01.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #239 / Miłość na skraju

Krasnogruda to malownicza wieś w powiecie sejneńskim, położona między jeziorami Gaładuś i Hołny, tuż przy granicy z Litwą. To tu w roku 1990 po raz pierwszy skrzyżowały się drogi życiowe pochodzącego z Berlina niemieckiego dziennikarza muzycznego Teofila Becka i urodzonej w Sydney architekt Nicoli Eads – bohaterów debiutanckiej powieści Aleksandry Zając Margaret 2.0. Skrzyżowały się i splotły na stałe właśnie w tym, jakże nieoczywistym, zważywszy pochodzenie obojga, miejscu. Ze stolicy Niemiec do Krasnogrudy jest bowiem prawie dwa tysiące kilometrów, a z Sydney – ponad piętnaście tysięcy. A jednak jakoś się tu odnaleźli, co więcej – wystarczyło, że on, dziesięć lat starszy, tylko spojrzał w błękit jej oczu, by utonąć w ich głębinach.

Droga do tego zaskakującego dla obojga bohaterów spotkania i jego szczęśliwego epilogu była długa i kręta – i to bynajmniej nie tylko w sensie geograficznym. Jest na niej wiele zakrętów dziejowych, co najmniej od połowy XIX wieku zaczynając, a na najnowszych wydarzeniach kończąc. Jest też przynajmniej pięć pokoleń przodków z obojga stron, których losy meandrowały po różnych geograficznych i kulturowych zakolach, czasem łącząc się z wodami gruntowymi wielkiej historii, czasem własnym rwącym nurtem dając im odpór. Są też postaci zdawałoby się zupełnie przygodne, ale mające przecież swój niebagatelny udział w wydarzeniach, na przykład młoda, żydowska akuszerka Rita, której Margaret zawdzięcza swoje imię (Rita to skrócona forma Margarity), albo Czesław Miłosz, który po spotkaniu autorskim w Sydney namówił matkę Nicoli, by pomyślała o powrocie do kraju swoich przodków.

Książka Aleksandry Zając rozpoczyna się listem Teofila Becka do jego paryskiej miłości, niejakiej Catherine, kończy zaś – małżeńskim happy endem. Poza tym miłość jest tu motywem przewodnim, głównym motorem działań i nierzadko trudnych decyzji bohaterów. Mimo to z pewnością nie jest to typowa love story. Margaret 2.0 to jednak coś innego i chyba coś znacznie więcej. Autorka wykorzystuje tu zarówno elementy sagi rodzinnej (dzieje rodziny Kuderów, Kunatów, Kulickich), powieści detektywistycznej (dziennikarskie śledztwo najpierw Margaret, później Teofila), powieści sensacyjnej (przede wszystkim wątki wojenne związane z pracą Ildiego w służbie wywiadu i uwięzieniem Weroniki), jak i panoramy społeczno-obyczajowej XX stulecia z bogatą retrospekcją i wspomnianym współczesnym epilogiem. W dodatku historia rozpisana została na głosy i zamknięta w kompozycyjnej szkatułce – co z jednej strony utrudnia szybkie rozeznanie się w chronologii i związkach przyczynowo-skutkowych poszczególnych epizodów, ale w zamian umożliwia umiejętne dozowanie napięcia, podtrzymując je do ostatniego rozdziału, oraz, mnożąc narracyjne punkty widzenia, daje zdecydowanie bogatszy, pełniejszy obraz wydarzeń.

W powieści wypowiada się kilka podmiotów indywidualnych. Zaczyna i kończy przywołany już niemiecki dziennikarz Teofil Beck, urodzony w roku 1954, który do Polski przyjechał po raz pierwszy w listopadzie 1989 roku wraz z delegacją rządową kanclerza Helmuta Kohla i został tu na stałe. W trakcie cytowane są także jego spisane z dyktafonu notatki z wyprawy do Krzanowic i poszukiwań „Niebieskookiej”. Oprócz tego znajdziemy fragmenty zapisków Weroniki Kudery, wydobyte z archiwum londyńskiego przez jej córkę Margaret. Pozostałą część historii relacjonuje co prawda narrator trzecioosobowy, ale nie rości on sobie pretensji do wszechwiedzy, poza tym jest wyraźnie spersonalizowany stylistycznie. Dzieje rodziny Kuderów widzimy na przykład jakby oczami podrostka Ildiego, innym razem – jego ojca Przemysława. Z kolei opowieść o losach Kulickich czy Kunatów odbywa się raczej z perspektywy Mikołaja, który jednak z racji osobistych doświadczeń i przekonań stroni od tonu dominującego. Personalizacja narracji realizowana jest poprzez umiejętnie wykorzystywaną mowę pozornie zależną oraz nienachalne dialektyzacje – śląskie „paple”, „oćce” czy „honcwoty”; wileńskie „Pulaki”, „baszki”, „kołdowania”„Papla” to w gwarze śląskiej policzek, „honcwot” to urwis. „baszka” to po wileńsku głowa, „kołdować” zaś to myśleć nad czymś intensywnie.[1]. Stanowią one rodzaj stylistycznej przyprawy, dodając smaku narracji, ale nie czyniąc jej ciężkostrawną.

To rozpisanie opowiadania na głosy i jego dyskretne stylistyczne zróżnicowanie ma zresztą chyba głębsze uzasadnienie. Wydaje się, że jest ono naturalną apologią polifonii jako sposobu postrzegania rzeczywistości i mówienia o niej. Tylko pozwalając wypowiedzieć się wszystkim stronom konfliktu, możemy sprawiedliwie rozstrzygnąć spór. Tylko wsłuchując się w głosy wszystkich uczestników wydarzeń, możemy poznać je pełniej, głębiej, trójwymiarowo. Niechęć do narracji dominującej, odbierającej innym głos i zawłaszczającej prawdę wyraża postać Mikołaja Kunata – ojca Weroniki, którego drażnią bombastyczne zachowania braci żony (Piotra i Pawła Kulickich, pogardliwie nazywanych przez niego „typkami”), epatujących swoją szlacheckością i polskim patriotyzmem (horrendum amor patriae). Z podobną rezerwą jego ojciec, Litwin Tautvydas, traktował fundamentalizm religijny rodziny i współwyznawców swojej żony Filomeny.

Różnorodność, odmienność, zróżnicowanie. To dzięki niej latem 1990 roku w Krasnogrudzie splotły się losy Teofila z Berlina i Nicoli z Sydney. Ale nim do tego doszło, wcześniej wielokrotnie krzyżowały się losy Polaków, Niemców, Litwinów, Żydów, Rusinów, udowadniając, że różnorodność jest szansą, ale również wyzwaniem. Może zrodzić nowe, lepsze życie, ale również przynieść łzy, cierpienie i śmierć. Na takie czasem niełatwe próby zmierzenia się z odmiennością skazane były niemal wszystkie opisywane w książce rodziny. Kuderowie pochodzili z Małej Dąbrówki (obecnie dzielnica Katowic). Swoją żonę Marię Przemysław Kudera poznał w Krzanowicach leżących w powiecie raciborskim, na pograniczu śląsko-morawskim. Górny Śląsk był i do dziś pozostał miejscem ścierania się wpływów polskich i niemieckich, podobnie zresztą jak Pomorze, dokąd Przemysław wyjechał ze swoim synem Ildim na początku lat dwudziestych XX wieku, kilka lat po stracie żony. O jej tragiczną śmierć obwiniał Niemców (teścia organistę i proboszcza). Rodzina Kulickich wywodziła się z drobnej szlachty polskiej mieszkającej na Wileńszczyźnie, ale już babcia Weroniki ze strony matki była Litwinką. Litwinem był również dziad po mieczu Tautvydas Kunat z Sejn, który ożenił się z Rosjanką Filomeną. Polacy, Litwini, Niemcy, Rosjanie. Katolicy, protestanci, prawosławni i staroobrzędowcy (Filomena i jej rodzina). Zróżnicowanie narodowościowe, odmienności religijne są jak różnice potencjałów – generują napięcia. Ale napięcie to źródło energii, którą można wykorzystać do różnych celów – do kreacji bądź destrukcji. Opisując niemal święty, choć niełatwy związek Litwina Tautvydasa i Rosjanki Filomeny (dziadków Weroniki ze strony ojca), narrator przekonuje:

Była to więc wielka miłość w poprzek różnych wyznań. […] W genotypie kulturowym Weronika odziedziczyła, że jej przynależnością jest wielka niepolityczna miłość między dwojgiem ludzi. Że ludzie tak się powinni definiować. Skąd pochodzisz? Kto ty jesteś? Ja jestem z miłości Filomeny i Tautvydasa

Dalsza część brzmi wręcz jak ewangeliczny program społeczny:

A ktoś inny by powiedział: ja jestem z niemiłości. Jaka szkoda. Szkoda ciebie, że nie dali ci miłości. O to by ludzie zabiegali, żeby odbierać miłość i przekazywać ją dalej swoim dzieciom. Dość to jest już wielki zachód sam w sobie, żeby starać się kochać całe życie parę osób. Nie byłoby czasu na polityczne waśnie, na wydumane problemy. A ponieważ miłości i niemiłości byłoby tak samo mnogo, żadne z tych państw nie doszłoby do potęgi. Nie byłoby wojen, nie trzeba by się bronićA. Zając, Margaret 2.0, Kraków 2023, s. 134–135.[2].

Niestety, to piękne przesłanie pozostaje tylko polityczną iluzją i naiwnością. Widocznie ludzkie ambicje są większe i nie zadowalają się minimalistycznym programem: miłość, modlitwa i praca. Losy bohaterów co rusz szarpane są przez jakieś wichry historii: najpierw „buchnęło powstanie” styczniowe, które zakończyło karierę prawniczą dziadka Weroniki, Pawła Kulickiego (zamknięto Uniwersytet Wileński); potem była pierwsza wojna światowa, trzy powstania śląskie, wojna polsko-bolszewicka, konflikt polsko-litewski, zbrojne zaślubiny Polski z morzem i wreszcie życie najpierw w cieniu, a potem w mroku drugiej wojny światowej („Wojna idzie obrzeżami świata jak lis, zanim zacznie pożerać jak lew”Tamże, s. 101.[3]). To ona pociągnęła za sobą najwięcej ofiar: ojciec Ildiego, Przemysław Kudera, zginął już we wrześniu, kiedy „niemiecki żywioł wylany z koryta szalał i prędko niszczył” – rozstrzelano go gdzieś w lesie koło Sztutowa; Weronika wojnę spędziła najpierw w katowniach Pawiaka, a potem w Bergen-Belsen, gdzie prawdopodobnie była wykorzystywana jako obozowa prostytutka – wyszła stamtąd złamana psychicznie, z zaawansowaną chorobą nowotworową; jej rodzice i ciotka matki, zakonnica siostra Bernarda, zginęli w sierpniu 1944 roku w rzezi Woli.

Nie oznacza to jednak, że wyłącznie „ludzie ludziom zgotowali ten śmiertelny ten los”. Bohaterowie umierają również w wyniku chorób, starości czy zwykłej niedoskonałości ludzkiej natury – jak matka, a wcześniej babka Ildiego, które zmarły w połogu, zabierając ze sobą dwoje „krwawych aniołków”; albo babka Weroniki, Filomena. Kiedy ikonopis Wasyl umierał na oczach Petra, uczeń bynajmniej „nie zdziwił się. Czemu miałby zasmucać mistrza zdziwieniem, skoro wiadomo, że śmierć może przyjść kiedy bądź?”Tamże, s. 129.[4]. Historie wszystkich rodzin przekonują, że życie jest skończone i wątłe. Liczy się zatem nie tyle jego trwanie, co podtrzymywanie poprzez przekazywanie, dzielenie się – w tym powołaniu realizuje się chyba najprościej i najpełniej ideał miłości. Dlatego Weronika wie, że „Macierzyństwo to duchowa sprawa, że dzieci są z ducha”Tamże, s. 22.[5].

Spójrzmy na smutną powojenną rzeczywistość Górnego Śląska oczami nastoletniego Ildefonsa Kudery:

Ildi przeszedł obok klombów: z ich środka wybuchały niebieskie hortensje, a do obrzeszków rabaty przenikały się w cudownym mirażu schodząc kaskadą od największego, do najmniejszego kwiecia, różowe astry i cynie, potem okrąg czerwonych niecierpków, a niemal na ostatnich dziesięciu centymetrach obwódki klombu pomarańczowe aksamitki. Co raz wyskakiwała gdzieś, poza porządkiem, zielona dziewanna i ona swoim niesymetrycznym skonfliktowaniem z pasmami kolorów, wysokości i kształtów, pozwalała widzowi oderwać wreszcie wzrok i ruszyć dalej do swoich spraw, jakie by one nie były. Czy mogło być, aż tyle piękna w smutnym czasie, w tym samotnym czasie, w rozterce? Czy mogło być przy tym, tak pięknie na świecie? Jakby wieczny świat szedł obok świata ziemskiego, strojny, niedotykalny i niezniszczony przez wojnę i śmierć. Kwiaty sierpniowe na pewno szyły granice wiecznościTamże, s. 46.[6] [interpunkcja oryginalna].

Świat widzialny jest jak ikona – choć zniszczalny, posiada pierwiastek boski, a z jego ciemności powoli wyłania się światło. Tylko trzeba umieć je dostrzec. To proces żmudny, wymagający cierpliwości i poświęcenia jak sama sztuka ikonopisania, praktykowana przez brata Filomeny – Petra. Jedni bohaterowie realizują go poprzez modlitwę (Maria Kudera, Filomena), inni w kontakcie z naturą, jak mąż Filomeny Tautvydas, który rozmawiał z dębami w lesie i dla którego „przyroda jest cała święta”. Nawiasem mówiąc, wychowana w tradycji ortodoksyjnej Filomena uważała, że jej mniej gorliwy religijnie mąż jest „lepszy od niej w sercu”.

Uniwersalnym samowyzwalaczem światłości w mroku ludzkiego żywota jest wreszcie miłość. Teofil Beck senior, dziadek dziennikarza z Berlina, spędzał w dzieciństwie wakacje w Krzanowicach, u swojego wuja – tutejszego proboszcza. Podkochiwał się wówczas w córce organisty – Marysi, która zmarła w połogu w roku 1913, zostawiając w żałobie męża Przemysława i ośmioletniego syna Ildiego – późniejszego męża Weroniki. Kiedy już w czasie pierwszej wojny światowej Teofil jako żołnierz przyjechał tu z frontu na urlop, urzekły go błękitne oczy Marysi uwiecznione na nagrobnej kamei. Ten sam błękit rozpoznał później w oczach przesłuchiwanej przez niego na Pawiaku Weroniki – żony oficera polskiego wywiadu. Iskra miłości rozświetliła w jego sercu mroki zła. Prawdopodobnie dzięki niemu Weronika ocalała i choć wyszła z wojny śmiertelnie poraniona, mogła przynajmniej pożegnać się z mężem i córeczką Margaret. Dzięki tej iskrze miłości Teofil Beck junior po latach poznał swoją przyszłą żonę Nicolę Eads.

Mimo happy endu powieść Aleksandry Zając nie jest – powtórzmy – naiwną love story. W jej zakończeniu oprócz szczęśliwego spotkania niemieckiego dziennikarza z „australijską” architekt znajdujemy również rozpisany na trzy części reportaż Teofila Becka o wojennych i powojennych losach rodziny Kuderów zatytułowany Nekrolog Margaret, w którym poznajemy między innymi szczegółowy opis śmierci Weroniki w ogrodzie wynajętego domu pod Amsterdamem. Margaret, która jako sześciolatka trzymała ją wtedy za rękę, wspomina, że „matka była piękna nawet w chorobie”.

Chciała umrzeć w ogrodzie, co jej przyobiecał i słowa dotrzymał [mąż Ildi]. To ogród właśnie, roślinność, słońce […] podniosło jej świadomość i dopomogło, że umierała pogodzona, w wielkim smutku, ale bez jawnej rozpaczyTamże, s. 170.[7].

Tak jakby dzięki otaczającej ją miłości męża i dziecka w mroku śmierci Weronika widziała jednak światło życia. Ale czy to wystarczy na szczęśliwy finał?

Z debiutami literackimi jest trochę tak jak z modnymi w naszym kraju od czasu wielkich sukcesów Adama Małysza skokami narciarskimi: można spóźnić odbicie, za wcześnie wyjść z progu albo idealnie trafić w deskę. Aleksandra Zając, rocznik 1985, do swojego debiutu przygotowała się starannie. W jej książce znać gruntowne studia z zakresu historii i geopolityki XIX–XX wieku oraz pasję kulturoznawczą, jest też niezbędny warsztat językowy i umiejętność intrygującego poprowadzenia fabuły. Można zatem powiedzieć, że wciąż młoda, ale już dojrzała Autorka trafiła w punkt. Warto w tym miejscu słowa uznania skierować również pod adresem wydawnictwa Eperons-Ostrogi. Promowanie młodych twórców w czasach czytelniczej dekoniunktury jest niewątpliwie działaniem szlachetnym, a nawet heroicznym, warto jednak pamiętać o związanej z tym odpowiedzialności. W czasie lektury wielokrotnie towarzyszyła mi wątpliwość, czy niezgodna z normami poprawnościowymi interpunkcja albo niepoprawne konstrukcje składniowe, to celowe odstępstwa i anakoluty, czy jednak brak dostatecznej opieki redakcyjnej.

Przesłaniem powieści Aleksandry Zając mogą być słowa z reportażu Teofila Becka:

Chowamy zatem nasze dzieci na skraju w jakimś innym niż terytorialnym sensie. Jeszcze nie wiem czy nam się uda tak je wychować. Ocenimy, kiedy będą dorosłe. Na pewno historia rodzinna, którą podejmujemy świadomie, daje nam lekcję, żeby, kiedy polityka dosięga krwi i ciała, przedkładać odczucia ludzkie nad poczucie narodoweTamże, s. 165.[8] [interpunkcja oryginalna].

Idealną scenerią dla tej deklaracji jest właśnie Krasnogruda, gdzie od 2002 roku w dworku należącym niegdyś do Czesława Miłosza (nota bene po kądzieli Kunat) mieści się Międzynarodowe Centrum Dialogu. Jak czytamy na stronie internetowej Ośrodka „Pogranicze” z Sejn:

Wolą Czesława i Andrzeja Miłoszów oraz Janiny i Andrzeja Jurewiczów – ostatnich spadkobierców Krasnogrudy – jest stworzenie w krasnogrudzkim dworze Ośrodka Małych Ojczyzn Europy Środkowowschodniej pod patronatem Ośrodka «Pogranicze – sztuk, kultur, narodów» i Fundacji «Pogranicze». Trwają prace nad tym projektemhttps://www.pogranicze.sejny.pl/miejsca-waciwe/dwor-milosza/historia-dworu [dostęp: 25.08.2023].[9].

Dodajmy, że to znakomita alternatywa dla kolejnych, nikomu niepotrzebnych konfliktów.

Aleksandra Zając, Margaret 2.0, Kraków: Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, 2023.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Miłość na skraju, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 239

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...