04.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #248 / Prawdziwe wyjście

Kocham Žižkov. Nie ten dzisiejszy, z wystawnymi budynkami i odnowionymi domami, w których za niewyobrażalne dla większości ludzi pieniądze mieszka praska śmietanka. Mam na myśli Žižkov lat dziewięćdziesiątych, okolice kina Obzor, gdzie każdy wiedział, gdzie jego miejsce. Od obecnej ulicy Seiferta w dół mieszkali najczęściej Romowie, mniej więcej od ulicy Bořivoja, mieszanka artystów, alkoholików, nierobów i osiedlonych Romów, a od Kubelički w górę sami gadziowie. Tak to z grubsza wyglądało, choć oczywiście nie zawsze. Wyjątkiem była ulica Víta Nejedlego, gdzie w zupełnie opuszczonych budynkach pomieszkiwała prawdziwa hołota.

Mieszkaliśmy z rodzicami na rogu ulic Bořivoja i Ježka, i tam dorastaliśmy w pięknej kamienicy z ogromnymi mieszkaniami. Nie wiem, jak matka to zrobiła, ale ówczesny Rejonowy Zakład Gospodarki Mieszkaniowej przydzielił rodzicom M4 z takim metrażem, że dzisiaj uchodziłoby za pałac. A w pałacu mieszkaliśmy my, Bangowie: mama, tata i czwórka dzieci: trzej bracia i jedna starsza siostra.

Tylko że w 1985 roku „pałac” zdecydowanie nie odpowiadał dzisiejszym wyobrażeniom. Zamiast umywalni mieliśmy blaszaną wannę, ponieważ w mieszkaniu nie było ciepłej wody, a nasz tata twierdził, że na wybudowanie łazienki w ogóle nie starczy miejsca. Myślę, że dałoby radę, ale w tym celu trzeba było umieć trochę pomajsterkować, a tego nasz tata z pewnością nie potrafił. Toaleta znajdowała się na korytarzu, dzieliliśmy ją z sąsiadem alkoholikiem, który chyba nazywał się Ričl i mieszkał naprzeciwko nas. Do toalety mogliśmy pójść w spokoju jedynie rano, kiedy sąsiad spał. O każdej innej porze groziło nam zatrucie oparami taniego alkoholu, które zasmradzały ubikację i jej okolicę.

Na czwarte piętro bez windy wnosiliśmy wiaderka ze słabej jakości brykietem, który sprzedawano na terenie dzielnicy – zapewniał nam ciepło w mieszkaniu i wodę do mycia. To, że mieliśmy po trzy albo w przypadku starszego brata po sześć lat, nikogo nie interesowało. Obowiązywała zasada: „chcesz mieć ciepło, noś węgiel”. A mama się z nami nie patyczkowała. Po węgiel chodziliśmy rano i popołudniami, w sobotę i w niedzielę. Kiedy któreś z nas chciało wyjść przed dom, gdzie czekali koledzy, to miało pecha. Trzeba było nosić węgiel.

Przeżyciem z kategorii „straszne” były też same wędrówki do piwnicy, bo biegały tam szczury wielkości kotów, więc zawsze schodziliśmy po węgiel co najmniej we dwójkę, a najczęściej całą czwórką. Oprócz obecności szczurów kolejnym problemem był brak żarówek, wykręcanych notorycznie przez któregoś z sąsiadów. Najwidoczniej potrzebował ich bardziej niż my, zatem ciągle chodziliśmy do piwnicy po ciemku.

Jednak z tego powodu już jako dzieciaki wyleczyliśmy się ze strachu przed ciemnością. Przywykliśmy do obecności robactwa wszelkiej maści i nie cierpieliśmy na otyłość, bo bieganie z węglem na czwarte piętro zastępowało siłownię. Dzięki temu osiągaliśmy później świetne wyniki w sporcie, to znaczy ja i brachol, który był znakomitym napastnikiem i grał nawet w Viktorii Žižkov – co prawda doszedł tam do kresu swoich możliwości, ponieważ mama nie miała środków, aby wspierać jego sportowe ambicje. Jednak do dziś pamiętam, jak był chwalony przez trenerów, ponieważ nikt nie był w stanie odebrać mu piłki. Taki to był dobry napadzior.

No i wreszcie miało to pewną zaletę, która – choć nigdy bym tak nie przypuszczał – naprawdę przydała mi się w życiu. Już od małego przyzwyczailiśmy się do więziennych warunków. Chodziliśmy bowiem do przedszkola na „Prokopáku”, czyli na rogu ulicy i placu Prokopa, dokładnie tam, gdzie dziś mieści się Uniwersytet Metropolitalny. To przedszkole rzeczywiście przypominało kryminał, ponieważ z zewnątrz w oknach były kraty, a w środku kratownice. Prawdziwe, niepodrabiane okratowanie.

Niemal nie pamiętam przebierania się w szatni i czułych pożegnań z matką, która z przedszkola leciała prosto do pracy. Pamiętam te kraty. A także przedszkolnych kolegów: Viktora, Romana i Roberta. Jeśli kraty przywodziły na myśl ciupę, czego wówczas oczywiście wiedzieć nie mogłem, to przedszkolny system tym bardziej przypominał więzienie. Rano przyjście, odliczenie się, śniadanie. Spacer na wzgórze Vítkov, potem obowiązkowa drzemka. Ten, kto nie spał, był czarną owcą. A ten, kto nie daj Boże był nieusłuchany, aspirował do odsiadki w prawdziwym pierdlu. Czyli ja, Viktor, Roman i Robert. Paradoksalnie w dorosłym życiu jako jedyny z naszej paczki nigdy nie byłem w więzieniu.

Nienawidziłem przedszkola. Nie chciałem spać, chciałem czytać. Co za ironia: już wtedy umiałem czytać i pisać, a spanie powstrzymywało mnie od czytania tak interesujących rzeczy jak instrukcja stosowania środka czyszczącego Bistrol lub moja ulubiona kronika kryminalna w jednej z ówczesnych gazet – czytałem ją dosłownie non stop. Zatem niemal bez przerwy byłem sadzany do kąta i, co nie powinno budzić zdziwienia, ciągle wysłuchiwałem kazań na temat tego, że powinienem brać przykład ze swojego bliźniaka, który słuchał się każdego. Ja byłem buntownikiem od urodzenia. A nasz starszy brat również w tym względzie nie odstawał.

Moją ulubioną częścią pobytu w przedszkolu było wyjście do domu, ponieważ w mieszkaniu mieliśmy fortepian, a przede wszystkim – gramofon. Co prawda, był to raczej mechanizm umiejscowiony w polistyrenowym pudle wraz z gąszczem kabli, które we wzmacniaczu podtrzymywała zapałka. Kiedy spoglądam na współczesny sprzęt hi-tech, na którym można puszczać wszystko bezprzewodowo, ogarnia mnie śmiech. My mieliśmy „hi-tech” w wersji socjalistycznej: niedostatki techniczne nadrabialiśmy treścią. Podczas gdy moi rówieśnicy słuchali Dády i Dżdżownicy Julii w programie dla dzieci, a ci bardziej uzdolnieni gwiazdora pop Michala Davida, u nas słuchano The Dark Side of the Moon Floydów albo całej dyskografii Beatlesów.

Była to zasługa taty – niespełnionego muzyka, który całe życie spędził w cieniu swojego genialnego brata. Muzykami byli bowiem wszyscy Bangowie, jakich znałem. Dziadek był multiinstrumentalistą, tata grał nieźle na gitarze, wujek Miro był gitarowym wirtuozem, wujek Igor basistą, wujek Jonko perkusistą, a wujek Béla, którego wszyscy nazywali „Ujo”, był zawodowym słuchaczem, który co prawda nie umiał grać na niczym, ale za to potrafił zawodowo pić. Nic dziwnego, że u Bangów ciągle się muzykowało. I często się piło. Ale żeby było jasne, wtedy piło się wszędzie. To typowe dla tamtych czasów i społecznego środowiska całego Žižkova. Poza tym, co innego można robić w piątkowe wieczory? W telewizji nie było amerykańskich filmów, do kina można było iść na Winnetou, a wódka kosztowała siedemdziesiąt koron. Przez cały tydzień harowało się w fabryce Sport, gdzie pracowała chyba cała rodzina Bangów, a w piątek flaszka i muzyka. Godzinami graliśmy, śpiewaliśmy i tańczyliśmy, a potem ci, którzy przesadzili z piciem, musieli leczyć kaca.

Kiedy tata nie mógł muzykować, to rozprowadzał płyty z zakazaną muzyką wśród swoich znajomych. Zazwyczaj robił tak, że wysyłał z winylami mnie lub któregoś z braci. Do naszego mieszkania na czwartym piętrze bez windy chodził chyba każdy gadziowski intelektualista w okolicy. Wszyscy ci reżyserzy, aktorzy i muzycy na indeksie nie mieli przecież nic lepszego do roboty, niż porządnie się schlać i słuchać, jak Cyganie grają Beatlesów. Ponadto ci aktywni i bardziej trzeźwi zastanawiali się, jak wykorzystać swoje kontakty i zapewnić któremuś z Bangów występ w ówczesnej Telewizji Czechosłowackiej. Zrobił to w końcu reżyser Radek Dubanský i w ten sposób pierwszy Banga pojawił się na antenie ČST, a mianowicie w programie „Telewizyjny Klub Młodych”, gdzie wujek Miro prezentował swoje gitarowe umiejętności. Rom w telewizji nie należał do codziennych widoków. Nie to, żeby dzisiaj było pod tym względem lepiej, ale wówczas zaproszenie kogokolwiek na występ w telewizji było nie lada sztuką, nie mówiąc o anonimowym Bandze z Žižkova. W tamtych czasach jedynymi Romami w telewizji był zespół braci Gondolánów! Myślę, że žižkowscy Romowie świętowali to wydarzenie przez kilka tygodni. Co się dziwić, papierosy marki Start kosztowały cztery korony, piwo – koronę siedemdziesiąt, a wódka Stolichnaya płynęła strumieniami.

Lecz wizyty intelektualistów i wrogów reżimu miały swoje wady. Razem z braćmi ciągle wysłuchiwaliśmy wyzwisk pod adresem komuchów. Za cholerę nie wiedzieliśmy, czym lub kim był „komuch”, ale przekonanie, że „komuchy to pieprzone bydlaki”, wryło się w nas tak bardzo, że traktowaliśmy je jak oczywistość. Tak więc pewnego razu ukradliśmy mamie jajka i poszliśmy nimi rzucać w pomnik Antonína Zápotockiego, którego nasz najstarszy brat w swej mądrości ogłosił największym z bydlaków, a myśmy mu bezgranicznie ufali.

Rzucaliśmy jajka, krzycząc „ty pieprzony komuchu!”, dokładnie tak, jak mówiło się u nas w domu. Nawet nie zauważyliśmy żółtej, milicyjnej Łady z białymi drzwiami. Zamiast kłamać w żywe oczy, powiedzieliśmy prawdę: że słyszeliśmy te słowa u nas w domu, od taty. Pierwszy raz w życiu zostałem odwieziony do domu przez służby porządkowe – był rok 1987, miałem pięć lat. Przyszły kryminalista doczekał się pierwszego notowania w rejestrze. Tak mi przynajmniej powiedziano.

2.

Romowie w tamtych czasach mieli inną pozycję społeczną niż dziś. Dla komunistów byli po prostu ludem pracującym, a lud pracujący mógł wszystko. Co z tego, że większość Romów robiła za niewykwalifikowaną siłę roboczą, a synonimem Roma był „kopacz”. I co z tego, że większość pracowała z dwóch powodów: ponieważ mieli gdzie pracować, a przede wszystkim – musieli pracować, bo inaczej skończyliby w pierdlu. Zresztą wielu ludzi na Žižkovie dobrze znało więzienie w Vinařicach. Pasożytnictwo społeczne było poważnym przestępstwem! A zatem oboje nasi rodzice pracowali i ktoś musiał się nami opiekować, kiedy nie byliśmy w przedszkolu.

Najczęściej bywaliśmy u Siváków, romskiej rodziny, która mieszkała na rogu Krásovej i Bořivoja. Tata Sivák słuchał rocka, więc ojciec akceptował nasz pobyt w tym domu. Natomiast mama chciała dać nas pod opiekę starej Bogdanovej, która również mieszkała na Krásovej, ale dwa domy dalej. Żydówka, wdowa, pierwsza prawdziwa intelektualistka, jaką w życiu poznałem. Wykształcona, życzliwa, głęboko wierząca i biała – zupełne przeciwieństwo wszystkiego, co do tej pory znaliśmy. Nie miała w domu gorzały, chyba nawet nie paliła. Miała za to Tanach. To chyba właśnie pani Bogdanová była pierwszą osobą, która ukształtowała mnie i mojego brata bliźniaka. Pokazała nam, że można żyć w inny sposób niż dotychczas: w wierze, w pokorze. Nie to, żebym osobiście to lubił, ale niewątpliwie Bogdanová nauczyła mnie o wiele więcej niż nauczycielki w przedszkolu. Problem polegał właściwie tylko na tym, że już w tak wczesnym wieku musiałem wybrać, czy chcę spędzać czas u pani Bogdanovej, czy u Siváków. Czyli albo u gadziów, albo u Romów. Tego, że pani Bogdanová nie była gadziem, tylko Żydówką, w ogóle sobie wówczas nie uświadamiałem.

Okropny dylemat: czy lepiej przebywać z Romami, którzy wyglądają, żyją i mówią jak ja, i pod każdym względem znajdują się w podobnej do mojej sytuacji, czy być u białej kobiety, która opowiada mi o Bogu, ale z kolei potrafi się pięknie wysławiać i jest miła? Bez znaczenia – gdy tylko mogłem wybierać, brałem Helenę i Martinę Sivákove. Cyganki jak trza, z nimi ciągle była zabawa. Poza tym zaraz obok mieszkała Eva Cínová, kolejna dziewczyna do ekipy, która bardzo pięknie śpiewała.

W dzieciństwie nienawidziłem tego, co uwielbiam w dorosłości. Spokoju. Porządku. W tamtym czasie chciałem włóczyć się z dziewczynami albo chodzić na stadion treningowy Viktorii Žižkov, na którym mogliśmy bezkarnie przebywać i nikt nas stamtąd nie wyganiał. Za blaszanym ogrodzeniem stadionu pierwszy raz się całowałem i wypaliłem pierwszego papierosa, którego razem ze starszym bratem zwędziliśmy mamie. W wieku pięciu lat! Pamiętam z tego bardzo dokładnie dwie rzeczy: był to papieros marki Femina, a mama sprała nam tyłki, bo śmierdzieliśmy od fajek tak, jak byśmy przyszli z gospody.

Dobre życie skończyło się w chwili, gdy zaczęliśmy chodzić do podstawówki na ulicy Jakuba Vlka. Starszy brat już ją znał, więc opowiadał nam przerażające historyjki o tym, że w szkole zjada się małe dzieci, a mnie i bliźniakowi opisywał ją jako prawdziwe piekło. Wierzyłem mu, bo bałem się szkoły. Równocześnie chciałem mieć ten tornister, który widziałem w witrynie na obecnej ulicy Koniewa, gdzie mieścił się ogromny sklep obuwniczy. Czerwony, skórzany tornister z odblaskami: synonim ucznia. I do tego trampki!

Jednak w szkole za mną nie przepadano. Nie dlatego, że nie miałem tornistra ani trampek. Co rozpoczął dziadek, dokończyła pani Bogdanová. Umiałem czytać, pisać i liczyć – w szkole nie miałem nic do roboty, więc rozrabiałem, właściwie bez przerwy. Nudziłem się i nie powstrzymywał mnie nawet prezydent Gustav Husák, który wisiał nad nauczycielskim biurkiem.

Pozostałe dzieci – to znaczy czeskie dzieci oraz mój brat bliźniak, który siedział ze mną w ławce – nawet nie drgnęły. Słuchały nauczycielki i nie odważyły się pisnąć. Dlatego, że szanowały autorytety albo naprawdę się uczyły. Na przeciwległym krańcu tego spektrum byliśmy ja i Jirka Olah. Tak, kolejny Rom. Co prawda nie umiał jeszcze czytać, ale kiedy na lekcji WF nie mieliśmy czerwonych spodenek, potrafił je gwizdnąć tak szybko, że nikt nie zorientował się, że pożyczamy je sobie nawzajem, podczas gdy ten drugi siedział w toalecie.

Pewną szansą na wybicie się i dołączenie do tej „właściwej” części naszej socjalistycznej klasy była muzyka. A zatem podczas lekcji muzyki wykonałem fortepianową wariację A Hard Day’s Night Beatlesów, a następnie imitowaną ze słuchu angielszczyzną zaśpiewałem urywek z musicalu Jesus Christ Superstar. Efekt był kompletnie odwrotny od oczekiwanego – zakazano mi nawet wstępu do świetlicy.

W ten sposób utraciłem kontakt społeczny z grupą dzieci, które kompletnie nie rozumiały moich nawyków i – prawdę mówiąc – ja również nie rozumiałem ich zwyczajów. Kto to widział mieć tyle jedzenia na drugie śniadanie i nie podzielić się z innymi? Patrzyłem, jak koledzy z klasy wyciągali z tornistrów starannie zawinięte w serwetki bułki i wyrzucali to, czego nie dojedli. Ja i Jirka nigdy niczego nie wyrzuciliśmy. Bo też nie mieliśmy bułek z szynką w śniadaniowym papierze. Zazwyczaj mieliśmy chleb z masłem, a czasami jabłko. Wszystkim zawsze się dzieliliśmy: jeśli akurat było jabłko, każdy jadł trzecią część – Jirka, ja i brat. Jak prawdziwi Roma.

Wyd. Host, Brno 2022

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Patrik Banga, Prawdziwe wyjście, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 248

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...