22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / A potem już tylko mgła (fragment powieści)

10. Paryż, 15 grudnia 1862

Byłem przerażony. Ale i Potocki, kiedy mu doniosłem, że w Warszawie zamordowano FelkneraPaweł Felkner – naczelnik kancelarii tajnej w zarządzie oberpolicmajstra Warszawy.[1], też miał nietęgą minę.

Patrzył na mnie, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

– Kiedy? – zapytał.

– Miesiąc temu, ósmego listopada.

Pokręcił głową, obaj przecież znaliśmy Pawła Aleksandrowicza. Zachowywał wszelkie możliwe środki ostrożności. Tak przynajmniej twierdził.

– Jak do tego doszło? Jak?

– W bramie jego domu. – Przekazałem to, co napisał do mnie Mikołajczyk. – Zarżnęli jak świnię, krew ponoć zbryzgała ulicę.

Potocki zacisnął pięści, widziałem, że drżą mu ręce.

– Wiadomo kto? Złapano mordercę?

– Nie. Morderców. Było ich dwóch. Przynajmniej dwóch, tak zeznał dorożkarz, który ich widział. Tyle że rozpłynęli się we mgle.

– Ostrzegałem, to musiało nastąpić.

Po nieudanym zamachu na Wielkiego Księcia3 lipca 1862 roku 19-letni czeladnik krawiecki Ludwik Jaroszyński z bliska strzelił do Wielkiego Księcia Konstantego, gdy ten wyszedł ze spektaklu w Teatrze Wielkim. Kula utkwiła w metalowych szlifach munduru Konstantego, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.[2] ten mord dowodził, że spiskowcy obrali inną niż wcześniej taktykę. Najpewniej będą teraz atakować znienacka, zabijać w zaułkach, bramach, ich terror zrujnuje poczucie bezpieczeństwa u wszystkich, którzy podejmą współpracę z Rosjanami.

Ale Potocki wyczuł chyba więcej. Zrozumiał, że i on, jeśli gdzieś wypłynie jego rola, jego tożsamość, jego inicjatywy, oskarżenia, że on sam może stać się obiektem zamachu. Przecież ktoś musi zauważyć, że nie bez przyczyny ta emigracja zaczęła toczyć wojny między sobą, że wciąż jeden drugiego oskarża o zdradę, że w niemieckich, a potem francuskich gazetach pojawiły się nagle artykuły, w których pisano o carskich agentach w szeregach uciekinierów z Polski, ale też o tych, którzy w kraju podejmują, jak pisano, niestosowne działania. Ledwie kilka dni wcześniej posłał do Warszawy numer „Demokraty”, w którym bez ogródek wymieniano nazwiska uczestników ruchu warszawskiego.

Felkner był tym, który rok wcześniej, pod koniec marca, poznał mnie z Bałaszewiczem. Tak, wówczas jeszcze Bałaszewiczem. Nie tłumaczył, w jaki sposób wytypował właśnie mnie do tej wspólnej pracy. I nie pytał mnie o zgodę.

Siedziałem wtedy w urzędzie i pisałem jakiś raport. Pojawił się goniec z informacją, że o szóstej mam się stawić w tajnej kancelarii. Przestraszyłem się. Takie wezwanie nie wróżyło nic dobrego. Bałem się, że ktoś mógł złożyć na mnie donos. No tak, czasami jak wszyscy brałem łapówki. Na moim stanowisku nie mogły być wysokie. Kilkadziesiąt, najwyżej dwieście, trzysta rubli. Z gołej pensji trudno było wyżyć. Moi kontrahenci mieli przynajmniej pewność, że wywiążę się z przyjętych zobowiązań.

Byłem punktualnie, co do minuty. Próbowałem wypytać porucznika Lwa Nikołajewicza Aprużkina, adiutanta Felknera, o powód wezwania, ale tamten wzruszył tylko ramionami. Niczego nie wiedział. Odczekał chwilę i wprowadził mnie do gabinetu. Prócz naczelnika zobaczyłem młodego, przystojnego mężczyznę w eleganckim ubraniu. Mógł być w moim wieku albo o rok, dwa starszy.

Felkner przedstawił nas sobie. Zaczął opowiadać o misji, której miałem być uczestnikiem.

Bałaszewicz długo się nie odzywał. Wreszcie, gdy zaczął mówić, w jego głosie usłyszałem stanowczość. Mimo że obaj byliśmy Polakami, w obecności Pawła Aleksandrowicza mówiliśmy po rosyjsku.

– Usłyszałem o panu, Butkowski, sporo pochwał. O pańskiej doskonałej francuszczyźnie, umiejętności pisania zwięzłych raportów, talentach organizacyjnych.

Szedłem tam jak na ścięcie, a niespodziewanie usłyszałem sporo pochwał. Słuchałem, starając się żadnym drgnieniem twarzy nie dać poznać, że ta propozycja, raczej rozkaz, spadła mi jak z nieba. Czułem, że w Warszawie niewiele mnie czeka, a szans na wyjazd do Pitra czy Moskwy nie miałem żadnych. Nie miałem co do tego złudzeń. Co gorsza, mogłem przecież zamiast w Paryżu wylądować w Radomiu albo Mławie. Taki los spotkał Zawijkę i Beśkę, z którymi czasami zdarzało mi się biesiadować. To prawda, obaj byli znacznie bardziej skłonni do wyciągania ręki, nie bardzo wierząc, że ktokolwiek odważy się złożyć na nich donos. A jednak…

– Nasza praca wymagać jednak będzie nie tylko takich talentów. Liczę, że będzie pan umiał wyciągać wnioski ze zdarzeń, które będą miały miejsce, ale jednocześnie wykaże się pan odpowiednią karnością i będzie pan trzymał język za zębami…

Słyszałem o kilku takich misjach, rzadko kiedy miały dobry finał, ale byłem zdecydowany.

– Nie będzie pan ani ja, muszę to wyraźnie podkreślić, strzelać, nie to jest naszym zadaniem…

– Chyba że będzie to absolutnie konieczne – wszedł mu w słowo Felkner. – Lepiej zabić niż być zabitym. – Wybuchnął śmiechem.

Bałaszewicz kiwnął głową.

– Paweł Aleksandrowicz ma rację, lepiej zabić niż być zabitym. – Odczekał stosowną chwilę i kontynuował. – Zapewne nasza misja potrwa kilka lat, musi pan więc, Butkowski, zlikwidować w ciągu sześciu tygodni swoje interesy w Warszawie. Mam nadzieję, że nie sprawi to panu trudności.

Te informacje spadały na mnie jedna po drugiej jak gromy z jasnego nieba. Chciałem zapytać o wynagrodzenie, ale nie miałem odwagi. Bałaszewicz jakby czytał w moich myślach.

– Dostanie pan dwukrotność swojej warszawskiej pensji, a w przypadku powodzenia misji także odpowiednią gratyfikację.

Co miało być powodzeniem misji, nie określił, a ja się nie dopytywałem. Wszystko powinno być lepsze niż Warszawa.

– I jeszcze jedno. Nikomu nie powie pan o wyjeździe ani słowa. Oficjalnie zostanie pan przeniesiony do grodzieńskiej guberni. Proszę kolegom powiedzieć, że to awans. Może pan nawet – uśmiechnął się – postawić im wódkę. Nie za dużo wódki.

Spotkaliśmy się przed wyjazdem trzy, może cztery razy. Ostatni raz ósmego kwietnia. Zapamiętam tę datę na całe życie. Dzień wcześniej GorczakowMichaił Dymitrowicz Gorczakow (1793–1861) – książę, generał artylerii armii Imperium Rosyjskiego, namiestnik Królestwa Polskiego w latach 1856–1861.[3] podpisał ustawę o zbiegowiskach.

Szliśmy od strony Nowego Światu w kierunku placu Zamkowego. Wszędzie widać było setki ludzi, głównie młodych. Zmierzali na zapowiedzianą manifestację.

– Nie daj się zabić, Butkowski – usłyszałem od swojego przyszłego pryncypała. – I trzymaj się blisko mnie.

Stanęliśmy w pewnej odległości, Bałaszewicz najwyraźniej też nie chciał zbytnio ryzykować.

Widziałem, jak od strony zamku wojsko atakuje cywilów. Brutalnie, nahajami. Chwilę potem padły pierwsze strzały. Potem kolejne. Raz za razem, salwy. Słyszeliśmy jeden wielki krzyk przerażonych ludzi. Uciekali, każdy w swoją stronę, wpadali na siebie, tratowali się. Zobaczyłem, jak dwóch wyrostków ciągnie rannego kolegę. Zostawiali za sobą smugę krwi.

Bałaszewicz ze spokojem obserwował wydarzenia, potem odwrócił się i odszedł w kierunku Bednarskiej i w dół do Wisły.

Dogoniłem go. Szliśmy dłuższą chwilę bez słowa.

– Niedługo to miasto nasiąknie krwią. To, co było dziś, to ledwie przygrywka. Powinieneś się cieszyć, że wyjeżdżamy. I być wdzięcznym Felknerowi…

Następnego dnia wszyscy w Warszawie mówili o setkach zabitych, niektórzy nawet o tysiącu. I o pogrzebie, który nie był pogrzebem, o wrzucaniu ofiar do jednego dołu.

Już w Paryżu dowiedzieliśmy się o śmierci Gorczakowa. Ponoć warszawska ulica świętowała „śmierć tyrana”.

A teraz Felkner z podciętym gardłem. Boże!

– Wszystko za późno. Niebawem dojdzie do powstania. – Bałaszewicz nie miał wątpliwości, że ten ciąg zdarzeń musi doprowadzić do wybuchu. Opowiadał o tym wiele razy, pisał artykuły, które zostawiał mi do przepisania.

Nie, w żadnym wypadku nie byliśmy partnerami. Byłem podwładnym i Potocki często dawał mi to odczuć. Miałem wypełniać polecenia, nie rzucać się w oczy, stać w cieniu, ale w każdej chwili być na służbie. Mieszkaliśmy przez jakiś czas w jednym domu, ale zajmowaliśmy oddzielne mieszkania. Oddzielnie jadaliśmy, czasami Potocki znikał na kilka dni, potem się pojawiał, nigdy nie mówił, gdzie był ani kiedy znów zniknie. Pieniądze, jakie mi płacił, wystarczały na życie, ale nie na zbytek.

– Za rok, dwa będzie tu znacznie większa kolonia…

– Kolonia? – Nie bardzo rozumiałem, o czym mówi.

– Polaków. Ci głupcy, Polacy – bez wątpienia nie czuł się już Polakiem, choć w dalszym ciągu, gdy byliśmy sami, rozmawialiśmy w ojczystym języku – będą się bić. Ale gołymi rękoma nikt nie wygrał żadnej wojny. Tej też nie wygrają. Bo i jak, czym? Nikt im nie przyjdzie z pomocą. Bo i po co? Kto nie zginie, pójdzie na Sybir; kto zdoła uciec, prędzej czy później wyląduje tutaj albo w Londynie. Chyba że będzie uciekał za ocean. Tam nie będą już groźni. A tymi tu – rozłożył ręce – będziemy musieli się zająć.

12. Paryż, grudzień 1863

Kiedy pojawił się po raz pierwszy w Paryżu, jak sam twierdził, natychmiast poprosił mnie o spotkanie. Był elegancki, miał, najwyraźniej wrodzony, pewien rys wytworności. Dbał o szczegóły: rękawiczki, chusteczka, nierzucający się w oko sygnet na palcu, który znawca musiał ocenić wysoko.

Wiedziałem z listu hrabiego SzuwałowaPiotr Andriejewicz Szuwałow (1827–1889) – hrabia, polityk rosyjski i dyplomata, generał; od 1854 roku adiutant ministra wojny, w okresie wojny krymskiej uczestnik obrony Sewastopola (1854–1855); od 1861 roku naczelnik sztabu (od 1866 – szef) Korpusu Żandarmów i zarządzający (od roku 1866 główny naczelnik) III Oddziału Kancelarii Własnej Jego Cesarskiej Mości.[4], że się pojawi. Trzeci Oddział opisywał go jako człowieka o dużej inteligencji, którego jednak należy sprawdzić w działaniu, bo jego dokonania w kraju, choć wiarygodne, nie miały nic wspólnego z działaniami, jakie miał podjąć na Zachodzie.

Nie wiedział, czy ma we mnie sprzymierzeńca, czy, co się niestety często zdarzało, już na początku przeciwnika. Był ze mną radca Cziczerin.

Rozmawialiśmy o tym, co się dzieje w Warszawie, w Królestwie. Snuł czarne scenariusze, które w kilka miesięcy później zaczęły się, jeden po drugim, wypełniać. Był zwolennikiem natychmiastowych represji na skalę trudną do przeprowadzenia.

Po tym wstępie przeszliśmy do konkretów.

Pańskie nazwisko, panie Bałaszewicz…

– Już nie, nie. – Chyba po raz pierwszy się wówczas uśmiechnął. – Teraz hrabia Albert Potocki.

Oczywiście wiedziałem o tej zamianie, ale chciałem poznać szczegóły, zwłaszcza że to imię i nazwisko nie było mi całkiem obce. Przyjąłem jednak konwencję żartu.

– Więc porozmawiamy jak hrabia z hrabią.

– Hrabia Tołstoj chciał pana, Bałaszewicz. – Do rozmowy włączył się Wasilij Nikołajewicz. W jego głosie dała się wyczuć nuta niechęci. Nasz nowy agent mógł tego nie zauważyć, ale dla mnie, znającego od lat Cziczerina, było to natychmiast oczywiste. – Chciał pana zapytać o to, w jaki sposób ma pan zamiar wcielić się w przybraną postać. Postać znaną przecież w wielu kręgach.

Cziczerin był służbistą, profesorem prawa, lubił, aby wszystko w jego rozumowaniu składało się w jedną całość. Ale przecież działalność szpiega musiała się łączyć z ryzykiem. Czasami większym, czasami mniejszym. Bałaszewicz chciał tego większego, tego, które dawało szansę na rezultaty, jakich nie miał nikt z jego poprzedników.

Potocki wzruszył ramionami.

– Pan radca przecenia inteligencję polskiej emigracji.

– Wolę przeceniać niż … – profesora z całą pewnością wyprowadziła z równowagi arogancja Potockiego – …narażać nasz rząd na skandal szpiegowski. W żadnym razie. Mam wrażenie, że pan hrabia – skierował wzrok w moją stronę – podziela mój punkt widzenia. W obecnej sytuacji politycznej nie możemy sobie pozwolić na skandal dyplomatyczny i na zaostrzenie naszych stosunków z Francją.

– Pozwólmy mówić hrabiemu – zaakcentowałem ostatnie ze słów – Potockiemu.

Kiwnął głową.

– Jak powiedziałem, nie należy przeceniać ludzkiej inteligencji, zwłaszcza tych, którzy dobro ojczyzny zmieścili wyłącznie w swoich poglądach. Ludzie z chęcią przyjmą każdy pogląd, który będzie zbieżny z ich potrzebami. A Alfred Potocki? Myślę, że potrafię zagrać jego rolę nie gorzej niż aktorzy Théâtre-Français, no… odchrząknął. – w najgorszym wypadku Théâtre des Variétés – roześmiał się, ale zaraz zdusił ten śmiech.

Théâtre des Variétés, panie Bałaszewicz – Cziczerin nie zamierzał najwyraźniej używać nazwiska Potocki – jest teatrem skandalu, a pan ryzykujesz głową. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, iż nie będziemy w stanie chronić pana wszędzie i każdego dnia.

– W żadnym razie, panie radco. Zadbam o swoją głowę sam, a głowy innych dostarczę wam na tacy, jak Salome Jana Chrzciciela albo Judyta… – przez chwilę, najwyraźniej udając, zastanawiał się, czyją ucięła ta ostatnia – …głowę Holofernesa.

– Nie będziemy, hrabio – włączyłem się do rozmowy – obnosić się z tymi głowami. Nasza praca wymaga ciszy, nie rozgłosu.

Pokręcił głową. Najwyraźniej moje słowa nie współgrały z jego zamierzeniami.

– Panie hrabio, panowie – zwrócił się do nas obu – to błąd. Moja praca wymaga rozgłosu. Tylko wówczas mam szansę doprowadzić do sporów wśród buntowników. Mając odpowiednią pozycję, mogę nakłaniać ich do działań, które obrócą wniwecz zbrodnicze plany.

Nie chciałem składać żadnych deklaracji, tym bardziej że sytuacja w tych dniach była w Paryżu gorąca. Przygniatała mnie liczba spraw, które byłem zmuszony relacjonować cesarzowi na bieżąco.

– Wróćmy do pańskiego nazwiska. Hrabia Potocki, prawdziwy hrabia Potocki, był od pana starszy o trzydzieści lat…

Wzruszył ramionami. Dostrzegłem w nim jakiś rodzaj ledwie uchwytnej nonszalancji.

– Nikt o to nie będzie pytał. Ludzie przepadają na lata, potem się odnajdują w zupełnie innych rolach.

– To zbyt znana postać… – Nie potrafiłem wyzbyć się swoich obaw. – Mochnacki, Koźmian, Wielopolski…

– Któż jeszcze pamięta Mochnackiego, hrabio? Czas pędzi, niemal trzydzieści lat, gdy złożono go do grobu.

– Inni żyją.

– Ale nasze drogi nie muszą się krzyżować.

Był pewny siebie, może zbyt pewny siebie, nie potrafiłem wówczas tego ocenić.

– Łatwo o katastrofę – znów włączył się do rozmowy Wasilij Nikołajewicz. – Dobrze pan wie, Bałaszewicz, że ujawniony szpieg nikomu nie jest potrzebny. Jest obciążeniem…

– Dobry szpieg ma, panie radco, do wykonania określone zadanie. Jeśli wypełni swoją rolę, powinien rozpłynąć się we mgle. Być cieniem, który znika, po którym nie pozostają żadne ślady.

Znów wrócił do swoich planów. Z pogardą wypowiadał się o drukowaniu fałszywych pieniędzy. Tak, ten wariant kompromitowania buntowników, ćwiczony przecież w Rosji, stosowaliśmy wielokrotnie także tutaj, na Zachodzie. Chętnych do zarobku były wśród emigrantów setki. Bez trudu dawało się znaleźć takich, którzy za sto franków, a dla nich była to fortuna, podejmowali się druku. Wystarczył donos na policję, później artykuł na pierwszej stronie któregoś z dzienników. Tytuł krzyczał, że Francja gości przestępców groźnych dla każdego państwa. Nikt się nie bawił w odnajdywanie tropów, nie szedł po śladach, nie dochodził, skąd maszyny, papier, farby. Dziennikarz wiedział, za co bierze pieniądze.

– Ci biedacy nigdy nie obalą państwa. Jeśli mamy walczyć, hrabio – zapalał się, gdy mówił o tych, z którymi chciał się zmierzyć – jeśli mamy walczyć – powtórzył – trzeba uderzać w jądro spisku, w tych, którzy mają pieniądze, możliwości, którzy chcą wywołać rewolucję w Rosji, w Europie. Trzeba ich złapać za gardło, nie pozwolić oddychać, zniszczyć, skompromitować. Doprowadzić do sytuacji, w której każdy będzie oskarżał innych, że są agentami… Odważnych, tych nie brakuje, oskarżyć, że są tchórzami, z tchórzy zrobić bohaterów. Pisać o malwersacjach, tworzyć fałszywe trybunały, jeśli trzeba, podjąć się roli Rządu Narodowego, wcisnąć się tam, gdzie mysz się nie wciśnie…

Głęboko oddychał. Najwyraźniej przyjechał z dobrze obmyślonym planem. Nie zdradził wówczas żadnych nazwisk, żadnych swoich kontaktów, ale w ciągu miesiąca dostałem kilkanaście raportów, z których wynikało, że nie rzucał słów na wiatr.

Świadectwo Dembińskiego dało mu przepustkę do wielu organizacji. Pisał listy i szybko zyskiwał zaufanie. Ale kiedy przysłał informację, że przyjmie go Boittelle, po raz pierwszy uznałem, że sięgnął zbyt wysoko. Poczułem, że gilotyna nie tylko obetnie głowę Potockiego, ale i moje ręce nie będą bezpieczne.

Tyle że ta gra miała własne reguły. Mogłem go wspierać, czasami chronić, podsyłać informacje, dzięki którym zyskiwał przewagę nad innymi, ale… Ale to on wybierał, w kogo i kiedy uderzy. Może trzeba było mu wtedy zakazać? Przystanąć?

Z Petersburga przyszły pochwały. Te listy, które dostawał z prefektury, okazały się skarbem. Źródłem wiedzy tak cennym, że trudno było je porównać z sukcesami któregokolwiek z agentów. Po raz pierwszy mogliśmy czytać o planach spiskowców jak w otwartej księdze. To dzięki tej wiedzy udało się tłumić pożary w zarodku, aresztować kilkunastu emisariuszy, zatrzymać transporty broni.

A teraz? Jakiś pionek miał zniszczyć to, co każdego dnia wieszczyło coraz większy sukces? Bo urzędnik prefektury miał zbyt długi język.

Bo, bo, bo…

– Wszyscy, wszyscy kończą tak samo. – Cziczerin nie miał cienia wątpliwości. – Jeden strącony kamień rusza lawinę…

Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby zatrzymać tę lawinę.

 

MKIDN

Sfinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu Wsparcia Współczesnej Literatury Niekomercyjnej Przez Instytut Literatury.
 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wacław Holewiński, A potem już tylko mgła (fragment powieści), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...