Nowy Napis Co Tydzień #024 / Człowiek bezdomny. Wokół „Poniewczasie“ Wita Szostaka
Zacząć wypada, gdyż tak potoczyły się losy mojego czytania Poniewczasie, od wspomnienia pewnej ważnej okoliczności. Otóż, czytając tę książkę, przeglądałem także recenzje jej poświęcone. To wracałem do Szostaka, to znów sięgałem po recenzentów. Im dłużej trwała ta równoległa lektura, tym wyraźniej dało się zauważyć jakiś dysonans pomiędzy tym, co piszą krytycy, a tym, co – wydawałoby się – jest istotą utworu. Ciekawa to w ogóle rzecz patrzeć na literaturę przez pryzmat tego, co się o niej pisze. Widać w tym i gusty epoki, i upodobania indywidualne, i mody literaturoznawcze. Przedmiotem poważnych badań mogłyby stać się struktury recenzji, podejmowane wątki, ich stylistyka – od metaforyki począwszy, na leksyce kończąc. Kto wie, czy nie więcej powiedzą one kiedyś historykom o naszej współczesnej literaturze, niż same utwory będą potrafiły powiedzieć.
Cóż więc widać, gdy w ten sposób spojrzeć na Poniewczasie? Na wstępie przyznać należy, że dopracował się Szostak krytyków nie tak może licznych, lecz rzetelnych, wnikliwych i merytorycznie przygotowanych. By do nich dotrzeć, nie trzeba przedzierać się przez morze głosów internetowych recenzji zbudowanych wokół haseł „fascynujące” lub „przeczytajcie – nie będziecie żałować” (czy zna ktoś równie rozległe oceany bezbrzeżnej nudy, jak blogi recenzenckie?). Nie musząc odsiewać, w przypadku Szostaka trafia się od razu na krytyków poważnych, posiadających szerokie horyzonty, erudycję, solidny fachowy warsztat, co niektórzy – jak Wojciech Szot – chętnie podkreślają:
Gdy zaczynam pisać o Poniewczasie zbroję się, obstawiam stanowisko z komputerem książkami. Sięgam po naukowe wyjaśnienia i wspomagam się Bachtinem, Zimandem, mam Lejeune’a, w odwodzie i na pomoc wezwałem też Thomasa Manna, bo jednak Poniewczasie Szostaka to są chwilami dość ciężkie „norwidy”. To nie są przelewki.
„To nie są przelewki” zamiast chwytliwych, marketingowych sloganów krzyczących z ostatniej okładki. Żadnych „zachwycających”, „niezwykłych”, „przełomowych”. Nie, w miejsce tego „ciężkie norwidy”. Wiadomo więc, że będzie poważnie. Maciej Jakubowiak, na łamach „Dwutygodnika”, zaczyna na podobnie wysokim, erudycyjnym diapazonie:
Zacznijmy od początku. Dziennik pisarski nieprzypadkowo był popularną konwencją w literaturze modernistycznej, tak ze środkowych dekad XX wieku. André Gide, pisząc „Fałszerzy” (1925), spisywał równolegle „Dziennik «Fałszerzy»”, w którym skrupulatnie odnotowywał wszystkie swoje problemy i decyzje artystyczne. Nieco podobną formułę wykorzystał Thomas Mann w książeczce „Jak powstał «Doktor Faustus»” (1949), którą zresztą przywołuje Szostak. Piszę „nieprzypadkowo”, bo właśnie w modernizmie kwestia autorefleksyjności literatury była najsilniej eksploatowana, a pytanie o to, czym jest powieść, powracało nieustannie.
Kto nie zna na wyrywki Manna i nie czytał Gide’a – niech się nawet za Poniewczasie nie zabiera. Nie mówiąc już o tym, że jest tam też pełno Heideggera, Lukacsa, Schulza i wielu innych mądrych ludzi o egzotycznie brzmiących nazwiskach. Czy to wystarczająco zniechęcające?
No dobrze, trochę przesadzam w tych złośliwościach. Bo przecież z drugiej strony, czy nie należy do zadań krytyków, by czytać dzieło w kontekście, by ten jego literacki i pozaliteracki kontekst dopowiadać? Czy nie jest ich profesją rzucić tu i tam błyskotliwym cytatem z zakurzonego filozofa? Otóż jest. W tym także tkwi pewna swoista „literackość” tekstów krytycznych.
Jaki więc problem dostrzegam we wspomnianych recenzjach? Otóż taki, że niewiele z tego obkładania się Bachtinem i tropienia ciemnych Heideggerowskich sensów wynika. Co gorsza, niewiele to ma wspólnego z samą książką Szostaka. Zdawać by się wręcz mogło, że krytycy kręcą się wokół kilku osi, które sami sobie ustawili, nie bardzo bacząc na to, czy Szostak także po nich podąża.
Ulubionym wątkiem jest zatem gatunkowość Poniewczasie. Czy to dziennik, a jeśli dziennik to czy ten literacki, gombrowiczowski, czy może journal intime Manna albo Teodora Parnickiego? A może już nie dziennik? Może bardziej powieść? Albo dziennik z powieścią połączony? Dziennik, w dzienniku, a w nim jeszcze jeden dziennik albo powieść – jak w Incepcji z Leonardo di Caprio albo, żeby użyć bardziej swojskiego porównania, jak matrioszka? Dociekania gatunkowości książki Szostaka rozpalają umysły recenzentów, pchają ich w gąszcze dygresji, wznoszą na intelektualne wyżyny. Czytając to wszystko, czułem się jak na wstępnym kursie poetyki i myślałem sobie, jaki w tej krytyce literackiej panuje u nas konserwatyzm, że mimo całych dekonstrukcjonizmów, postmodernizmów, krytyk kulturowych i genderowych, które się przez świat przetoczyły, tu ciągle rządzi stary dobry strukturalizm. My, wyznawcy Romana Jakobsona, wierni uczniowie Głowińskiego i Sławińskiej, wielbiciele rosyjskich formalistów. Ponazywamy, powpisujemy w tabelki, nadamy kategorie – i już wszystko będziemy o dziele literackim wiedzieć. Kto dał się przekonać i pomyślał, że to ma sens, temu śpieszę donieść – z nowym Szostakiem tak się nie da.
Co nie znaczy, że w całej tej, przywołanej w krzywych zwierciadle, rozprawie krytyków o rodzajach i gatunkach nie ma nic na rzeczy. Z pewnością jest. Poniewczasie daje całą masę materiału do takich rozważań, faktycznie sytuując się pomiędzy gatunkami. Problem w tym, że ta hybrydyczność jest w książce Szostaka tylko narzędziem, pewnym stylistycznym zabiegiem, który ma w sobie cechy i dziennika, i powieści, i eseju – nie będąc jednocześnie żadnym z tych gatunków. Myślę zresztą – o ile dobrze rozumiem strategię pisarską autora – że literackość buduje on bardzo daleko od tradycyjnych strategii narracyjnych mieszczących się w dobrze osadzonych gatunkowych ramach. Może dałoby się powiedzieć, że gra tymi strategiami, gdyby nie to, że gra zakłada element zabawy, podczas gdy Szostak mówi na ogół bardzo serio – a powieściowo-dziennikowo-eseistyczny entourage oraz ukrycie autora za wieloma pseudonimami (bohater piszący dziennik, czyli Marcin, i jego twórca – również piszący dziennik, czyli Wit Szostak, który też nie jest przecież autorem książki, Dobrosławem Kotem) – że to wszystko zamiast oddalenia, ukrycia za sztafażem, daje wrażenie bliskości i autentyzmu. Jakiegoś bardzo głębokiego autentyzmu, który jest tak poważny, że musi chować się w konwencji, by nie zostać wyśmiany w epoce ironii i szyderstwa.
Napisawszy powyższe, zawahałem się, czy tak jest w istocie. Czy Szostak odcina się od tych dawnych, dobrze utrwalonych w literaturze gatunków? Bo czyż nie jest on wielbicielem powieści w jej najbardziej kanonicznej, XIX wiecznej formie, gdy pisze na przykład:
Dalej jako czytelnik uważam powieść za jeden z najważniejszych wytworów ducha Zachodu, w którym wypowiada się, na dobre i na złe, nasze rozumienie świata, człowieka.
Powieść ma dla Szostaka tak doniosłe znaczenie, ponieważ to w niej właśnie – za sprawą między innymi Flauberta, Dostojewskiego czy Manna – osiągnięto „szczyt wypowiadania człowieka i jego bezdomności”.
Zwróćmy uwagę na końcówkę tego cytatu, na słowo „bezdomność” – jest ono fundamentalne dla całej książki Szostaka. Przyjdzie jeszcze do niego wrócić. Ale na razie wystarczy taka konstatacja: ludzka bezdomność jest według autora tą kategorią, którą literatura powinna wypowiadać. Wypowiadanie bezdomności jest głównym zadaniem literatury, reszta to przygodność i marginesy, popadanie w schematy, konwencję, która z powierzchni przypomina arcydzielne realizacje gatunku, lecz nie ma w sobie już nic z ich głębi. Pisze Szostak:
To zadziwiające, ile przy drodze powieści powstało stabilnych gmachów, prozy gatunkowej, która dobrze się ma, pielęgnując wypracowane przez lata formy. Płaci wysoką cenę zaparcia się tego, czym jest istota powiadania. Pozornie niewiele, trzeba przymknąć oko na bezdomność, umościć się. Jeden szczegół, najczęściej marginalizowany. Ale w gruncie rzeczy ten szczegół jest samym sednem, przemilczanie go może płodzić tylko niepowieści. […] pierwszym ruchem powiadania jest uchodzenie. Uchodzenie to rozpoznanie bezdomności, odkrycie jej w osnowie życia. Uchodzi ten, kto uświadomił sobie bezdomność. Uchodzenie jest powiadaniem bezdomności.
Nie może być więc powieść jedynie realizacją swojego gatunku, raczej, jak w pięknym cytacie z Durrella:
Powieść powinna być wróżeniem z wnętrzności, a nie dokładnym opisem partii amatorskiego tenisa na korcie przy jakiejś plebanii. […] Literatura błahości, broniąca się dokładnością odwzorowania, po cichu zaklinającą słowa, by realizm nie okazał się smutnym marzeniem, tylko jedyną słuszną strategią.
Żeby dziś napisać powieść, nie można więc pisać powieści. Tak brzmiałoby rozpoznanie Szostaka. I w tym właśnie kontekście należałoby czytać jego książkę.
*
Tak jak dla XIX wiecznego realizmu nerwem współczesności, czymś żywym, co ściśle do kondycji człowieka przylega, były fabuły oparte na prawdopodobieństwie i „prawdziwości” – tak wiek XXI znajduje – jak się wydaje – ów nerw w autentyzmie, w miejscami może ekshibicjonistycznym ujawnieniu autora. Stąd przecież popularność dzienników, biografii, książek wspomnieniowych. Jednym ze znaków rozpoznawczych tej epoki jest uzależnienie od umieszczania w internecie swojej prywatności. Czy zatem journal intime nie stał się gatunkiem, za pomocą którego opowiadamy nasze życie, a może wręcz modelujemy je według wskazań konwencji, w której sfotografowanie zdarzenia wydaje się ważniejsze od jego przeżycia? Pozostaje oczywiście pytanie, na ile są to dzienniki prawdziwe – pisane ze szczerością, by zobaczyć siebie w obiektywnym świetle, na ile zaś konfabulacje na temat samego siebie, dzienniki aspiracji, dzienniki wyobrażeń. Jakby nie było – istnieje jakieś potężne łaknienie autentyzmu, zarówno po stronie nadawców, jak i odbiorców. To co autentyczne wydaje się nam lepsze, bardziej przemawiające, niż to co zanurzone w fikcji.
Dlatego też, jak sądzę, Szostak używa konwencji dziennika, nie rezygnując jednak – jak mówi – z „powiadania”. Próbuje przenieść żywioł opowieści w formę osobistych wynurzeń. Nie pozwala im jednak zapadać się w fizjologiczne bez mała relacje z codzienności, w ów grząski żywioł intymistyki. Nie on pierwszy – powie ktoś – wkłada powieść w ramy utworu mniej literackiego, gatunku użytkowego, jak listy, pamiętniki, dziennik właśnie. To stara tradycja, także na polskim gruncie, żeby wspomnieć chociażby napisane ponad sto dwadzieścia lat temu Sienkiewiczowskie Bez dogmatu.
Ale nie jest to jedyny poziom grania literackimi konwencjami. Eksploruje bowiem Szostak ścieżkę wytyczoną – i to dość dawno – przez pisarzy ze szkoły Joyce’a i Faulknera, uprawiając w tkance narracyjnej refleksję nad obecnością autora we własnym utworze literackim. Ale także nad miejscem pisarza w – mówiąc górnolotnie – porządku świata. Powiada Szostak:
Dlatego muszę pisać poza życiem, kiedy życie umiera, gdy cisza spowija. Pisanie jest dla mnie wyjściem poza życie, opuszczeniem tego, z czego tkam codzienność. Nie wplótłbym nigdy pisania w obowiązki, pomiędzy drogę do przedszkola a przyrządzanie obiadu. Pisanie jest poza domem, zawsze na ziemi obcej, gdzie się wdzieram podstępem, gdzie mam tylko namiot.
Owe powracające kilkukrotnie rozważania Szostaka o sobie jako pisarzu mogą być interesujące dla tych czytelników, których interesuje życiorys autora Oberków do końca świata i Chochołów albo dla tych, którzy w ogóle interesują się życiem pisarzy – ale nie jest to przecież jedyna funkcja tych rozważań.
Pisarz nie ma swojego miejsca. A nawet jeśli takowe ma, to jest w nim niespotykalny. Bo to miejsce samotne, gdzie nie można nikogo zaprosić. Pojawienie się drugiej osoby niszczy to miejsce i sprawia, że pisarz znika. Zostaje człowiek, który może się uśmiechnąć i pokazać książkę, nad którą pisarz właśnie pracował. Ten człowiek uprzejmie czeka, aż gość odejdzie, by w to miejsce mógł powrócić pisarz. Pisarz podejmuje czasem próby, by zaprosić innych do siebie. Zaczyna opowiadać o swoich książkach, o pomysłach, o ideach, trudach i radościach. I z każdym słowem pisarz w nim gaśnie, wycofuje się, oddala.
Dramatyczne wyznanie – jeśli wziąć je na poważnie. Znaczyłoby bowiem, że pisarz to człowiek, który nie bardzo istnieje poza swoją twórczością, który nie istnieje może nawet jako jej komentator. Podrwiwa sobie Szostak ze spotkań autorskich, wywiadów z pisarzami, całej tej celebryckiej strony literatury, która tak się nam obecnie rozrosła, lecz jest w tym śmiechu głęboki tragizm. Niemożność bycia pisarza poza własną literaturą oznacza bowiem niemożność istnienia relacji między człowiekiem-autorem a człowiekiem-czytelnikiem.
Może w takim razie to nie-bycie pisarza w świecie rekompensuje jego „miejsce samotne”, obecność w świecie pisanym, obecność w akcie tworzenia? Wracamy tu do rozważań o miejscu autora w literaturze. „W czasach jego dzieciństwa, a więc w czasach i mojego dzieciństwa” – powiada Szostak o jednym ze swoich bohaterów. To wsączanie się autorskich doświadczeń w osobowość tworzonych przezeń postaci wydaje się oczywiste. Ale w innych rejestrach związek tych dwojga staje się już bardziej skomplikowany. Z jednej strony jest autor jakimś małym demiurgiem – daje bohaterowi marynarkę, odbiera mu ją, daje żonę albo nie daje, dopisuje córeczkę, która później znika. Lecz z drugiej strony Marcin Strzępa – twór Wita Szostaka – wymyka się twórcy, a to nie mówi o wszystkich swoich myślach, a to pewne obserwacje zataja, a to – w krytycznym momencie powieści – długo i uporczywie myśli. Powie czytelnik, że są to bezproduktywne elukubracje inteligenta, które nic nikomu nie przynoszą, bo co kogo obchodzi, jakie zdanie ma autor o swoim bohaterze. Może i są. Lecz są one także wyrazem rozpaczy. Okazuje się bowiem, że to miejsce, które należało do pisarza, owa przestrzeń jego fabuły, jego bohaterowie – nie są wcale tak bardzo jego. A więc i w nich – fabule, bohaterach, opisach – pisarz też tak naprawdę nie istnieje. I w nich nie ma swego „samotnego miejsca”.
Z drogi pisarskiej Szostaka, która jest w tej książce migawkowo, co jakiś czas przywoływana sądzić można, że autor pokładał pewne nadzieje w tych swoich stworzonych światach. Nadzieje, powiedzielibyśmy, egzystencjalne.
Była kultura ludowa, była muzyka, był mit, była Grecja; była Polska. Grałem na skrzypcach oberki, szukałem mitu, chodziłem ulicami Krakowa, czytałem Greków i robiłem jeszcze wiele innych rzeczy, czując za każdym razem, że pomiędzy tymi centrami moich fascynacji muszę korzystać z przebieralni, zmieniać kostium.
Tego rodzaju poszukiwanie kojarzy się z poszerzaniem horyzontów, z pogłębianiem siebie, a więc z istnieniem pełniejszym, lepiej zakorzenionym. Z istnieniem rozbudowanym o egzystencjalne doświadczenia innych światów i innych ludzi – tych stworzonych czy spotkanych w dziele literackim. Czyż jednak takie poszukiwanie nie jest tylko pozorem? Czy nie jest tak – jak mówi autor za Joycem i Maeterlinkiem – że
przechadzamy się wewnątrz siebie, spotykając zbójców, duchy, olbrzymów, starców, młodzieńców, żony, wdowy, szwagrobraci. Ale zawsze spotykając samych siebie.
Jaki płynąłby z tego wniosek? Dla Szostaka chyba taki, że jedyne uniwersum, jakie mamy to uniwersum własnej egzystencji. W nim się poruszamy i tylko z niego możemy wywodzić jakikolwiek sens i jakąkolwiek wartość. I to właśnie – także na kartach Poniewczasie – próbuje autor robić. Wywieść z siebie, z własnych wspomnień, przed-myśli, intuicji coś, co stałoby się fundamentalne dla jego pojedynczego istnienia. Z pojedynczego istnienia wywieść sens pojedynczego istnienia.
Osią tak zarojonych poszukiwań staje się dzieciństwo, owe najpierwsze doświadczenia, w których pokładamy tyle nadziei, jeśli chodzi o ich metafizyczną warstwę.
Może moje obrazy dzieciństwa – pisze Szostak – byłyby tym majaczeniem wokół sensu, kiedy wszystko było prawdziwe. Przeczucie prawdziwego życia, smak sensu na końcu języka, może wszystko tam jest? Tak było, tak pamiętam dzieciństwo.
Przewodnikiem autora po krainach dzieciństwa jest pewien skromny artysta z Drohobycza. Szostak przytacza taki cytat z Brunona Schulza:
Nie wiem, skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającym dla nas znaczeniu. Grają one role tych nitek w roztworze, dookoła których krystalizuje się dla nas sens świata. […] Te wczesne obrazy wyznaczają artystą granice ich twórczości. […] Nie odkrywają już potem nic nowego, uczą się tylko coraz lepiej rozumieć sekret powierzony im na wstępie i twórczość ich jest nieustanną egzegezą, komentarzem do tego jednego wersetu, który im był zadany.
Fragment ten zapisany zostaje w lutym, na samym początku opowiadanej historii. Część tego cytatu – począwszy od słów „Te wczesne obrazy…” – powraca w książce jeszcze raz, w październiku, a więc u końca opowieści, w momencie, gdy cała rodzinna historia Marcina Strzępy zostaje już odsłonięta. Jakby całe, skierowane w przeszłość, w dzieciństwo, pisarskie poszukiwanie Szostaka rozpięte było między tymi dwoma fragmentami (a właściwie jednym fragmentem). Jedno pierwotne doświadczenie, i ciągła – na całe życie rozciągnięta – egzegeza, ciągłe wyplątywanie sensu.
*
Wędrówka w stronę sensu, którą uprawia Szostak, odbywa się jeszcze jedną ścieżką. Również tu za cicerone mógłby służyć Schulz, ale jeszcze odpowiedniejszy wydaje się Wittgenstein albo raczej – patrząc na inspiracje autora – Heidegger. Jest to ścieżka języka. Ścieżka słów.
Nie poruszają mnie raczej – powiada Szostak – zdarzenia polityczne i akty prawne, poruszają mnie natomiast słowa. Tamte, znowu tamte, wywołują emocję na kilka chwil, krótkotrwały grymas lub nagły atak niechęci. Mijają. Te, znowu te, wwiercają się i drążą. Małe słowa, może nikomu niepotrzebne, trwają.
Nikt w polskiej literaturze współczesnej nie bawi się tak słowami, jak Szostak. Znowu napisałem o zabawie, ale to nie jest dobre określenie. Bo czy zabawa może mieć tak poważne zadania, jak poszukiwanie sensu?
Wspaniałe słowa na pod-. Podważanie, podejrzewanie, podziemia. Gest schodzenia pod, zaglądania tam, gdzie się nie zagląda, odsłaniania zasłoniętego.
Takim zaglądaniem, wżeraniem się w słowa jest pisanie Szostaka. A nuż otworzą się jakieś nieznane drzwi, odkryte zostanie tajemne powinowactwo. A nuż inwencja słowotwórcza zaprowadzi nas do nieoczywistych znaczeń dobrze znanych wyrazów.
W bezdomności kryje się domność. Bezdomność, choć źródłowa w najgłębszym tego słowa znaczeniu, ujawnia się dopiero po domności. Musimy znać domność, zadomowić się, by się jej pozbawić.
Skoro wróciło to słowo (w książce Szostaka wraca ono wielokrotnie) – trzeba się w końcu z nim zmierzyć. Tym bardziej, że bezdomność jest dla Poniewczasie zagadnieniem pierwotnym, takim pierwszym, doświadczonym w dzieciństwie sensem czy istotą, które trzeba wydobywać i eksplikować. Bo to właśnie na konstrukcji z takich słów, jak uchodzenie, pochodzenie, bezdomność, wędrowanie, wchodzenie – rozpina Szostak namiot, pod którym moszczą się wszystkie powieściowe elementy: „Pisanie jest poza domem, zawsze na ziemi obcej, gdzie się wdzieram podstępem, gdzie mam tylko namiot”.
Uchodzenie – widać że to jest temat, który pisarz głęboko i długotrwale przeżywa. Trudno nie przeżywać – powie wrażliwy obserwator współczesności – żyjąc w drugiej dekadzie XXI wieku, patrząc na tonące statki z biednymi ludźmi, którzy pragną żyć w lepszym świecie. Ale refleksja Szostaka chce wyjść poza „uchodzenie” jako problem społeczny naszych czasów. Chce wyzwolić się z jałowej dychotomii: „nie chcemy obcych” versus „powinniśmy dać im nowy dom”. Dychotomii z rozległym polem pośrodku, gdzie rozgrywa się zapalczywa, pełna nieodpartych argumentów dyskusja, kogo i dlaczego należy przyjąć, a kogo nie przyjmować (z której wiadomo na przykład, że rzekomo nie można przyjmować samotnych młodych mężczyzn). Nie, Szostak jest od tych dyskusji bardzo daleko.
Omijanie szumu jest dobre, chcący dotrą do źródeł szumu innymi drogami, głośno szumi. Jeśli muszą. Żyć obok, nie spalać się w codziennych eksplozjach. Wokoło hektolitry gotującej się krwi. Jak ci ludzie żyją? Może teraz żyją wreszcie, ich oddech z oddechem historii, wspólne zachłyśnięcie? Perwersyjna nadzieja katastrofy. Omijanie.
Omijanie jest może także czasami podążaniem w inną stronę, pójściem do lasu, zamiast chodzenia, flanerowania po mieście:
Porzucanie pomysłów, idei, gubienie ich w drodze. Miasto rozprasza, nie ćwiczy uważności, narzuca się z nowymi obrazami, słowami, zapachami. Błądzę po mieście. […] Natrętność przecznic, przeoczanie, mijane mimochodem skrzyżowania. Dlaczego myśliciele uchodzą do lasu, Thoreau, Heidegger?
Owa inna strona, ów las, oznacza wczucie się w bezdomność, próbę wyłuskania – analitycznego, ale nie bez dużej dozy autentycznego przeżycia – wyznaczników bezdomności. Bo nadchodzenie nieznanego daje tę wyjątkową perspektywę, że pozwala zobaczyć bezdomność. „Nieznany” to nie tylko „typowy” uchodźca, ale również, na przykład, przychodzący na świat nowy człowiek. Moment, gdy Strzępowie oczekują dziecka, jest przepowiadaną i przygotowywaną wcześniej przez Szostka inicjacją Marcina w bezdomność.
Dziecko pojawia się jako obcy. Trudno o bardziej nieznanego. Nie mówimy w tym samym języku, nie rozumiemy się, nie rozumiemy naszych światów. Najbardziej własne, najbardziej wyczekiwane, otulone szczelnie miłością, przychodzi jako inny, radykalna inność. Skąd zatem takie otwarcie na dziecko, absolutna gościnność? Zgodna na zanegowanie świata, wywrócenie na nice, na bezsenność, na strach, trwogę o dziecko, na bezsilność, na ujawnienie ukrytych pokładów, gniewów i irytacji?
Owa inicjacja w bezdomność jest inicjacją natury egzystencjalnej. Bo dla Szostaka najgłębszym doświadczeniem egzystencji jest właśnie doświadczenie bezdomności, doświadczenie samotności pojedynczego istnienia. Nie nowa to może konstatacja dla tych, którzy czytali Nietzschego, Kierkegaarda czy Sartre’a. Jednak Szostak rozszerza jej postrzeganie, albo inaczej, próbuje wpisać ją w codzienność, znaleźć ją w materii potocznego życia.
„Szostak mnoży komplikacje i wysnuwa daleko idące wnioski z banalnych mieszczańskich dylematów” – pisze w swej recenzji Maciej Jakubowiak, który nie wyobraża sobie, jak można głęboko i dramatycznie przeżywać mieszczańską egzystencję. Powiada dalej krytyk:
Jego [Szostaka] bohater, Marcin, prowadzi względnie uporządkowane życie krakowskiego redaktora: planuje z żoną remont kuchni, gości przyjaciółkę sprzed lat, podlewa kwiaty w mieszkaniu ciotki, kolekcjonuje stare zegarki, wspomina dziadka,
a tymczasem
Szostak nurza to wszystko w gęstym sosie filozofii inności i Heideggerowskich rozważań o kondycji jestestwa.
Prawda, że to skandaliczne? Uporządkowane życie. Remont kuchni, i to w dodatku z żoną, i jeszcze te kwiaty u ciotki i wspomnienia o dziadku. Żadnych dramatów tu być nie może, nie ma mowy.
Otóż Szostak dowodzi, że są dramaty, o którym się recenzentom nie śniło. Pokazuje, że pod z pozoru uładzonym i komfortowym życiem kryją się pokłady nieznanych sił. Że posiadanie domu może wiązać się z poczuciem jego bezsensowności. Że pamięć dziadka może być połączona z lękiem dziecka, które podejrzewa ukrywaną prawdę. Że doświadczenie dorastania w latach 80., w bloku z wielkiej płyty powoduje głębokie poczucie niezakorzenienia.
Nie mam swoich ścieżek, nie znoszę tego miejsca, nic mnie tam nie trzyma, nie mam sentymentu do tych chodników, bloków. […] Nie wstydzę się tego miejsca, nie wypieram wielkiej płyty. Ale ono mnie nie buduje. To, co mnie zbudowało, było zamiejscowe, zbudowali mnie uchodźcy, którzy na chwilę zamieszkali w Prokocimiu. To był obóz przejściowy, nikt nie zapuścił korzeni. Moi rodzice, ich książki, płyty, myśli, ich wspomnienia. Wszystko było spoza Prokocimia.
Krakowski Prokocim – jako emblemat miejsca, które, owszem istnieje, ale nie jest już miejscem w przednowoczesnym rozumieniu tego toposu. Miejscem, które oferuje trwałość, pozostaje niezmiennie, oddziałuje na człowieka, które go kształtuje. Prokocim można by raczej nazwać symulakrem miejsca, tak jak nowomowa była symulakrem języka. To w jakimś stopniu sprawa pokoleniowa, wspólny mianownik ludzi wychowanych w blokowiskach powstałych w Polsce w latach 70. i 80. XX wieku. Ciepłe, suche mieszkania, które miały być znakiem cywilizacyjnego postępu bardzo szybko stawały się „obozem przejściowym”, gdzie „nikt nie zapuścił korzeni”. Bo jak mawiał G. K. Chesterton: blok to nie jest dom, tylko dom na szczudłach.
Ucieczka od Prokocimia to ucieczka od „małej stabilizacji” w kierunku duchowych fascynacji, w kierunku wspomnień barwniejszych czasów, to egzystencjalny bunt – wykrzyczany między innymi w polskim hip-hopie lat 90. Bohater Poniewczasie ucieka od Prokocimia, nie chce tam wracać. Powrót jawi się jako życiowa porażka, rezygnacja z dawnych ideałów. Ale jednocześnie życie Marcina Strzępy, „życie krakowskiego redaktora”, jest w jakimś stopniu kontynuacją tej małej stabilizacji, dopasowaną do warunków nieco bogatszego społeczeństwa. Jest więc może i w nim miejsce na bunt, pustkę i na poczucie bezdomności.
Jakubowiak tego wszystkiego nie przyjmuje i zżyma się na autora, gdy ten porównuje weekendowych turystów uciekających od swoich domów do uchodźców z dalekich krajów. Porównanie może na wyrost – ale czy zawsze i w każdym przypadku? Czy mamy wgląd w duszę takiego weekendowego uciekiniera? Czy wiemy, jakie zmartwienia niesie ze sobą, od jakich trosk ucieka? A może niekiedy ten „prawdziwy” uchodźca ma chociaż optymizm płynący z nadziei, że dotrze do lepszego świata i będzie wiódł lepsze życie, podczas gdy turysta nieuchronnie wróci tam, skąd uciekł na weekend. Bo to naprawdę nie jest tak, że byt zawsze określa świadomość, czasem ciepłe mieszkanko, kuchnia z żoną i redaktorska praca – nie są gwarantem spokojnego życia pełnego sensu.
*
W zarysowanej powyżej linii recenzenckiej objawia się jeszcze jedna z cech charakterystycznych współczesnej krytyki. Utwór jest dobry, jeśli trafia w nasze oczekiwania, jeśli nie trafia – dobry nie jest. Oczekiwaniem takim może być na przykład zanurzenie współczesnej prozy w wydarzeniach bieżących:
Tymczasem Szostaka – pisze Jakubowiak – współczesność raczej nie interesuje. To chyba dlatego w tej sążnistej, wielowątkowej książce nie ma praktycznie śladu istnienia nowych mediów, kryzysu klimatycznego, feminizmu (za to „z kuchni dochodzą śmiechy kobiet”), politycznych populizmów.
Czy pisanie o nowych mediach, populizmach i feminizmach oraz kryzysie klimatycznym jest niezbędne, żeby interesować się współczesnością? Czy współczesnością nie są duchowe zmagania, samotność, brak korzeni i brak sensu?
Oczekiwaniem krytyka może być także kwestia intelektualnych zainteresowań, odwołań, inspiracji. Bo są – jeśli ktoś jeszcze tego nie wie – prądy w historii ludzkiej myśli, do których odwoływać się nie wypada; są nawet takie, których nie można wspominać. Jeśli recenzent sądzi, że pisarz przekroczył w tym względzie granicę – wtedy pisarzowi biada, wtedy wszystkie chwyty są dozwolone. Znowu przyjdzie zacytować Jakubowiaka:
Chyba najbardziej skandalicznie wypada to wtedy, kiedy Szostak zastanawia się nad kondycją uchodźcy. I tylko przez chwilę ma na myśli uchodźców z brutalnych wojen toczących się na Bliskim Wschodzie, którzy ryzykując życie swoje i swoich dzieci, rozpaczliwie usiłują znaleźć bezpieczne schronienie w europejskich krajach, które, tak się składa, tego schronienia nie chcą za bardzo udzielić. Szybko jednak, za sprawą kilku retorycznych sztuczek, Szostak z uchodźcy robi abstrakcyjną figurę, którą przykłada do swojego statecznego bohatera, by w końcu stwierdzić: „Dlatego długi weekend może być uchodzeniem choćby na chwilę, na moment, nawet jeśli to uchodzenie pulchnych i statecznych, sytych i bezpiecznych. Przed czym uchodzą ci, którym nic nie brakuje?”. Otóż, tak się składa, nie uchodzą przed niczym, długi weekend to nie jest żadne uchodzenie, długi weekend to jest długi weekend. Tymczasem, może przypomnę, uchodzenie z Syrii do Włoch to jest jednak trochę coś innego niż uchodzenie z Prokocimia do centrum Krakowa. […] Byłoby to wszystko nawet śmieszne, gdyby nie odległe, ale jednak niepokojące skojarzenie z Heideggerem – jednym z najważniejszych patronów „Poniewczasie” – który rozwijał swoje koncepcje jestestwa, troski i powiadania, będąc członkiem NSDAP.
Skojarzenie z Heideggerem zawsze jest niepokojące. Troska Heideggera równa się ideologia NSDAP – taki proces dedukcyjny. Cenię Macieja Jakubowiaka i jego pisanie o literaturze, ale to, co robi w powyższym fragmencie jest po prostu i wyłącznie ciężkim intelektualnym hochsztaplerstwem. W ten sposób naprawdę można udowodnić wszystko i każdego zepchnąć tam, gdzie się ma zamiar go zepchnąć. Brakuje jeszcze tylko dopowiedzenia, że autor jest zwolennikiem nielubianej przez krytyka partii politycznej (nie wiem, czy jest, nigdy się nie dowiadywałem, bo mnie to nigdy nie interesowało).
Po co tak obszerne roztrząsanie jednej z recenzji Poniewczasie? Ponieważ, jak powiedziałem na początku, w recenzjach dużo widać. A w tej widać – jak sądzę – bardzo poważny problem, z którym się dzisiaj jako Polacy mierzymy. Nazwałbym go, z braku lepszego określenia, wrażliwym wykluczeniem. Wrażliwym – bo zbudowanym na empatycznych pobudkach. Wykluczeniem – bo negującym tych, których nie uznajemy za godnych. Z pewnością łatwiej zaakceptować nieznajomego uchodźcę i jego wielkie dramaty, niż małe osobiste dramaciki sąsiada z żoną i kuchnią. Z pewnością łatwiej bronić wielkich idei ekologicznych, niż znaleźć usprawiedliwienie dla nihilizmu sytego mieszczanina. Ale czy o to chodzi?
To jest chyba ten szum, o którym Szostak pisze, że „głośno szumi”. Ten szum dobrze znamy, mamy go wokół siebie pełno. Współczesność, ta z definicji Jakubowiaka, krzyczy do nas z gazet, z portali, z telewizorów. Nie daje nam myśleć. Zapycha nam głowy i sumienia sprawami, które nas nie dotyczą. Czy nie warto zatem – pójść czasem do lasu? Pogrzebać we wspomnieniach? Pogrzebać w słowach? Lecz tam jest bezdomność. A bezdomność jest, konkluduje Szostak,
nie do oswojenia. Bezdomność to bycie nie u siebie, niebycie u siebie. Najbardziej to jest tamto. Tu ujawnia się chyba fundamentalne napięcie życia, napięcie między tym i tamtym. Napięcie między zaimkami, które odsłania dwa poziomy życia w świecie. Jeśli bowiem bezdomność jest czymś najbardziej własnym, to dlaczego niepokoi, dlaczego jest nie do oswojenia? Własne nie do oswojenia, własne, którego nie można uczynić swoim. Dzięki słowom życie rozwarstwia się, pomiędzy własnym a swoim wciska się pustka, szczelina rośnie. Bezdomność czeka na swoje odkrycie, czeka, aż rozpadną się pozory domu. Wychowani w swoich domach, spoglądający na świat poprzez domy, nie dostrzegamy bezdomności. Jeśli ją widzimy, to gdzieś tam, wśród innych. Bezdomni są daleko, nadchodzą, nachodzą, przynoszą swoją bezdomność jako zarazę. Ale ich pojawienie się stopniowo doprowadza do rozpadu. Domy okazują się prowizoryczne, bezprawne. Przeglądamy się w bezdomności tamtych, by w końcu z trwogą odnaleźć w ich rysach nasze twarze. Wtedy to, co najbardziej własne, staje przed nami. Nigdy nie jest wprost, osacza nas, drąży od środka. Domy nie znikają. To my zaczynamy czuć się w nich nieswojo, jak intruzi, przypadkowi goście. Bezdomność ujawnia się nie poprzez stratę domu. Z wnętrza domu zaczynamy inaczej spoglądać na świat. Dostrzegamy własną bezdomność w lustrze, spojrzeniu innych, szeleście języka, niepokoju bezsennych nocy. Szczelina rośnie. Do domu nie ma powrotu, nie ma domu niezbudowanego na bezdomności.
Podoba się komuś taka perspektywa? Może lepiej było zostać na Prokocimiu.