22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / Róża

Stanęła z preclami o siódmej. Brama cmentarza czekała na martwych i żywych. Miodowy blask obejmował obsiadłe przez wrony korony drzew – tylko jesień zsyła takie światło w pogodne i bezwietrzne dni, światło, które już wszystko widziało.

Straganik rozłożyła u wejścia na grobowisko, między kościołem a namiotem kwiaciarni. Żyła z głodu żywych. Około południa kiście precli znikały z koszyka jak fale z brzegu morza. Najłapczywiej jedzą dzieci ze szkolnych wycieczek – wydaje się, że ich usta płoną. Lubiła im się przyglądać. W spokojniejsze godziny obserwowała karawany podobne do czarnych, trawiących zdobycz węży. Tego dnia było ich mniej i poruszały się jakby w wolniejszym tempie, wreszcie po dziesiątej ruch ustał.

Pod kościół podjechała taksówka, wysiadła z niej blada kobieta w dobrze skrojonym płaszczu. Rozejrzała się i pośpiesznym krokiem skierowała do kwietnego namiotu, potem z długą, białą różą wkroczyła do kościoła. Handlarka preclami zdumiała się, że tak szybko stamtąd wyszła – spięty, skłopotany wzrok kobiety pobłądził po płytach chodnikowych, po cmentarnym murze, po gałęziach z niestrząśniętymi liśćmi. Zaczęła kręcić się, stukając czółenkami, w tę i z powrotem niczym zagubiony pies.

– Co kochanieńka? – zawołała do niej handlarka. – Pogrzeb swój zgubiłaś? Kobieta z białą różą zbliżyła się i odezwała: – Nic nie rozumiem. Pogrzeb miał być o jedenastej. Ale tam – wskazała na bryłę kościoła obłóczoną od frontu tym samym światłem co drzewa – grabarz w białych rękawiczkach zabrał mi różę i położył przy otoczonej paroma wieńcami trumnie. Kilkoro obcych zerknęło na mnie obojętnie. Obce było imię i nazwisko wyryte na tabliczce. Należało do kobiety, ja przyszłam pożegnać mężczyznę. Zabrałam różę.

Oj, biedna, pomyślała handlarka, spostrzegłszy, że uszminkowane usta przybyłej drżą. Ze znikniętym pogrzebem ciężko żyć. Dni omroczy, zaburzy sny. – Przyjrzyj się, kochanieńka, karawanom, popytaj – poradziła życzliwie. – Może trafisz na właściwy, może ktoś coś wie.

Z karawanów czyta się jak z książki – po ciągnących się za trumną żałobnikach poznasz: nędzną czy bogatą miał nieboszczyk doczesność. Czaszki biednych osłaniają chusty i wymięte czapki. W ich szykach a to matowieje zakurzony but, a to dynda odrywający się guzik. Chód ich nieco kolebiący, rozkudłany, maszerujący pod rękę z wonią naftaliny, cebuli i smażonego boczku, z bezmowną zgodą na los nakazujący człowiekowi urodzić się, pracować, a na koniec umrzeć. Bo dla nich najważniejsza jest nie śmierć, lecz niewzruszony, odwieczny porządek rzeczy.

Głowy zamożnych zdobią kapelusze, słoneczne plamy wiercą się na czubkach ich wypolerowanych butów, harcują we wrębach złotych zegarków i kolczyków. Płaszcze z wielbłądziej wełny chronią ich zdrowo odżywione ciała i są dobrze skrojone, jak ten – choć skromniejszy – kobiety z różą. A nad wszystkim unosi się jakieś gniewne zasępienie, jakaś niewyartykułowana pretensja, że to, co syte, solidne, wypielęgnowane, stanie się zbyteczne, gdy ciała zamienią się w proch.

Znów podniósł się rwetes, nekropolia ożyła, z autokarów wysypały się grupki wycieczkowiczów i podążały szlakiem zabytkowych grobów-pomników pełnych skamieniałych skrzydeł i bezźrenicznych oczu półnagich aniołów (po co komu wzrok tam, gdzie nie ma już horyzontów?), ubywało precli, miodowe światło, zstępując niżej, rudziało i strzepywało ze strun lepkie włókna babiego lata – a tamta kobieta wciąż błąkała się pośród karawanów.

Jednak o piątej po południu, gdy ponownie zrobiło się pusto i za cmentarnym murem zmarli swoim zwyczajem na wznak układali się do snu, jej już nie było. I zwinęła straganik handlarka, która tej nocy nie mogła zasnąć. Kiedy w swoim mieszkaniu z niskim sufitem na poddaszu starej kamienicy przekręcała się z boku na bok, potrzaskiwało i chrzęściło jej stare, sosnowe łóżko z wysłużonym, powyżłabianym materacem, a z ciemności wypełzał głos: „Przyszłam pożegnać mężczyznę”, i rozbłyskiwało tułające się, wołające o ratunek spojrzenie.

Zjawiła się przed bramą wcześniej niż zwykle, ponaglana niecierpliwym nakazem. Czasem, gdy człowiek po raz pierwszy staje w obliczu wielkiej góry lub na skraju oceanu, coś się w nim nieodwracalnie zmienia i sprzedawczyni precli czuła, że wczorajsze spotkanie z kobietą, która przyniosła komuś białą różę, lecz go nie zastała, należało do takich niezatartych zdarzeń – ale nie wiedziała dlaczego. Z napięciem śledziła ruch karawanów, bo a nuż jeden z nich, o dobę spóźniony, był tym poszukiwanym.

Światło schłodzone zwiastującym zimę arktycznym wiatrem zniebieściało, żywi, idąc do zmarłych, marzli i wypychali policzki preclami. Dokładnie o tej porze co poprzednio z taksówki wysiadła ta kobieta. Przyjrzała się nekrologom przytwierdzonym do fasady kościoła, obwieszczających kolejność żałobnych nabożeństw.

– Znalazłaś go, kochanieńka? – przywitała ją handlarka. Tamta pokręciła głową, postawiła kołnierz płaszcza. – Wie pani, róża zwiędła.

Radosne, splątane wrzaski dzieciarni targały powietrze, na mur sfrunęła wrona i okiem starego wygi rejestrowała, co dzieje się po jego dwóch stronach.

– Posil się, kochanieńka, preclami – zachęciła handlarka. – Pewnieś nic nie jadła.

Jednak tamta nie drgnęła.

– Od rana patrzyłam na karawany. Same kobiety chowali, jeden tylko trafił się mężczyzna – zmieniła temat handlarka. – Ten aktor, co w serialach grał, S-ki. Dużo ludzi szło za nim, eleganckich, w dobrze skrojonych płaszczach. Nie tego szukasz, kochanieńka?

Przez twarz kobiety przemknął skurcz. – Nie tego – odparła. Wyglądała, jakby właśnie się ocknęła. Oto ta niska, pulchna sprzedawczyni z silnymi rumieńcami na krągłych policzkach, otoczona koszami precli, była jedynym świadomym świadkiem jej obecności w miejscu, gdzie zbiega się na postój droga żywych i umarłych. Kimś, kto mógłby o tym zaświadczyć przed ich trybunałem.
– Ten mój… Już raz się z nim nie pożegnałam – rzekła niespodziewanie. – Wyszłam w nocy, kiedy spał. Szukał mnie, a ja uciekałam. Teraz ja go szukam, a ucieka on. Jeśli go nie pożegnam, nie zazna pokoju. Ani ja – dodała cicho i powtórzyła: – Ani ja.

Później w namiocie z kwiatami kupiła białą różę i odprowadzana wzrokiem wrony i handlarki preclami ruszyła w stronę karawanów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Róża, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...