanych na osoby z niepełnosprawnością. Duet wykonuje swój taniec przy akompaniamencie wyciskającej łzy z oczu piosenki z Pięknej i bestii, śpiewanej przez Agatę Wąsik (z zespołem Treachera-Collinsa i posługującej się aparatem słuchowym), a oryginalnie przez Céline Dion, oraz przy intymnie przygaszonym świetle. Urbacki porusza się na nogach, Gałaj – głównie na wózku, a czasem jest podnoszona lub przenoszona na ziemię; tancerze performują również bezwładność swoich nóg, pozostając w ruchu blisko podłogi, a proporcjonalnie dużo przestrzeni przeznaczają na choreografię ramion, rąk i górnej części ciała. Poza samym ruchem między dwojgiem tancerzy wytwarza się sceniczna, namiętna relacja – stykają się czołami, obejmują, wirują wokół siebie i wykonują charakterystyczne dla tańca towarzyskiego finałowe przechylenie partnerki w tył. Wszystko to – muzyka, światło i układ taneczny – jest w widoczny sposób przekoloryzowane, parodiujące popularne w swoim czasie występy par złożonych z osoby całkowicie sprawnej oraz poruszającej się z alternatywną motoryką, w tym również na wózku. Jeden z tego rodzaju występów w polskim talent show jurorka Agnieszka Chylińska skomentowała słowami: „w ogóle nie widziałam tego wózka”. Doprawdy, nie mam pojęcia, jak możliwe było takie przeoczenie. A mówiąc zupełnie poważnie – owo „przegapienie” miało być (jak zapewne jest to dla wszystkich jasne) komplementem wynoszącym tancerkę ponad niepełnosprawność, prosto w świat sprawczych, normatywnych ciał, ale jednocześnie przekreśliło grubą kreską to, co dla jej motoryki charakterystyczne i autorsko wypracowane. Kultura rozrywkowa nie była jednak nigdy miejscem emancypacji. A czy teatr jest?
Inną kwestią, którą w wątpliwość podali Urbacki i Gałaj, jest wspomniana, nadbudowana na choreografię relacja między tancerzami. Ta również jest stereotypowo heteroseksualna, jako jedyna dozwolona nie tylko w świecie kiczowatego festynu w Przechlapanem, ale i w rzeczywistości turniejów tanecznych. O swoim doświadczeniu fałszowania seksualności na scenie Urbacki opowiadał tak:
Tańczyłem ja, jeszcze dwie osoby na wózkach i pięć tancerek o normatywnej motoryce. Tańczyłem najczęściej na wózku, ale też trochę na podłodze. […] Po tym jednym nieudanym wykonaniu, przyjętym przez publiczność ze wzruszaniem, pomyślałem, że w ramach choreografii, której jestem częścią, odbywa się jakieś zafałszowanie, forma nadużycia dokonywana na mnie, pomimo najlepszych chęci choreografki. Po pierwsze, na mnie jako osobie z niepełnosprawnością. Chodzi tu o powielenie kliszy o słabości, bezsilności wpisanej w kondycję osoby z niepełnosprawnością. Po drugie, na mnie jako na geju. Taniec współczesny bardzo silnie osadza osoby w określonych rolach genderowych, a w przypadku tej konkretnej choreografii osadził mnie w relacji heteroseksualnej, która jest mi obca. Odczułem dyskomfort i niezgodę na ten rodzaj zafałszowania. Wiedziałem już, że nie chcę być przedmiotem podobnych przypadkowych manipulacji, zrozumiałem też, że jako tancerz chcę mieć wpływ na przekaz, który generuję ze sceny
Jesteśmy jak jętki, żyjemy za krótko [w:] Odzyskiwanie obecności… [6].
Otwarcie przyznający się do bycia gejem Urbacki zreprodukował tę kliszę w geście skrytykowania jej ckliwego i wykluczającego przekazu.
Spektakl zwieńcza przewrotna gra z zabobonami, a więc irracjonalnymi lękami, które nie dają się wygnać zbyt łatwo za pomocą analiz kulturoznawczych i racjonalnych argumentów. W finale to publiczność musi zmierzyć się z tym, co przez większość czasu zgodnie wyśmiewała lub z tym, na co się dała nabrać (choć nie wiem, jakim cudem – prześmiewczość i przekraczanie poprawności politycznej to dwie naczelne cechy W Przechlapanem), czyli… usiąść na wózku inwalidzkim. Żeby nie pozostawić wątpliwości, czym takie działanie grozi, Urbacki przypomina, że ten, kto raz usiądzie na wózku, któregoś dnia na niego wróci
W oblężonym mieście
Ważne miejsce w twórczości Urbackiego zajmowały zespoły artystyczne, które tworzył lub z którymi prowadził proces twórczy jako reżyser, choreograf lub performer (czasem łącząc te funkcje). Współtwórczyniami i współtwórcami Gatunków chronionych oraz W Przechlapanem były osoby z różnymi niepełnosprawnościami i z różną zdolnością do samodzielnej egzystencji czy pracy: jak Aniela Presko, która z powodu poważnej kontuzji kolana nie może wykonywać swojego zawodu tancerki, ale pozostaje sprawna w życiu codziennym, jak poetka i aktorka Teatru 21 Barbara Lityńska czy jak Maja Tur, u której stwierdzono stwardnienie rozsiane, padaczkę i Hashimoto. Uczestniczką kilku projektów Urbackiego była także uzdolniona muzycznie piosenkarka i performerka Agata Wąsik, u której stwierdzono dziewięćdziesięcioprocentowy niedosłuch. Z kolei w Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci zespół artystyczny składał się zarówno z aktorów etatowych, jak i zaangażowanych gościnnie
Temat przedstawienia oparty został na lokalnej legendzie – dawno, dawno temu, w przededniu obchodów dnia św. Wojciecha, miasto wygnało za swoje bramy wszystkich, którzy mogliby szpecić jego ulice i zniszczyć atmosferę uroczystości. Wtedy „król żebraków, monarcha ułomnych i kalekich, skazańców i szaleńców, władca biedy i pogardy” rzucił na miasto klątwę: „za krzywdę naszą niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci, niech ziąb mrozi pielgrzymów, a wiatry zimne sieką”
Grupa performerów reprezentuje wszystkich tych, którzy nie pasowali do wygładzonego wizerunku legendarnego Gniezna. Jako pokręceni, przygarbieni, kulawi i jąkający dopisują legendzie ciąg dalszy: powracają do miasta, ogłaszając jego oblężenie. Nazywają się armią, która nikogo nie odrzuca. Dzięki splotowi historii fikcyjnej z aktualną kondycją fizyczną i społeczno-kulturową performerów o alternatywnej motoryce ich prywatne historie zyskują kontekst oraz osadzenie w na wpół wymyślonej, na wpół brutalnie bliskiej rzeczywistości. Jest to o tyle cenne, że na tym poziomie „alternatywność” staje się łatwiejsza w komunikacji wobec widzów; nie opiera się na wzbudzaniu współczucia przez jedną ze stron, ale na obopólnym doświadczeniu empatii. Widać to szczególnie w solówce Filipa Pawlaka, który zaczyna od opowiadania po śląsku żartów o tym, że jest rudy, lecz nawet przez moment nie wspomina, że nie ma lewej ręki – co jako pierwsze w kontekście tematu spektaklu rzuca się w oczy. Interpretować można to dwojako: zwrócenie przez Pawlaka uwagi na te elementy swojej tożsamości, które są niewidzialne (śląski akcent) lub nie stanowią obiektu powszechnej i systemowej nierówności (rudość), odsuwa na dalszy plan fakt odmiennej motoryki ruchu. W ten sposób pozostawiona bez komentarza niepełnosprawność uwidacznia się jeszcze bardziej. Z drugiej strony, żartobliwość narracji ustanawia wyraźny podział na to, z czego można się śmiać (stereotypowe cechy charakteru rudych, ryżych Ślązaków czy brzmienia gwary śląskiej) i na sprawy, które z racji ich delikatności traktuje się poważnie. Można teraz odwrócić perspektywę i zapytać, czy w takim razie czyjaś uroda lub pochodzenie jest najlepszym przyczynkiem do żartów i nie stanowi przypadkiem wentyla bezpieczeństwa dla czyichś uprzedzeń (stanowi). Niezależnie od tego, do której z powyższych interpretacji się przychylimy, ustawienie niepełnosprawności w szeregu z innymi cechami generującymi społeczne wykluczenie buduje afektywne pomosty porozumienia
Powraca również temat patrzenia, tym razem jako sytuacji opresyjnej dla widowni. Michalina Rodak sadza wszystkich performerów w rzędzie i rozpoczyna pogadankę z publicznością, w której proponuje różne strategie rekompensaty tego przykrego widoku „dla wrażliwych ludzi, którzy chodzą do teatru”. Uderzająco profetycznie sugeruje, że performerów można zakryć, zasłaniając tym samym fakt nieposiadania przez nich „ogólnej harmonii”, zgodnie z którą „piękne jest dobre, a dobre jest piękne”.
Nie trzeba chyba przypominać, że w 2018 roku w Sejmie miał miejsce czterdziestodniowy protest osób z niepełnosprawnościami oraz ich matek/opiekunek. Oddzielenie protestujących kotarą od reszty budynku na czas trwania Zgromadzenia Parlamentarnego NATO zapisało się niechlubnymi literami w historii poprzedniej kadencji tego samego co dziś rządu, a w kontekście spektaklu okazało się upiorną rekonstrukcją legendarnego wygnania nienormatywnych ciał z miasta. Slavoj Žižek stwierdziłby z pewnością, że to jedna z tych sytuacji, w której rzeczywistość naśladuje fikcję
Część koncertowa spektaklu – skądinąd porywająca, ironiczna, wywołująca uśmiech na twarzy, kiwanie głową i przytupywanie nóżką, co starałam się bardzo kontrolować, oglądając nagranie ze słuchawkami w Bibliotece IT, wśród skupionych na pracy osób – kończy się triumfalną piosenką, której gospelowy refren brzmi podejrzanie cukierkowo (cytuję z pamięci): „Wydrążone miasto, wydrążeni ludzie, obudzone miasto, wypełniony cudzie”. Zastanawia, o jaki cud może tu chodzić, skoro inicjator i reżyser przedstawienia stanowczo odżegnywał się od boskich interwencji w kwestii rozwijania swojej sprawności oraz od organizacji kościelnych i charytatywnych, które zawłaszczają cudze cierpienie dla własnych celów.
Być może cud ten odnosi się do finału opowieści o oblężonym mieście, bo historia kończy się tak: do Gniezna przybywa św. Wojciech, a widząc obecnych w nim (a zwyczajowo wyrzucanych poza mury) ludzi, z radości obiecuje wszystkim spełnić po jednym marzeniu. Zespół ma jedno: żeby nie trzeba było więcej robić takich projektów. Z łoskotem upada przyjemna, konsolidująca wspólnotę atmosfera, odsłaniając gorzkie przesłanie, i znów, niechcący, przewidując trudną przyszłość, tym razem dla spektaklu. Ten, choć za sprawą scenariusza autorstwa Artura Pałygi znalazł się w finale konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej i został oficjalnie włączony do repertuaru Teatru Fredry w Gnieźnie, szybko przestał być grany. Koniec z koniecznością tworzenia projektów, które demaskują głęboko utrwalone społeczne mechanizmy wykluczenia, to pragnienie zmiany na wielu poziomach organizacji społeczeństwa, na polu uznania i reprezentacji oraz na polu dystrybucji środków materialnych, w polityce teatrów i szkół artystycznych, w powszechnej edukacji, w języku, w głowach i tam, gdzie rodzą się obojętność i uprzedzenia. Sami wiecie gdzie.