21.11.2019

Nowy Napis Co Tydzień #024 / Okulary Platona, pięści Machiavellego i latarki w ciemności

Pamięci Juliusza Gabryela, 1979-2018

1.

Piętnaście lat temu ktoś zadzwonił do biura SPP we Wrocławiu z pytaniem, czy jest jeszcze dostępny debiutancki zbiór wierszy Juliusza Gabryela Hemoglobina (najlepszy debiut 2002 roku w konkursie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), bo jeżeli tak, to chciałby wykupić cały nakład. Tajemniczy głos w słuchawce powiedział, że autor zbioru zmarł i teraz jego książki będą na wagę złota. To była era sprzed Facebooka, więc ładnych kilka dni zajęło nam ustalenie, że Juliusz Gabryel jednak żyje, oraz uspokojenie nastrojów wśród znajomych. Nigdy nie ustalono, kto sobie wówczas żarty stroił. Niewykluczone, że sam Julek. To by było do niego trochę podobne. Jakiś czas potem, na początku listopada 2010 roku, dostałem od Julka krótką wiadomość tekstową, że chciałby przed śmiercią zobaczyć swoją trzecią książkę i może byśmy mu ją wydali w Brzegu w Stowarzyszeniu Żywych Poetów. Tym razem było źle, i to nie na żarty. Następnego dnia po pracy pojechałem do szpitala w Oleśnie. Julek był komunikatywny, myśl miał przejrzystą. Uzgodniliśmy szczegóły, powiedziałem coś w stylu, żeby się nie wygłupiał i nie umierał za szybko, bo wydanie w Polsce książki poetyckiej nie zajmuje miesięcy, ale lata. I to czasem długie lata. Nie wiedziałem, że wypowiadam proroctwo. Ze Stowarzyszeniem przeżywaliśmy wówczas agonię pisma „Red.”, która trwała do wiosny 2013 roku. Do tego czasu miałem nadzieję, że uda się książkę Julka wydać w serii wydawniczej pisma, co zwiększałoby jej siłę rażenia. Ostatecznie co 1500 egzemplarzy to nie 500. Jednak pismo chyliło się ku upadkowi, nawis tekstów i książek do wydania rósł, a możliwości spadały, aż przyszedł moment, kiedy trzeba było powiedzieć „pas”. Zanim przeformułowaliśmy nasze istnienie i zaczęliśmy wydawać osobną serię literacką, nie związaną już z pismem, minęły kolejne dwa lata. Tymczasem Julek szukał innych wydawców, sponsorów, ale jakoś mu nie szło. Koniec końców umówiliśmy się na współprodukcję książki wspólnie z „Zeszytami Poetyckimi” Dawida Junga z Gniezna, wedle zasady, że co dwie biedy to nie jedna. a jako ciekawostkę można wspomnieć fakt, że współfinansowania odmówiło między innymi rodzinne miasto Juliusza Gabryela – Kluczbork. w tym samym roku wspomiane miasto wsparło pokaźną sumą działalność lokalnej orkiestry dętej. Płyn Lugola wydaliśmy ostatecznie późną jesienią 2016 roku. To była bardzo dobra książka z wierszami. Przeszła wtedy bez echa, jak wiele innych z naszej serii, ale spełniła ważną rolę. Juliusz Gabryel ożył, poczuł wiatr w żaglach, w ciągu kilku miesięcy z rozproszonych tekstów złożył kolejną, czwartą książkę poetycką, dogadał się z wydawcą, zaczął pisać piątą. Mówił, że wrócił do prozy. Ale 14 marca 2018 roku Julek umarł...

2.

Nieznany szerzej za życia, zapewne nie stanie się legendą po śmierci, mimo że pisali którejś nocy palcami na szronie porastającym samochody we Wrocławiu z Łukaszem Baxem Bagińskim Tu byli poeci pogranicza i jeszcze coś o tym, że zmartwychwstanie poematu zostanie ogłoszone (to z innego poety pogranicza). i jeszcze to dojmujące poczucie, że to nie tylko był lot przerwany, ale wręcz pętany przez sprawy codzienne, drobne, przyziemne. w tej opowieści bowiem odbija się wiele z tego co unikalne, ale też sporo tego jest jakąś prefiguracją losu poety w Polsce początku XXI wieku. Jest tutaj na przykład opowieść o tym, dlaczego pieniądze i rytm wydawania książek ma znaczenie dla kultury języka i narodu polskiego. Bo tak to jest, że wydanie książki w przypadku większości twórców uwalnia nowe pokłady energii, dodaje sił, poczucia sensu. Błądzenie ze zwitkiem wierszy przez sześć lat po to, żeby potem nie doczekać ani jednej recenzji, nominacji, nagrody to było dla tego, co Gabryel mógł zrobić w literaturze – marnotrawstwo. Można być tego pewnym po tempie, jakie miała jego twórcza praca, a innej nie wykonywał z powodów zdrowotnych w ostatnich latach życia. a co by było, gdyby Płyn Lugola ukazał się, powiedzmy, wiosną 2011 roku, skoro gotowy był już w 2010? Może teraz bylibyśmy bogatsi, my, nieliczni odbiorcy poezji, badacze mowy szamanów nie o jeden, ale więcej zbiorów wierszy Gabryela, szalonego surrealisty z miasteczka Kluczbork, w którym na spotkanie z okazji rocznicy śmierci poety przychodzi garść znajomych, a władze miejskie mają ważniejsze sprawy? Być może Gabryel zdołałby ukończyć pracę nad swoją prozą? Być może mimo złego stanu zdrowia – Juliusz dałby radę żyć i pisać jeszcze długie lata? a nawet gdyby miało mu zostać tylko tyle lat, ile faktycznie przeżył – może dostałby szansę zrobić więcej. Nie udało się i szkoda, zwłaszcza że gdy chodzi o koszt wydania książki poetyckiej, mówimy o kwocie oscylującej wokół średniej krajowej albo niewiele więcej.

3.

Z innej z kolei strony nie wiem, czy historia Gabryela nie jest potwierdzeniem tezy stawianej tu i ówdzie w kuluarach, ale nigdy oficjalnie – że jednak dziennikarze, publicyści poczytnych portali i pism oraz jurorzy i jurorki nagród literackich, które zastąpiły już wiele lat temu życie literackie – czytają wydawcami. I z niektórymi się liczą, a z niektórymi mniej, a na niektórych nie mają czasu i okazują im milczące lekceważenie. Ba, być może książki niektórych wydawców w ogóle nie trafiają do ich rąk albo trafiają na chwilę, żeby zaraz trafić do kosza na śmieci. Nie wiem, nie złapałem nikogo za rękę. Ale zdaje się świadczyć o tym, przynajmniej pośrednio, nagłe poruszenie wywołane odejściem Juliusza Gabryela i to, że nagle wielu ludzi przeczytało jego wiersze i uznało je za dobre, za odkrywcze. Może to czcza kurtuazja funeralna, a może nie. Ale jeżeli nie, to jednak budzi zdziwienie, bo przecież Juliusz nie był człowiekiem stroniącym od publikacji, pozostawał w obiegu, chciał w nim być, wydawał książki i to nie byle gdzie: publikował wiersze i wbrew nimbowi szaleńca – starannie dbał o miejsce publikacji. Być może sobie nienajlepiej radził – i tutaj ta historia znowu mocno się uniwersalizuje – z tak zwanymi dodatkowymi, pożądanymi wymogami, jakie stawia autorowi świat, a szczególnie polski świat rozwijającego się bujnie funkcjonalnego analfabetyzmu. Skoro bowiem nie tekst broni autora, nie tam tkwi jego ukryta pracowitość i talent, to społeczną uwagę musi napędzać coś innego – sesja zdjęciowa w różowej czapeczce z emblematem „SS”? Dlaczego nie, będzie można potem kilka tygodni tłumaczyć, że się nic nie miało na myśli, a miejsce w „Plotku” czy innym „Pudelku” gwarantowane. Juliusz nie umiał, nie chciał w tym kadrylu brać udziału. Miał szlachetną ułomność, że zawsze, nawet na kumpelskich zdjęciach, komponował się w drugim planie, skromnie i z boku. Na pierwszy plan wypływał wtedy, gdy czytał wiersz, a często mówił go z głowy, z zamkniętymi oczami, trzymając przed sobą białą kartkę. Bo spośród nas wszystkich, powiatowych, miasteczkowych poetów i poetek debiutujących u progu nowego wieku, był tym, który pisał, kierując się jakimś poetyckim instynktem, nie kalkulował gestu, trzymał się cały czas blisko czegoś pozaracjonalnego, naturalnego i tajemniczego. Teraz widać to szczególnie wyraźnie, jak daleko wyrastał poza nas, trzymając się w cieniu. Tak wartość czasem widać, dopiero wtedy, kiedy pojawia się dotkliwy brak. Nie ma co się o to gniewać. To zarazem ludzkie i nieludzkie. Ludzkie, bo to stałe figle jakie nam płata pamięć i świadomość. Nieludzkie, bo pewnie Julek bardzo by się cieszył nawet z tego skromnego poruszenia wokół jego poezji, jakie pojawiło się w dniach po jego odejściu. Ale kiedy żył – nic takiego się nie wydarzyło. Tym bardziej że wszystko nosił w sobie. To stąd te czytania z białej kartki. Wszystkie wiersze miał w sobie, głowie, krwi, schorowanym, ale dzielnym sercu – niepotrzebne skreślić. Wiem, co piszę, nie zostawił wiele szkiców, zapisków, dzienników. Jego laptop okazał się pustynią, zeszyty pełne wyrwanych kartek, planów dnia, jakie musiał sobie robić, żeby samotność i brak stałej pracy nie zawładnęła nim zupełnie. Obciąć paznokcie, wyjść z domu, zrobić dwa kółka wokół stacji, kupić coś dobrego, poczytać Dostojewskiego, napisać mejla do znajomego. To było życie, a wokół najczęściej rozciągała się otchłań.

4.

Nie umiem myśleć o Julku inaczej, niż jako o ciągle żywej historii, która się dzieje między nami. A w zasadzie wielu żywych historiach. Tłem jest Polska dwudziestego pierwszego wieku, w której poeci są na marginesie społecznego docenienia, żeby po śmierci popaść w całkowite zapomnienie. Myślę o wszystkich wyjazdach, o drobnych przygodach, jak wtedy, kiedy złapało nas dwóch kanarów w nocnym tramwaju w Krakowie, a Julek spojrzał na nich, potem na mnie, a miałem brodę i długie pióra, które mnie postarzały o ładnych kilka lat i rzucił szybko: 

  Tato zapłaci!

Ostatecznie tamtej nocy rzeczywiście zapłaciłem, poszliśmy na piechotę do mojego kumpla na Osiedle 2 Pułku Lotniczego w Krakowie, trójka dzieci i żona już spały, ale Andrzej wyjął flaszkę, postawił na stole, a my zrobiliśmy mu jedyne w swoim rodzaju wieczór autorski dwóch autorów dla jednego czytelnika. I teraz zdziwienie. Nikt nam wtedy nie mówił, że to jest szczęście, że to trzeba jakoś szczególnie celebrować.

W Kluczborku widywaliśmy się rzadko. Częściej spotykaliśmy się w Brzegu, często bywało, że u mnie w domu. w 2002 roku miałem bardzo zły okres. Julek wpadł wtedy bez powodu, tak o posiedzieć. Byłem wtedy uzależniony od gry Silent Hunter II. To był symulator U-Boota. Nie miałem pracy, czas był abstrakcją, noc niczym nie różniła się od dnia w moim zaciemnionym pokoju w poniemieckim domu przy ulicy Cichej 2 w Brzegu. Potrafiłem grać po 12, 16, 20 godzin bez przerwy. Często używałem kompresji czasu. Ustawiałem kurs na północny Atlantyk, sygnał dźwiękowy, jakby nas wykrył samolot brytyjski, i szedłem zrobić sobie obiad, herbatę, zadzwonić. w przerwach zerkałem czy mój U-Boot płynie. Potem siadałem, wrzucałem kompresję x512 albo x1024 i wydarzenia przyspieszały. w czasie zagrożenia i bitwy i tak nie można było włączyć większej kompresji niż x16, i wtedy gra zwalniała.

Julek zawsze łatwo się wciągał w cudze światy, więc kiedy mnie odwiedził, a nie miałem – tak mi się wydawało po roku bezrobocia – właściwie nic innego do roboty – wciągnął się w ten podwodny świat. Nie chciał grać sam, ale powiedział: „Ja sobie posiedzę i popatrzę, jak grasz, mnie to wystarcza, to jest jak film, wiesz, naprawdę, bardzo mi fajnie patrzyć, jak topisz te konwoje”.

Ale nie tylko patrzył. Kibicował, przeżywał, emocjonował się. Widział jak wirtualny lotniskowiec wchodzi w siatkę celownika i krzyczał, że teraz, teraz wal torpedą, a ja, jak stary kapitan U-Boota uspakajałem, nie, jeszcze chwila, poczekajmy, a Julek, że strzelaj, strzelaj. w końcu zatopiliśmy ten lotniskowiec. Kontratak eskorty trwał około trzech godzin, kluczyliśmy pod wodą, włączając zewnętrzną kamerę, obserwując ślady śrub na wektorowej grafice morza od spodu (realizm 53%). W końcu zaczęło brakować tlenu, Julek zrobił się nerwowy, ale udało się, wrzuciliśmy cichy bieg i powoli wyczołgaliśmy się spod brytyjskich niszczycieli na dużej głębokości, z pękającymi nitami i licznymi przeciekami oraz wycieńczoną załogą. Mieliśmy uszkodzony hydrofon, peryskop bojowy i wachtowy więc kiedy wynurzaliśmy się, nie wiedzieliśmy jaka będzie sytuacja wokół nas.

„Zabiją nas, kurwa, zabiją” – szeptał Julek. Była jakaś druga, może trzecia w nocy w realu i równie głęboka noc w grze („włączyć czerwone światło!”). Nie zabili nas wtedy. Na horyzoncie nie było nic, siąpił wektorowy deszcz, morze falowało. Uruchomiłem drużyny naprawcze, wrzuciliśmy jednego diesla na ładowanie akumulatorów, drugiego na wolny bieg śruby i ustawiliśmy na mapie kurs do domu. Był sztorm. Szliśmy na niskiej kompresji czasu, ustawiwszy widok z kamery na platformę kiosku. Fale co chwilę wchodziły na kiosk i zakrywały go. Julek dziwnie milczał. Spojrzałem obok. Zobaczyłem, jak pilnie wpatruje się w ekran komputera, i kiedy widział, że wektorowa fala zbliża się do kiosku i wyglądało na to, że wejdzie nam nad wirtualne głowy otwiera szeroko usta, nabiera powietrza i wstrzymuje oddech, dopóki fala nie zejdzie z ekranu.

To chyba wtedy ukuliśmy zdanie, że „żyć to móc kiedyś się wynurzyć”.

5.

Innym razem umówiliśmy się z Baxem i Julkiem, że wpadną do mnie do pracy w Opolu koło drugiej, ja zwyczajowo się zerwę trochę przed czasem, na stacji przejmiemy Rycha i jak dobrze pójdzie, to polecimy w cztery godziny z Opola do Łodzi. Może w pięć. Zaczęło się od tego, że koło wpół do drugiej Rychu zadzwonił na mój służbowy telefon z automatu na żetony na stacji w Brzegu z informacją, że ma trzy impulsy i spóźnił się na pociąg do Opola.

„Rychu – powiedziałem szybko – rada jest prosta, dajesz z nogi na obwodnicę miasta i idziesz z Brzegu w stronę Opola tak długo jak ujdziesz, jak się uda. Każdy kilometr to jest około czterech, może pięciu minut zysku dla nas. a my jedziemy w Twoją stronę, co seicento wyskoczy”.

W tej samej chwili impulsy się skończyły więc nawet nie wiedziałem, czy Rych potwierdził, czy nie. Cały kłopot był w tym, że mieliśmy być o siódmej w Centrum Kultury Akademickiej przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. Ale zakładając, że będziemy pruli, ile fabryka samochodów małolitrażowych w Bielsku Białej dała – ciągle była szansa zdążyć, względnie niewiele się spóźnić, Bax z Julem wpadli do mnie nawet trochę przed czasem, więc polecieliśmy od razu do samochodu i ruszyliśmy w kierunku dokładnie przeciwnym do Łodzi, tocząc ożywioną rozmowę o tym, w jakim stanie zastaniemy Rycha. Rozmawialiśmy w najlepsze, mijając kolejne wsie po drodze do Brzegu, kiedy nagle na zakręcie między Buszycami a Leśniczówką Julek krzyknął: „Ej, to Rychu!”

Coś nam nie pasowało, bo od Brzegu to było ładnych kilkanaście kilometrów, a ja rozmawiałem z Rychem jakąś godzinę temu. Ale ponad wszelką wątpliwość był to Rychu, biegł przepisową stroną jezdni, cały czerwony na twarzy, sprężystym krokiem, z wojskowym kwadracikiem na plecach. Zawróciliśmy w miejscu i zgarnęliśmy go do środka, niemal w biegu ruszając od razu z powrotem w stronę Opola a potem Łodzi.

„Ech, jak ruszyłem tak spod stacji” – wydyszał Rychu, kiedy już zajął miejsce w samochodzie – „Jak się poligony przypomniały pod Wędrzynem, to tak kurde, zacząłem biec i jakoś już nie mogłem przestać”.

Sytuacja była opanowana, ale z godziny drugiej zrobiła się trzecia, ruch na drogach zaczął tężeć, a do Łodzi było ciągle daleko. Od Częstochowy Gierkówką cięliśmy błękitnym seicento ciągle lewym pasem, osiągając prędkość, do jakiej nie przyznawał się producent samochodu. Bax z Julkiem rozważali tylko, czy zaraz w Radiu Łódź nie odezwie się Rafał Zięba, zwany Czarnobrodym, i wszyscy w radioodbiornikach nie usłyszą, jak lekko się zacinając i jąkając wydyszy do mikrofonu na pół Polski: „n…no i k..k…kurwa gdzie ni-ni-niby jeeesteście, co?!”

Zaraz potem zeszło na mniej chwalebne rozważania, co by było, gdybyśmy tak rąbnęli teraz w krowę, dzika, konia, łosia lub TIR-a. Czy ktoś by wspomniał, że czterech poetów zabiło się w jednym samochodzie na Gierkówce, czy po prostu poszedłby w świat suchy news, że doszło do wypadku z powodu niedostosowania prędkości do warunków na drodze? Wszystko szło dobrze mniej więcej do okolic Tuszyna, gdzie zaczął się korek, i jechaliśmy zderzak w zderzak przez kolejną godzinę.

Kiedy wpadliśmy do budynku, było już mocno po czasie, kiedy miała się zacząć nasza autorska prezentacja. To były czasy raczkującej dopiero telefonii GSM, ale chyba musiałem zawczasu zadzwonić do Czarnobrodego, że może być różnie, bo garstka publiczności nadal na nas czekała przy wielkim, okrągłym stole. Pamiętam, że oprócz czytania wierszy próbowaliśmy opowiedzieć o tym, jak podjęliśmy decyzję o połączeniu sił kluczborskiego arkusza „Q-mage” i brzeskiego „BregArtu”. Spotkaliśmy się wśród macew zrujnowanego kluczborskiego kirkutu, kawałek drogi za miastem, piliśmy piwo z butelek, odbijając kapsle na krawędziach nagrobków, i mieliśmy się dobrze, chociaż nikt wtedy tego tak nie nazywał. Ktoś tam strasznie nas atakował, że jak można tak mówić, że kirkut w Polsce zrujnowany, że przecież Polacy tacy nie są. Rych palił klubowego jednego za drugim, częstował Julka, który czytał wiersze z zamkniętymi oczami, trzymając w ręce jakiś przypadkowy numer „BregArtu”, otwarty na przypadkowej stronie, która zresztą nie zawierała jego tekstu. Ja paliłem wtedy kapitany w miękkiej paczce, które, jak wiadomo, były lepsze od tych w twardej, i częstowałem Baxa. Paliliśmy jednego za drugim, nic się nie układało po naszej myśli, pytania nie były przewidywalne ani łatwe, wiersze wysłuchiwane były z chłodną uprzejmością. Wszyscy chyba byli zirytowani naszym karygodnym spóźnieniem. i trochę trudno było się dziwić. Spotkanie mimo tego trwało ponad półtorej godziny. Kiedy się skończyło, Czarnobrody oświadczył, że skoro nie byliśmy w Łodzi, to on nam pokaże teraz miasto. Był piątek, późny wieczór. Ruszyliśmy Piotrkowską. Co chwila skręcaliśmy w boczne podwórka, zawracaliśmy, żeby znowu zanurzyć się boczne aorty, uchyłki arterii. Wreszcie, kiedy znowu znaleźliśmy się na ulicy głównej, Rychu zapytał nieśmiało: „Słuchaj, tyle tutaj łazimy, a nawet kiedy tu jechaliśmy, nawet lekko pobłądziliśmy, i tak chodzę, i patrzę, ale jednego nie rozumiem, no, powiedz, ludzie zawsze budowali miasta, osady przy przy wodzie, gdzie tutaj jest jakaś rzeka?”

Czarnobrody zamyślił się, uniósł oczy ku niebu, jakby szukał czegoś w myślach, i powiedział: „W….wiesz, no, no, no bo k…kiedyś była i na-na-nawet zzzz…zrobili badania i sssssssię okazało, żżżże… jest, a…ale ją już zabebebe…tonowali!”

I bylibyśmy wybuchnęli śmiechem, gdyby nie to, że w głębi arterii pojawiło się dwóch miejscowych, z których jeden był bardziej pijany, drugi mniej. i ten bardziej pijany co chwila próbował rozmowy z przechodniami wychylając się ku nim z okrzykiem: „Masz coś?! No, masz coś?!”.

Przy czym ten mniej pijany co chwila ściągał tego bardziej pijanego i agresywnego ku osi drogi, mamrocząc coś pod nosem, że daj spokój, wyluzuj, daj spokój. Podjęliśmy próbę ominięcia tych dwóch poprzez szybki marsz w przeciwną stronę, ale że była nas piątka i rozwinęliśmy się w tyralierę, było za późno. Zwłaszcza że lewe skrzydło tyraliery tworzyli Julek z Baxem i kiedy padło sakramentalne: „masz coś?!”,

Bax chciał coś odpowiedzieć, ironicznie skwitować sytuację, ale zanim dokończył, dostał niezbyt mocną lufę w twarz. Spojrzał na nas zdziwiony, my na niego, potem wszyscy na tych dwóch. Na to Julek odwrócił się do mnie niemal ze łzami w oczach i podając mi swoje okulary powiedział: Potrzymaj mi Radziu, nie zniosę, jeżeli znowu mi je rozbiją…”.

Po czym biegiem rzucił się w prawo a facet, który chciał dopytać go o to, czy coś ma, pobiegł chwiejnym krokiem za nim, zostawiając za sobą zdumionego Baxa i mniej pijanego kolegę. Nas trzech pośrodku tego planetarnego układu jakby zamurowało. Nie wiadomo było, co robić. Bax chwilowo nie domagał się odsieczy, Julek biegał wokół nas i w zasadzie doganiał pijanego gościa, szykując się do zdublowania go, a tamten też biegał, tyle że niezdarnie. Nie wiadomo było, czy zatrzymać Julka, czy pijanego gościa, czy może jednak podjąć kurs rozbieżny na oddalenie. Tymczasem bardziej pijany facet wyraźnie się zmęczył i postanowił zapytać kogoś innego o to, co ma i czy ma, skoro Julkowi nie udało się tego pytania zadać. Zatrzymał się zrazu na Czarnobrodym, ale że wzrok sięgał mu mniej więcej na wysokość końca brody i nie obejmował całej sylwetki, zrezygnował z rozmowy i skręcił ku mnie, ale ja od razu powiedziałem coś jak „pokój z tobą, bracie, nic nie mam, ubogi jestem” i to go zdezorientowało, więc jedynie przeleciał przede mną i zatrzymał się na końcu naszej tyralierki. Został mu tylko Rychu, który w międzyczasie ugiął lekko kolana i odpalił kolejnego klubowego. Stał i patrzył przed siebie. Bardziej pijany stanął przed nim zdyszany i wydusił: „A ty co tak, kurwa… stoisz… palisz… i się patrzysz?!”.

Rychu wyjął papierosa z ust, dmuchnął dymem gościowi w twarz i powiedział powoli z uśmiechem: „A wolałbyś, żebym usiadł?”.

To ostatnie jakoś otrzeźwiło mniej pijanego, który wyraźnie pobudzony szarpnął kolegę za rękaw i burknął tylko: „Idziemy, idziemy, kurwa, no chodź, idziemy, już!”.

Może się zorientował, że jednak jest nas więcej, a efekt zaskoczenia minął i jeżeli zaraz się w pięciu pozbieramy psychicznie, może być niewesoło, szczególnie, że ten mały, który stał, palił i się patrzył wyglądał na takiego, który może i umie. Po chwili zniknęli nam z oczu. Julek od dłuższego czasu stał już na boku i czekał, aż oddech wróci do normy. Oddałem mu okulary. Noc dopiero się zaczynała, rzeczywiście mogły mu się jeszcze przydać.

6.

Wiele lat później, w trakcie porządkowania jego pośmiertnych drobiazgów, w ręce wpadł mi kawałek dziennika, prozy, opowiadania, trudno orzec. Julek też już nie opowie, co to miało być. Ale pisane było charakterystycznym dla Gabryela rwanym rytmem i szło to jakoś tak:

Muszę się przewietrzyć, wychodzę w samym sweterku, pada śnieg, ale mi jest jakoś dziwnie ciepło. Przecinam pół miasta w samym sweterku z rękami w kieszeniach, a jest mi coraz cieplej. Podchodzę pod blok, wciskam klawisz domofonu.

– Słucham.
– Zejdź na dół Maruś. Musimy pogadać.

Mareczek schodzi w czarnym płaszczu. Widzę, że jest wściekły, ale bardzo pewny siebie.

– i co?! – pyta.

– Ty wiesz co. Masz się odpierdolić.

– Bo co? – pyta pewny siebie, przybliżając się do mnie.

– Bo to! – odpowiadam, popychając Marusia na drzwi.

Czas sprowokować potyczkę, pomyślałem. Nie robi to na nim większego wrażenia. Dostaję szybką lutę w pysk. Moje okulary lądują pięć metrów za mną na lodzie. a ja stoję dalej na lodzie, pada śnieg, nie jest już mi ciepło, ale bardzo gorąco. i przez co ja teraz będę czytał Platona?, pomyślałem. Już po okularach. i jak ja go dosięgnę? Jest wysoki i szczupły. Nie Platon. Machiavelli bardzo. Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi na myśl Machavielli.

– Czy my musimy tak ostro? – zapytałem. – Podejdź bliżej. Chcę ci coś powiedzieć.

Podchodzi, pochyla się nade mną tak jak chciałem. Jeden strzał za miłość i za Platona wystarczył. Marek obraca się wokół własnej osi, zatacza się. Po omacku gorączkowo szuka klamki od drzwi.

– i żadnych esemesów. i żebym ciebie więcej nie widział.

Okulary są całe, zakładam je na nos. Nie jest mi już ciepło, moja gorączka gdzieś znika. Na drugi dzień widziano Marka z obandażowaną ręką i limem pod okiem. Nie odezwał się już nigdy więcej.

Jeżeli to bardziej dziennik niż opowiadanie, to by znaczyło, że wtedy, na Piotrkowskiej nie tylko ten co stał, patrzył i palił mógł i potrafił. Ten, który zdjął okulary – też. Tamtych dwóch miało rację, że w porę się ulotniło.

7.

Ludzie pocieszają się często banałem, mówiąc, że ktoś, kto nie żyje „patrzy na nas z góry”. Nie wiem, skąd ta pewność, że patrzy, i na dokładkę dlaczego miałby patrzyć z góry. Mam dojmujące poczucie, że Juliusz jeżeli na mnie patrzy skądkolwiek, to ze swoich wierszy i ze mnie samego, bo we mnie zamieszkał, przez te wszystkie historie. To stamtąd coś błyska, jakieś światło. Podobno to się nazywa pamięć. A właśnie, pamiętam wiele lat temu jak Julek przyjechał z Kluczborka z Marzeną Gabryk na jakiś nasz literacki performance w podziemiach Zamku Piastów Śląskich w Brzegu. Czytaliśmy swoje wiersze pojedynczo w całkowitych ciemnościach, używając wyłącznie latarek. Zapytany przez dziennikarza po wyjściu z podziemi powiedział bez zastanowienia: „Poeci to latarki w ciemności!”

No właśnie. Teraz już świeci tylko tam, gdzie ktoś uważnie czyta jego wiersze.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Radosław Wiśniewski, Okulary Platona, pięści Machiavellego i latarki w ciemności, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 24

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...