23.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #191 / Życie i śmierć Serhija Dzika

Pamięci Serhija Kowalenki

Ta niesamowita historia współczesnego Odyseusza, który uciekając przed żywymi, zszedł do świata umarłych i wrócił z powrotem, miała miejsce latem 2014 roku. 

Historia strażnika granicznego Serhija Kowalenki (pseudonim Dzik) stała się podstawą nie tylko opowiadania Życie i śmierć Serhija Dzika (powieść Iłowajsk), ale także autorskiego scenariusza filmu fabularnego Kordon (kręcenie filmu wstrzymała wojna na pełną skalę).

W 2022 roku Serhii Kowalenko wrócił do wojska i zginął w styczniu 2023 roku pod Bachmutem. 

Mój tata mój bohater  napisała Amina, młoda córka Serhija, pod pamiątkowym postem w mediach społecznościowych. Ktoś inny dodał: On też jest naszym Bohaterem …”.

Musimy pamiętać o wszystkich naszych poległych Bohaterach! 
Pamiętać znaczy opowiadać o
 nich. Utrwalić ich w czasie i przestrzeni. 
I
 przytulać ich bliskich, bo pamięć często potrzebuje uścisków.

*** 

Dlaczego Dzik? To oczywiste. Biorąc pod uwagę warunki fizyczne, Serhij jest jednym z najpotężniejszych wojowników w drużynie. Dlatego taki pseudonim. Każdy pseudonim, każde nowe imię, zwłaszcza gdy jest to imię nadane przez wojnę, ma swoją historię i swoje znaczenie, i może wynikać ze wszystkiego: z dziecięcego marzenia, z żartu uważnych pobratymców czy przypadkowego słowa. Ale nieważne jak się narodziło, nowe imię pomaga człowiekowi zmienić zwykły sposób życia i zaakceptować wojnę, a wraz z tym zmienić swój stosunek do śmierci. Pseudonim jakby zamalowuje, jak zamalowuje się okno, które nagle stało się niepotrzebne, wszystko, co wcześniej się przydarzyło człowiekowi, i zaczyna pisać życiorys od czystej kartki. Bo w tamtym poprzednim życiu śmierć była wspominana tylko sporadycznie, a w teraźniejszości śmierć lata, wyje, huczy i krzyczy każdego dnia.

Zanim rozpoczęły się masowe ostrzały, miejscowi przez kilka dni wyjeżdżali do Rosji. Czasem Dzik próbował rozmawiać z uchodźcami o miłości do Ojczyzny:

– Do twojego domu przyszła wojna. Jesteś mężczyzną, dlaczego uciekasz? Przybyliśmy tu z całej Ukrainy, aby was chronić! Trzeba walczyć o swoją ziemię!

– Chce ci się – to walcz! – odpowiada młodzik tenisówkach i czarnym T-shircie, pluje pod nogi, zabiera paszport, robi kilkanaście kroków, odwraca się i pokazuje Dzikowi środkowy palec.

Kolejki na przejściu granicznym w tych dniach miały kilka kilometrów – tłoczno, każdy się pcha w pośpiechu, ostatniego dnia ludzie w ogóle wyjeżdżali autobusami i ciężarówkami, uciekając niczym przed trzęsieniem ziemi. I nagle, w jeden dzień, wszystko zniknęło – ani tirów, ani osobowych, ni człowieka. Jakby coś wiedzieli. 

Do punktu kontrolnego ukraińskiej straży granicznej Rosjanie zaczynali strzelać z lekkich moździerzy stopniowo, nieregularnie i tylko nocą. Kiedy pociski lecą z daleka, dźwięk zwykle brzmi tak: uch-uch-uch i masz kilka sekund na ukrycie się. Kiedy biją z bliskiej odległości, słychać strzał: puch! i od razu: sz-sz-sz-szhhh – pocisk schodzi, chować się trzeba natychmiast.

Potem przyleciało w dzień. Coś ciężkiego głośno spadło tuż obok  budka punktu kontrolnego została pocięta odłamkami jak sito. Cudem nikt nie ucierpiał, ale dowództwo odwołało dyżury na posterunku i rozkazało wychodzić na patrole. Wychodzić trzeba było co drugi dzień, a czasem dwa dni z rzędu. Ponieważ po pierwszych eksplozjach kilku miejscowych żołnierzy kontraktowych natychmiast wzięło urlop „z powodów rodzinnych”, a dziesiątki wychodziło na apel wstawionych. Nie karano ich, bo zaistniałe okoliczności same w sobie były karą, ale, oczywiście, pijanych nie można było wysłać na służbę – szli do pomocy w stołówce lub do sprzątania baraków.

Dzik spokojnie przyjął nowe uciążliwości służby. Jak większość dużych ludzi był osobą dobroduszną i miał wielu przyjaciół, lecz wobec każdego przełożonego okazywał niepojęty upór  był uparty jak dzik. Dlatego Serhij dostał pseudonim nie od towarzyszy, a od dowódcy posterunku  Pierwszego. Pierwszy dał mu pseudo i karabin maszynowy. Strzelec karabinu maszynowego – to żołnierz uprzywilejowany. Zawsze masz zadanie specjalne; w każdym boju strzelasz i zabijasz więcej niż inni. Na takich strzelców polują wrogowie; moździerze, granatniki i czołgi przede wszystkim celują do stanowisk karabinów maszynowych. Separatyści i Rosjanie nie oszczędzają schwytanych strzelców wyborowych i snajperów. Są torturowani, poniżani, chyba że ktoś ma więcej szczęścia i zostanie rozstrzelany od razu. Takich strzelców rzadko udaje się wymienić nawet za bardzo duże pieniądze. Innymi słowy, w walce i w niewoli strzelcy wyborowi mają minimalne szanse na przeżycie. Ale jeśli snajperem staje się z chęci i zdolności, to strzelcem karabinu maszynowego – ze względu na fizyczne parametry i charakter. Karabin maszynowy jest znacznie cięższy niż karabinek wyborowy, może go nosić tylko silna osoba. Dlatego, podobnie jak podczas meczu piłki nożnej w dzieciństwie najgrubszy zostaje przydzielony na bramkę, w wojsku największy otrzymuje karabin maszynowy. Dzik miał naprawdę dużo siły fizycznej, strzelał celnie i dokładnie, ale nie lubił biegać. Dlatego, gdy Pierwszy zaproponował mu karabin maszynowy, nie odmówił, lecz pomyślał: „leżysz sobie wygodnie, naciskasz na spust, a noszenie tego żelastwa – to żaden problem”. Dowódca też był zadowolony – teraz Dzik mógł demonstrować swój upór gdzieś z daleka, w zasadzce.

Jednak strzelać bezpośrednio do wroga Dzik wciąż nie miał okazji. Jego stanowisko było przy punkcie kontrolnym na przejściu dla pieszych – miał sprawdzać rzeczy i paszporty cywilów, wychodził na patrole-zasadzki wzdłuż granicy, obserwował wroga przez lornetkę, ale to wszystko.

Kiedy zaczynały się ostrzały z terytorium Rosji, straż graniczna ukrywała się w okopach i nie odpowiadała. Taki był rozkaz – nie prowokować. Siedzenie w okopie nie robiło na Dziku wrażenia. Pociski spadały daleko, wzdłuż granicy, jakby wyznaczając linię, której nie wolno im przekraczać.

– Tak czy owak zginę – żartował Dzik pod ostrzałem, przypominając słowa swojej ukochanej żony: „Wrócisz, zabiję cię!”. Dowódca oddziału – Akademik, strzepując piasek z hełmu, tylko skinął głową, przytakując: pewnie, kolego, ty to w każdym razie masz przerąbane!

O tym, że idzie na wojnę jako ochotnik, Serhij powiedział żonie, pakując plecak. Kucnął przed sofą, rozkładając rzeczy z szafy i szuflad, zdziwiony, ile śmieci nagromadziło się w ciągu trzydziestu czterech lat życia. Na ścianie tykał duży zegar z odważnikami. Dzik go kochał. Lubił go równoważyć miedzianym łańcuszkiem, wycierać kurz z ogniw, patrzeć na obraz na tarczy – górski pejzaż z rogatymi jeleniami. Kukułka co prawda dawno już nie kukała, ale Dzik uznał, że bez niej jest nawet lepiej.

– Dokąd tak się wybierasz? – zapytała żona Oksana, zaglądając do pokoju. Rano wyszła coś załatwiać i wróciła w bardzo złym humorze. – Zjesz obiad?

– Do wojska – odpowiedział Dzik, nie odrywając wzroku od zegarka.

– Do jakiego znowu wojska?

– Ukraińskiego.

– Kiedy?

– Autobus mam za godzinę.

– Pożegnałeś się ze swoją córką?

– Tak, pożegnałem się.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o wezwaniu?

– Nie było wezwania.

– Sam się wprosiłeś?

– Sam. 

Dzik rozumiał, że postępuje źle, ale nie chciał zamartwiać żony przed czasem i rozpoczynać niepotrzebnych rozmów: a po co, a jak, a gdzie? Zacznie odradzać, wydzwaniać do matki. Teraz już wszystko jasne, a rozmowa jest krótka.

– Aha, dobrze. Jak wrócisz – zabiję cię! Rozumiesz?! Siadaj jedz, bo na autobus się spóźnisz.

I aż do 23 sierpnia 2014 roku, podczas tych trzech letnich miesięcy służby, zdawało się, że dzielny Dzik naprawdę będzie musiał umrzeć po powrocie do domu od uderzenia patelnią przez żonę. Bo kilka ataków moździerzowych, których doznał, nie przyczyniło się do jego śmierci na wojnie. Jednak dziś sztab ostrzegł – jutro jest święto, Dzień Niepodległości Ukrainy, możliwe prowokacje. 

„Jakie zabawne – znowu prowokacje!” – rozmyśla Dzik, leżąc w krzakach w zasadce i marząc przynajmniej o kilku zaciągnięciach papierosem. 

Co noc granicę przekraczały i bezkarnie znikały w lasach przykryte plandeką ciężarówki. Prawie codziennie straż graniczna obserwowała, jak rosyjskie Grady zajmują pozycje po drugiej stronie, spokojnie się rozkładają i ostrzeliwują Sawur-Mohyłę. A wczoraj o świcie chłopcy zauważyli, jak do spowitego mgłą wąwozu śmignęło pięć czołgów. Stabilnego połączenia nie ma, nie ma informacji operacyjnych, nie ma w pobliżu też ukraińskiej armii. Straż graniczna bała się dostać w okrążenie, ale dowódcy milczeli i czekali na rozkazy ze sztabu, a kwatera główna jak zwykle milczała.

Dziś na patrol wyszło dziesięciu chłopaków. Za starszego – Akademik, wysoki, długoręki doktor nauk ekonomicznych. Potrafi rzucać granatami daleko i celnie. W jego rękach karabin maszynowy wygląda jak bezpieczna zgrabna zabawka. Zaciągnął się też jako ochotnik, przyjechał razem z Dzikiem w ramach nowo utworzonej mobilnej jednostki w celu wzmocnienia lokalnej straży granicznej. Akademik, podobnie jak większość żołnierzy, patroluje drugą noc z rzędu.Stanowisko, na którym się ukrywają, jest na wzniesieniu, stąd w świetle dziennym doskonale widać spory odcinek granicy. Ale gdzie jest ta granica? Nie ma pasiastych słupów z nazwami państw ani linii demarkacyjnych, ani drutu kolczastego; dookoła – zwykły lasostep, pagórkowaty teren bez żadnych oznaczeń. W czasie pokoju to raj dla przemytników. Jeździsz sobie tu i tam, zawsze można się dogadać, bo prawie wszyscy to ziomkowie – zarówno strażnicy kontraktowi, jak i przemytnicy.

Na wzniesieniu głównym widowiskiem w nocy są jasne salwy rosyjskich Gradów, które uderzają w Sawur-Mohyłę. Lepsze niż ostatni epizod Gwiezdnych Wojen. Salwy przelatują prawie nad głowami, lekko rozświetlając całkowitą ciemność, i rozsypują się śmiercionośnymi fajerwerkami nad Sawurką. Natomiast za dnia straż graniczna kontroluje wszystkie kluczowe, niegdyś bardzo ruchliwe, skrzyżowania dróg. Akademik ogląda krajobraz przez lornetkę: wschód słońca, szlaki, krzaki. O świcie zawsze jest tu cicho – miejscowi albo wyjechali, albo ukryli się w domach; ukraińska armia i Gwardia Narodowa wycofały się, zostawiając dobrze ufortyfikowany punkt kontrolny i napisy na betonowych blokach: „Krym nasz” i „Putin chujlo”. 

– Wkrótce będzie zmiana, można zapalić – myśli Dzik i stara się dyskretnie wydobyć papierosa.

– Hej – nagle odzywa się Akademik – nadjeżdża kolumna samochodów! – i starannie przeciera lornetkę, jakby to miało pomóc zmienić obraz na drodze. Kolumna jest już wyraźnie widoczna bez optyki, więc papieros musi być schowany. Dzik liczy kilkanaście sztuk sprzętu, gdy otrzymują rozkaz, aby ją przepuścić. 

– Nie otwierać ognia! – nakazuje przez krótkofalówkę Pierwszy. – Nie strzelać do kolumny! 

Dzik znowu wyciąga papierosa, w końcu go zapala i zabiera Akademikowi lornetkę. Kolumnę prowadzi transporter opancerzony z ukraińską flagą i dwoma białymi paskami na pancerzu – oznaczenie armii ukraińskiej – niby wszystko się zgadza, wszystko w porządku. Ale ostatnie ukraińskie jednostki opuściły granicę przedwczoraj. Skąd ta kolumna? Z Sawur-Mohyły? Zgubili się? Jednak coś jest nie tak z tym transporterem. Za nim jedzie bojowy wóz piechoty, dalej – ciężkie Urale i Kamazy, obładowane najprawdopodobniej amunicją, cysterny z paliwem, żółte autobusy i kilka samochodów osobowych. 

– Sinus, odbiór. Tu Akademik.

– Przyjąłem.

– Od strony granicy w waszym kierunku przemieszcza się kolumna około czterdziestu pojazdów: transporter opancerzony, bojowy wóz piechoty, ciężarówki z amunicją, autobusy. Na transporterze jest flaga Ukrainy. Czy to wasi? 

– Cosinus, odbiór. Sinus. 

Krótkofalówka dziś brzmi czysto, przekazuje wyraźnie i pięknie, prawdziwe szczęście. Sinus i Cosinus to pseudonimy dwóch oficerów Gwardii Narodowej. Obaj ukończyli Kijowski Instytut Politechniczny, więc bawią się w geometrię, by jej nie zapomnieć. – Co powiesz?

– To nie są nasi.

– Może być ZSUSkrót ZSU pochodzi od rosyjskiej nazwy Zienitnaja samochodnaja ustanowka [przyp. Redakcja].[1]?

– Nie wyłączaj radia – prosi Akademik. 

Od obserwacyjnego punktu straży granicznej do punktu kontrolnego Gwardii Narodowej jest około pięciu kilometrów, a na przełaj przez pole znacznie bliżej. 

– Obserwujmy!

Wszyscy strażnicy graniczni czują strach. Chciałoby się, żeby ta kolumna to byli swoi, którzy tylko się zgubili, ale instynkt Dzika powiada, że tak nie jest. Coś z tą kolumną jest mocno nie tak, ten BTRSkrót BTR pochodzi od rosyjskiej nazwy bronietransportior i oznacza transporter opancerzony [przyp. Redakcja].[2] z flagą ukraińską jakiś nieprawdziwy, zbyt nowy, jakby właśnie wyjechał z magazynu wojskowego. Być może takie podejrzenia pojawiły się dlatego, że w ostatnim tygodniu Dzik widział zupełnie inne ukraińskie kolumny – ogłuszająco ryczące czołgi, grzechoczące gąsienice na czerwonej, twardej jak skała ziemi Donbasu, wznoszące suchy, drobny, jakby ceglany kurz w rozżarzone sierpniowe powietrze, pokraczne stare wozy bojowe. Na tamten sprzęt trudno było patrzeć bez łez – wszystko poobijane, wiele ciągniętych na holu, w pojazdach blokują się skrzynie biegów, zakleszczają się wieże lub coś innego. Mechanicy, przeklinając wulgarnie, wyłaniają się z młotami i łomami – pędzą biegiem, aby pousuwać usterki. Z tyłu, wpadając na siebie zderzakami, gasną po przegrzaniu silnika GAZ-y i ZiŁ-yRodzaje radzieckich, a następnie rosyjskich samochodów ciężarowych [przyp. Redakcja]. [3] obładowane nad miarę amunicją, i prawie w każdym pojeździe, wbrew instrukcji i zdrowemu rozsądkowi, siedzą, leżą prosto na skrzynkach z minami i bojowymi pociskami zmęczeni i rozdrażnieni żołnierze. Podnosząc maski, ci zmęczeni ludzie cieniutkimi strużkamipolewają wodą z plastikowych butelek rozdzielacze, bo woda w takim upale jest na wagę złota. A zewsząd – spod pancerza, z kabiny, z włazów – patrzą puste źrenice, w których na tle wyblakłej obojętności widać pomarańczowe światełka radości. Wyrwali się z piekła, mają szczęście – jadą na rotację, co oznacza, że może przeżyją, w przeciwieństwie do tych, którzy są teraz w Sawur-Mohyle. Nie da się zapomnieć tych zgaszonych, pustych oczu żołnierzy. Takich oczu nie mają ludzie żywi.

– Akademik, odbiór! Sinus na linii! – teraz krótkofalówka syczy i rwie słowa jak zwykle, nie wystarczyło jej na długo. – Melduję: kolumna się zatrzymała, z autobusu wysiadły dwie osoby…

– Widzimy…

– …naszywek na mundurach nie mają, niejasne, kim są. Zrywają flagę! Ognia, chłopcy, ognia!

– Strażnicy, pomóżcie! – Cosinus krzyczy do radia tak, że słyszy go każdy na wzgórzu. – Odetnijcie im zarośla!

Pole przebiec – to nie życie przeżyć. Zwłaszcza Dzikowi z jego posturą i karabinem maszynowym. Bruzda, bruzda, biegnij, biegnij, szybko, szybko, bo z punktu kontrolnego słychać, jak już strzela automatyczny granatnik, wybuchają zbiorniki z paliwem, ćwierkają karabiny maszynowe i rozrywają się granaty. Trzeba się spieszyć, szybciej, ale jest ciężko, zapada się po kolana, towarzysze daleko z przodu, dusi się, ale miał szczęście – podskoczył transporter z pobliskiej pozycji i chłopaki wzięli na pancerz  nie ma to jak w domu!

Zdążyli w samą porę – kilka ciężarówek płonęło, przewrócone od wybuchów autobusy przechyliły się na bok, martwi wrogowie leżeli dookoła; żywi – zaciekle się bronili. Jak i chciał Sinus, straż graniczna odrzuciła separatystów i Rosjan do tyłu. Dzik rozłożył się w lasku i dokładnym ogniem kosił tych, którzy próbowali się wycofać i ukryć między drzewami. Po raz pierwszy w życiu Dzik strzelał nie do celów, lecz do żywych ludzi, ale – o dziwo – nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia i ani przez ułamek sekundy nie czuł się zabójcą. Naciskasz spust, karabin maszynowy posłusznie odpowiada długą serią i tyle. Ale kiedy ciemnozielone postacie, które szybko biegły przez pole, zaczęły padać – ktoś z dziwnie rozłożonymi rękami, inny wbijając się w ziemię w nadziei znalezienia ukrycia przed krzyżowym ogniem– Dzik nagle poczuł gorzki smak w ustach. Zmienił kąt ostrzału, przeładował i znów zaczął rzetelnie obrabiać swój teren: metr po metrze, tak jak uczono ich na strzelnicy.

Pozycje Gwardii Narodowej i Straży Granicznej miały znaczną przewagę nad pozycjami wroga, ale szybkiego zwycięstwa nie udało się osiągnąć – w kolumnie jechało zbyt dużo ludzi i sprzętu. Separatyści i Rosjanie otrząsnęli się po nagłym ataku i próbowali kontratakować. Nagle nad głowami zabrzęczał dron i w tej samej chwili kwadrat, na którym toczyła się bitwa, został nakryty ogniem moździerzy.

– Przecież w ten sposób mogą pozabijać swoich – zdziwił się Dzik. 

– Dla nich nie ma tu swoich! – odparł Akademik. Na wszystko miał krótką, trafną odpowiedź – nie bez powodu nazwano go Akademikiem.

– Odbiór! Sinus z tej strony! Czy macie coś opancerzonego? Trzeba wyciągnąć naszych rannych! Pomóżcie, zginą chłopaki!

– Dziku, a ty dokąd? Jesteś strzelcem! – krzyknął Akademik, lecz Dzik już wskakiwał na bojowy wóz piechoty.

 Celowniczy, kręć wieżą! – bojowy wóz piechoty energicznie ostrzeliwał zarośla, i wszyscy, którzy mieścili się na wozie, też intensywnie strzelali. 

– Przykryj ogniem, przeładowuję! Gotów, dajesz! Kryj tak, by głów nawet podnieść nie mogli! – ale ogień w odpowiedzi nie ustawał, kule grzechotały o pancerz. 

Odgłosów boju nie da się dokładnie opisać. Potok dźwięków wydawany chaotycznie przez broń strzelecką, szumy automatycznych granatników, wybuchy granatów, ryk silników czołgów i innego sprzętu, krzyki ludzi – żywych i rannych, jęki umierających – z tej kakofonii, każdy żołnierz wybiera dla siebie tylko najważniejsze, tylko te, które mają znaczenie dla jego życia. Dźwięki, które mogą uratować albo mogą zniszczyć. Czasami z tego jazgotu tylko jeden dźwięk może mieć decydujące znaczenie dla żołnierza.

 Trafili mnie! – Dzik poczuł najważniejszy dla niego dźwięk za późno, zamiast zwykłego „pik-pik-pik” na pancerzu transportera – „pac-pac-pac” na kamizelce kuloodpornej.

Włożył rękę pod kamizelkę, obmacał brzuch – mokro, ale to tylko pot, krwi nie ma, kamizelka wytrzymała. Tą samą ręką wymienił magazynek: 

 Kurwa! – adrenalina buzowała. Krzyknął do wnętrza wieży: – Walnij w krzaki po prawej!

– Nie mogę, wieża się zablokowała! 

– Wal czymkolwiek! – І z bojowego wozu natychmiast zagrzechotał karabin maszynowy. Dzik by przykryć własne plecy przycisnął się do otwartej klapy włazu. Być może właśnie to uratowało go wtedy od śmierci. Pac-pac-pac-pac – kryją szczelnie. „Dlaczego strzelają z tyłu, skąd tam się wzięli?” – pomyślał. „Dlaczego wrogowie są zarówno z przodu, jak i z tyłu?” Odwrócił się, żeby obejrzeć i natychmiast dostał w kamizelkę kuloodporną między łopatkami. Otrząsnął się, próbując dojść do siebie i zgadnąć, skąd strzelali, i natychmiast poczuł tępe uderzenie w lewy bok, w nieosłonięte miejsce.

 Dostałem!

Akademik chwycił Dzika za ramię i szybkim, sprawnym ruchem zrzucił z transportera. Dzik nie poczuł upadku. Wylądował, przewrócił się na plecy, odepchnął się nogami – dalej od wozu, pod krzak – dopiero tam włożył rękę pod kamizelkę kuloodporną i poczuł lepką krew. Spojrzał na czerwoną dłoń – nie czuł bólu, czuł tylko bitwę – wybuchały granaty, pracował karabin maszynowy Gwardii Narodowej, tylko z jakiegoś powodu w ich kierunku. Wyglądało na to, że separatyści zabili strzelców karabinu maszynowego i granatnika, a teraz atakowali Ukraińców z ich stanowiska. Źle. Bardzo źle. Dzik wolał działać. Nie myślał ani o ranie, ani o śmierci. Miał tylko dwa wyraźne pragnienia: zapalić i uruchomić karabin maszynowy. Najlepiej jednocześnie, ale nie mógł nawet sięgnąć po opatrunek do apteczki. Lewa strona jego ciała zdrętwiała. Znów usłyszał wybuchy granatów, po których wrogi karabin maszynowy zamilkł. W tym momencie podskoczył do rannego Akademik:

– Gdzie oberwałeś?

– Gdzieś tu – Dzik kiwnął podbródkiem w lewo.

Rozpięli kamizelkę, rozcięli podkoszulkę:

– Będziesz żył! Wygląda, że przeszło na wylot – Akademik bandażował. – Zaciśnij, tracisz dużo krwi! – Zrobił zastrzyk przeciwbólowy. –Tylko nie zasypiaj!

 Odpal papierosa.

Akademik zapalił papierosa i włożył go Dzikowi w usta.

Dzik czuł się dziwnie. Leżał, trzymając lewą ręką bandaże, a prawą papierosa, patrzył w niebo i słuchał odgłosów bitwy. Wsłuchując się, odgadywał, czy swoi wygrywają, czy separatyści dostali wystarczająco dużo czasu na zorganizowanie obrony i odwrotu, czy Gwardia Narodowa i pogranicznicy rzeczywiście mieli dużo szczęścia i wrogi transporter z ukraińską flagą zawrócił w kierunku Rosji. Gdyby w bitwie brał udział ciężki sprzęt, kto wie… „Nie, oczywiście wygralibyśmy, ale stracilibyśmy dużo swoich” – rozmyślał Dzik, biorąc głęboki oddech. Niebo było poranne i świeże, z ładnymi pomarańczowymi, szybkimi chmurkami. Niektóre chmury kształtem przypominały jelenie z tarczy jego zegara ściennego, a Dzik wspomniał obietnicę żony i łzy córki przy rozstaniu. A tak w ogóle to po prostu leżał i palił, nie czując bólu, w odgłosach zaciekłego boju, i odlatywał. Łapał każdy powiew wiatru i z jakiegoś powodu każde niebiesko-pomarańczowe źdźbło trawy tego ranka wryło mu się w pamięć. Dzik zauważył również, że na drzewach było wiele zardzewiałych liści, koloru ziemi i krwi. Krew płynęła z jego dużego ciała nawet przez bandaże, ale miał dużo krwi, więc nie było mu jej szczególnie żal. Bardziej niepokojąca była blokada ruchu. „Może nerw został odcięty?” – zamartwiał się Dzik. – „A jeśli kula weszła w kręgosłup?”

Po pewnym czasie w pobliżu zahurkotał bojowy wóz piechoty, a z włazu wyłonił się dowódca załogi. Zobaczył Dzika i zdziwił się:

– Dziczku, co to ma być! Jak to? Kurwa! Wszystkich ich tam wytłukliśmy! Och, wciągnijcie go tu szybko!

Ktoś podskoczył, próbował podnieść strażnika, szarpnął i zatoczył się:

– Kurczę… ciężki jak dzik!

Dzik się uśmiechnął.

Z trudem wciągnięto go na pancerz, gdzie już leżał jeden pogranicznik.

– Naprzód, goń z całej siły! Wiesz, gdzie jest szpital?

„Po co mi szpital?” – dziwił się Dzik. „Tu też jest dobrze…”

 

Odzyskał przytomność na sali operacyjnej.

Spod maski medycznej z zaciekawieniem przyglądał mu się wysoki, chudy lekarz. 

– Czy możesz nie kaszleć? – poprosił przyjemnym głosem. – Już po raz trzeci osuszam twoją ranę, a kiedy zaczynasz kaszleć, krew tryska jak z prosiaka. Masz tam sporą dziurę, muszę w nią zajrzeć, żeby zobaczyć, co tam się porobiło. Czy możesz nie kaszleć?

– Spróbuję – nie swoim głosem chrypnął Dzik. – Czy mógłbym zapalić?

– Na sali operacyjnej palić nie wolno, rozumiesz chyba.

Dzik zamarł i wstrzymał oddech, jednak nie mógł powstrzymać skurczu, zakaszlał, z rany trysnęła fontanna krwi.

– Nie, kochany, tak nie może być. Po pierwsze, nie przywieziono tu tylko ciebie – wszystkich trzeba leczyć, po drugie, jeśli zakaszlesz, nie zaszyjemy ci rany. Czy nie możesz nie kaszleć? Proszę cię! – Doktor nie był zdenerwowany, po prostu mówił dobitnie stanowczo. Dzik bardzo nie chciał komplikować doktorowi roboty i próbował nie kaszleć, ale nic nie mógł poradzić – kaszel ściskał mu klatkę piersiową, rozdzierał płuca i wyrywał się z bulgotem w gardle i chlupotaniem krwi w boku. 

– Siostro! – zawołał doktor. – Daj mu w zęby dymka. Możesz wziąć moje.

– Masz! – Czyjeś ręce włożyły mu papierosa do ust – dotyk palców był niewątpliwie kobiecy – i podpaliły. Dzik zaciągnął się głęboko, przez chwilę zakręciło mu się w głowie, lecz ból, który wypełniał cały lewy bok, ustąpił. Otworzył oczy i ze zdumieniem zrozumiał, że nadal leży na stole w sali operacyjnej i pali. Mała, zgrabna pielęgniareczka pęsetą podawała mu papierosa. 

– No popatrz, przestał kaszleć! Masz szczęście, w czepku się urodziłeś – w środku wszystko nienaruszone, tylko mięśnie brzucha były rozprute, ale masz sporo brzucha, hahaha – ucieszył się chirurg. – Teraz zaszyjemy, nie martw się, pal. Siostro, nie śmieć popiołem, proszę, to nie jest krematorium. Przynajmniej dopóki jestem tutaj głównym lekarzem, hahaha. 

 

Rano przybyli chłopcy z jednostki. Przywieźli papierosy, racje żywnościowe, pokazali Dzikowi rozwalony telefon (Akademik pozwolił mu używać prostej „Nokii”), na kamizelce kuloodpornej naliczyli szesnaście śladów po kulach.

– Ale ci się udało! – siedzieli, palili na oddziale i dziwili się. – Połowa kolumny została zniszczona, reszta uciekła, skurczybyki. Ich dokumenty, telefony i mapy pozbieraliśmy do plecaka i przekazaliśmy Pierwszemu. Więc nie na próżno cierpisz, Dziku! Zrobiliśmy dobrą robotę.

– Jeśli zadzwoni żona, proszę, nic jej nie mówcie – poprosił Dzik. Dzień, najwyżej dwa i będę jak nowy, a potem coś wymyślę, jakiś wykręt. 

Wieczorem przyszedł Akademik. Przyniósł trzy koszulki na zmianę, granatowy strój sportowy i gumowe kapcie, choć trochę za małe. No i granat. Powiedział, że taka rzecz w gospodarstwie zawsze się przyda. Dzik nie zaprzeczał, włożył granat do szuflady obok zapalniczki. Poprosił o przyniesienie jutro papierosów i czekolady. 

– Cukier i tytoń – to powolna śmierć! – zażartował Akademik. Ale obiecał.

Ołeksij Iwanowycz, naczelny lekarz i jednocześnie chirurg, który operował Dzika, bez maski medycznej okazał się być mężczyzną po czterdziestce z miłym firmowym uśmiechem. Po operacji kilka razy dziennie odwiedzał rannych. Dzikowi powiedział, że rana nie zagraża życiu, ale jest wyjątkowo nieprzyjemna, plus duża utrata krwi, więc musi leżeć spokojnie i się nie ruszać. Dzik zdecydowanie nie miał ochoty na spacery – czuł się, szczerze mówiąc, paskudnie, każdy ruch sprawiał mu ból. 

Wieczorem przyjechała karetka, aby ewakuować rannych do Mariupola. Dokładniej była to ciężarówka, pospiesznie przerobiona na pogotowie, z jednym miejscem do leżenia, gdzie umieścili rannego z ciężkim urazem głowy będącego w śpiączce. Ranny w ramię pogranicznik znalazł miejsce do siedzenia, a plan dwóch ratowników medycznych, żeby wciągnąć Dzika na wózku inwalidzkim do samochodu, zakończył się niepowodzeniem. Dzik nie mógł nawet trochę się zgiąć, a co dopiero usiąść – straszny ból rozdzierał mu cały brzuch, Dzik od czasu do czasu odpływał, a gdy odzyskiwał przytomność, jęczał:

– Zostawcie mnie chłopaki, błagam! Jest dobrze. Wyjadę ze swoimi!

Następnego dnia Dzik był na zabiegach, spał i czekał na swoich towarzyszy ze strażnicy. Jedzenie w szpitalu dawali marne. To, czym chcieli karmić, w ogóle trudno było nazwać jedzeniem: coś cienkiego zamiast zupy, łyżka lichej kaszy z kotletem chlebowym jako danie główne – takie to burżujstwo! Dzik nie czuł głodu. Czuł wyłącznie ból. Tylko papierosy i środki przeciwbólowe mogły go trochę uśmierzyć. Po południu odwiedziło Dzika dwóch strażników granicznych i poinformowało, że Akademik nie będzie mógł dziś przyjechać – wyjechał gdzieś na rozkaz Pierwszego. Nie przywieźli papierosów – zapomnieli, zostawili kilka swoich, długo nie zostali i niejasno odpowiadali na pytania Dzika. Chyba sami nie bardzo wiedzieli, co będzie dalej – wojsko wycofało się, Gwardia Narodowa wyjechała, rosyjska artyleria bije już w pobliżu miasta, a oni – pogranicznicy – wciąż nie mają rozkazu opuszczenia terenu.

Po kroplówce Dzik zasnął i obudził się dopiero wieczorem. Spojrzał na szafkę obok, pomacał ręką, pokonując ból – w górnej szufladzie ani nigdzie nie znalazł papierosów, tylko granat. Z zaskoczeniem zrozumiał, że znowu nie był na oddziale sam – dwie pary oczu uważnie go obserwowały.

– Cześć, ziomku – przywitał się siwowłosy facet po rosyjsku.

– Cześć.

– Jesteś strażnikiem?

– Tak, kontraktowym. – Obydwaj mężczyźni Dzikowi wyraźnie się nie podobali. Doprawdy jacyś podejrzani. – Skąd jesteście? 

– Tamten, Pietrucha – z obwodu Rostowskiego, ja z Doniecka. Jestem Iljicz. Pseudonim taki.

– Na cześć Lenina, czy co?

– Nie, na cześć Breżniewa! – poważnie odpowiedział siwy. – A jakie jest twoje pseudo?

– Nie mam pseudonimu. Przecież jestem kontraktowy, u nas tylko po imieniu, jak ustawa nakazuje. – Dzik pomyślał, że to dobrze, że Akademik zostawił wczoraj granat.

– Cóż, warto się zaznajomić bliżej. Jestem z milicji DNRDNR – Doniecka Republika Ludowa [przyp. Redakcja].[4], chciałem się zabawić w żołnierzyka na starość, ale słabo poszło. Jechałem GAZ-em – i tu mi pod dupę wleciało! Cały tyłek mam rozdarty, wyobrażasz sobie? Lekarz zabronił cokolwiek jeść, bo ze sraniem mam problem. 

 A mnie pod rozbitym bojowym wozem piechoty ukrów trafiło – powiedział Pietrucha, młodzik po trzydziestce. – Całe plecy zorało. 

– Jest z Rosyjskiej Armii Prawosławnej, ideologiczny bojownik przeciwko faszyzmowi – dodał Iljicz. 

– Аaa – niewyraźnie mruknął Dzik.

– Do szpitala nas wasi przywieźli. Myślę, że wrobili nas swoi. Wystawili jak mięso armatnie, aby ustalić, gdzie czają się ukry. A potem nakryli wszystkich moździerzami! Taka, kurwa, jest ta wojna! 

– A nas tutaj do punktu kontrolnego przeniesiono z Charkowa. – Dzik rozumiał, że też musi coś opowiedzieć. – Powiedzieli, że przepływ ludzi się zwiększył, potrzebne są wzmocnione posterunki, brakuje rąk do pieczątek w paszportach – zaczął dość okrągło kłamać Dzik. – Tam na punkcie kontrolnym postrzelono mnie, prosto w bebechy…

– To dobrze, że ludzi ewakuują – niedługo rozpocznie się wielka operacja wojskowa w celu wyzwolenia Donbasu od okupantów – ożywił się Iljicz. – Cywilom zostawać tu nie warto.

– Tak – dodał Pietrucha – dobrze gadasz, stary. Wojna się skończy, powstanie tu nowy wolny kraj – Noworosja!

– Nie masz papierosa? – zapytał Dzik.                                   

– Nie mamy nic. Nie mam nawet połowy tyłka – zarechotał Iljicz i zajęczał z bólu. 

„Ciekawa sprawa, kiedy przyjdą moi? – pomyślał Dzik”.

Po zastrzykach Iljicz i Pietrucha zasnęli. Dzikowi strasznie się chciało palić, zadzwonić do swoich i dowiedzieć się, co się dzieje, ale sieć komórkowa jak zwykle ledwo żyła, telefon milczał i pokazywał tylko godzinę: 17.58.

Cicho otwierając drzwi, na oddział weszła pielęgniarka.

„O, ta sama, co zapaliła mi papierosa podczas operacji” – skojarzył Dzik. Niska, pulchna, zadbana, okrągła twarz z zadartym noskiem, blond włosy, jasne oczy. Ładna dziewczyna.

– Nie masz czasem papierosa? – zapytał Dzik.

– Separatyści wkraczają do miasta!

Dzik szarpnął się chcą wstać, ale ostry ból zwalił go z powrotem do łóżka:

– To niemożliwe! A gdzie są nasi?

– Wyjechali dwie godziny temu.

– Gdzie wyjechali? Jak to?

– Samochodami, tak to.

– Co mam robić? Mam zginąć?

– Nie wiem!

– Jak to nie wiesz? A kto wie? To już po mnie?

– Będzie po tobie, jeśli cię znajdą. Jestem dzisiaj na dyżurze. Ukryjemy cię gdzieś, nie bój się.

– Ale ja się nie boję – powiedział Dzik nieszczerze. W rzeczywistości bał się, bardzo się bał, że zostanie schwytany, bo w niewoli nie ujdzie z życiem, ale będzie cierpiał i umierał powolną, straszną śmiercią. Na razie nie mógł zrobić nic, leżał wyczerpany i nieruchomy, jedynie mógł poprosić pielęgniarkę Niusię o wstrzyknięcie do żyły śmiertelnej dawki środka nasennego. Zagubiony patrzył w ścianę, która kiedyś była pomalowana na niebiesko – farba wyblakła, popękała i spuchła, co przyprawiło Dzika o dodatkowe mdłości i dreszcze, chociaż od rana na dworze prażyło, prawie trzydzieści stopni i na oddziale od popołudnia nieruchomo stało gorące powietrze.

Tak powoli, jak pozwalały mu na to siły, Dzik wyciągnął spod łóżka torbę, wyjął z niej niebieski dres z dwoma białymi paskami i czarną koszulę, stękając przebrał się, a mundur i buty wojskowe schował do torby. Wieczorem Niusia przyszła zrobić zastrzyki, zabrała jego torbę i poradziła się wyspać. Dobrze radziła, ponieważ wcześnie rano, jeszcze przed szóstą, wpadła na oddział niczym tornado:

– Są w szpitalu!

Pietrucha i Iljicz słodko spali na brzuchach i chrapali.

– Co mam robić? – Dzik natychmiast się obudził. Nie wiadomo skąd wziął siły, ale wstał z łóżka i powoli poczołgał się wzdłuż ściany do drzwi jak ranny ślimak.

– Zabierz mnie na salę operacyjną, tam nie wejdą.

– Jaka sala operacyjna?! Nasz naczelny lekarz jest głównym separatystą w mieście, skakał wczoraj na placu z rosyjską flagą!

– Przecież mnie operował! Krzyczałem, pamiętasz, zanim znieczulenie mnie zabrało, jak kosiłem z karabinu maszynowego separatystów i ruskich!

– Cóż, jako lekarz i człowiek jest normalny. Ale nie po twojej stronie. Sam donosić na ciebie nie pójdzie, nie będzie też pomagał w przeszukiwaniach. Ale jeśli zapytają wprost, to… sam rozumiesz…

Cała ta rozmowa trwała do momentu, aż Dzik, którego podpierała Niusia, znalazł się na korytarzu obok noszy.

– Połóż się – rozkazał Niusia. Dzik się położył. – Nie ruszaj się, nie odzywaj się, nie oddychaj.

Niusia szybko zakryła go całego prześcieradłem. Zabrała wózek do windy, zjechała na dół, wypchnęła tylnymi drzwiami na ulicę, przejechała ze sto metrów i zatrzymała się obok wagonu osobowego, do połowy zakopanego w ziemi. Po deskach Niusia przeturlała Dzika do przedsionka i otworzyła wewnętrzne drzwi. Z ciemności uderzył nieprzyjemny, słodki zapach.

– Wstawaj – rozkazała krótko. – Weź – dała Dzikowi maseczkę medyczną, spryskując ją środkiem antyseptycznym, aby zapach zwłok nie był tak mocny, szybko wyjęła ze stosu dwa koce i poświeciła przed sobą latarką. W przejściu, półtora metra od drzwi, leżało tuzin martwych ciał, jedno na drugim… 

– Co to? – z przerażeniem zapytał Dzik. – Czyżby już piekło?

– Na razie nie. Kostnica. Trzymaj za koniec, pospiesz się – wszyscy zmarli leżeli na szmatach lub kocach. Nie czując bólu, Dzik pociągnął żółtawą – czy to od rdzy, czy od krwi – płachtę spod trupa w wojskowym mundurze.

– Przesuwaj ostrożnie – ostrzegła Niusia.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że ja…

– Właśnie. Ciała rozsuniemy, ty się położysz na podłodze, a ja przykryję cię z góry. 

Umarli w mundurach byli żółci, jakby napompowani parafiną, i bardzo ciężcy. Natomiast dwaj dziadkowie i stara babcia okazali się lekkimi jak puch, pomarszczonymi, wyschniętymi mumiami. Niusia chciała zbudować nad Dzikiem coś w rodzaju szałasu, aby miał małą przestrzeń na podłodze, mógł przewracać się z pleców na bok i zmieniać bandaże na ranie. Niewiele osiągnęła – umarli zsuwali się na Dzika, a on, walcząc z zimnymi, martwymi kończynami zdrową ręką i nogami, ledwo mógł odpowiadać na pytania Niusi, czy ma tam wygodnie, czy nie bardzo. Operacja konstruowania szałasu ze zwłok trwała nie więcej niż pięć minut. Wyczerpany Dzik leżał na rozłożonej na podłodze szmacie, raz po raz uchylał się od żółtej dłoni z wyszczerbionym niebieskim paznokciem na kciuku, która zwisała przed jego twarzą, i dziwił się, jak taka krucha na pozór kobieta poradziła sobie z tak trudnym wyzwaniem. 

– А co sobie myślałeś! Jestem ukraińską pielęgniarką, mogę wszystko! – Niusia uśmiechnęła się.

Wreszcie, ukryty pod ciałami na podłodze, Dzik położył się na prawym boku, aby nie drażnić rany i przykrył się podartym, zielonym, szpitalnym kocem, trzymając w pobliżu oczu i nosa dwa otwory na powietrze i obserwację. Jednak nic nie było widać – tylko czarne wojskowe trzewiki, bose, blade stopy zmarłych i dolną część drzwi wejściowych. 

– Jak długo mam leżeć wśród truposzy? – cicho burknął z ukrycia.

– Dopóki nie zmartwychwstaniesz. Leż spokojnie.

– Będę leżał trupem.

– Jeśli chcesz żyć, nie masz innego wyjścia, jak tylko leżeć sztywno.

Drzwi się zamknęły i Dzik został w półmroku. Smród w wagonie był nie do zniesienia. Ale kostnica wagonowa miała jedną nieporównywalną przewagę nad oddziałem szpitalnym – na razie tu było bezpiecznie. Przez ostatni dzień Dzik nie mógł odpocząć ani minuty, spał nerwowo, epizodycznie, raczej nie spał – spadał w otchłań przerażenia, co sprawiło, że rana bolała jeszcze bardziej pomimo difenhydraminy z metamizolem, a tu wyłączył się w pięć minut. Obudził go odgłos otwieranych drzwi i głośne, rozkazujące męskie głosy. Znał ich naturę. Takie głosy mają ludzie, którzy noszą broń i z niej strzelają. Właśnie zabójcza broń nadaje mowie barwę, której nie można pomylić z żadnym innym tonem ludzkiego głosu. Osoba z bronią zawsze brzmi osobliwie, głos wydaje się być przedłużeniem broni.

Przez wąskie szczeliny między bosymi stopami a nogami w butach wojskowych Dzik widział cztery nogi w khaki i dwie w niebieskich, medycznych spodniach. Wszystkie nogi stały w drzwiach i rozmawiały o zmarłych.

– Kto to? Czy jest jakaś lista? – szorstko zapytał mężczyzna w kamuflażu.

– Oczywiście, że tak. Proszę – odpowiedział ledwo słyszalny głos w niebieskich spodniach, w którym Dzik zaledwie rozpoznał zwykle pewny siebie głos naczelnego lekarza. Pod naciskiem uzbrojonych głosów jego przyjemny baryton skręcił się jak zwiędły liść. 

– Siedmiu kombatantów i trzech cywilów.

– Kto?

– Kombatanci, uczestnicy działań wojennych. Niby wszyscy wasi. Zginęli w tym samym miejscu. Ciała obiecali odebrać, ale nikt jeszcze nie przyjechał.

– Z jakiej jednostki oni są?

– Nie wiadomo.

– A cywile?

– Zginęli dosłownie wczoraj lub przedwczoraj. Dwóch dziadków i babcia. Miejscowi, ze względu na choroby, z powodu wieku. Chcecie stopy policzyć?

Warianty migotały w głowie Dzika. Pierwsza opcja: on został zapisany do kombatantów, więc jeśli separatyści zaczną liczyć nogi zmarłych w butach wojskowych, to powinno ich być czternaście. Chociaż – jakie buty wojskowe, skoro on jest bosy. Oznacza to, że jego nogi muszą być liczone razem z nogami zmarłych cywili, czyli musi być takich nóg sześć – to jest druga opcja. Ale jedyną słuszną opcją jest to, że on w ogóle nie figuruje na listach umarłych tej instytucji: ani jako kombatant, ani jako cywilny umarlak – i jego stopy bose, w butach czy choćby w kapciach, są zbędne. Jeśli zaczną liczyć, znajdą go. „Najważniejsze – nie ruszać się, najważniejsze – nie ruszać się, najważniejsze – nie ruszać się” – powtarzał sobie i czuł, jak pot i krew spływają mu po brzuchu. – „To jedyna możliwa rzecz, jaką możesz teraz zrobić. I nie kaszl!” Dzik ostrożnie włożył rękę do kieszeni i dotknął granatu.

– Ależ tu śmierdzi! – z obrzydzeniem powiedziały nogi w kamuflażu.

– W naszej starej kostnicy zepsuła się lodówka i nie ma pieniędzy na naprawę – zaczął się szybko tłumaczyć naczelny lekarz. – A tymczasem zmarła teściowa szefa stacji kolejowej. Skorzystałem z okazji. Wagon osobowy wkopali w ziemię, zainstalowali klimatyzator, jest lepiej niż w rowie na ulicy… A prywatny przedsiębiorca, który zainstalował klimatyzator, wstąpił do pospolitego ruszenia, i nikt już nie może klimatyzatora naprawić… Nasze miasto jest małe, nie ma wielu specjalistów, sami rozumiecie… – turkotał naczelny lekarz.

Drzwi się zamknęły i Dzik odetchnął. Wszystko, czego pragnął w tym momencie, to przewrócić się i podrapać się po brzuchu. A potem zapalić. Ale papierosów nie miał.

Dzik nie czuł strachu, kiedy nie spał. Tylko ból. We śnie ból nieco ustępował, natomiast przytłaczał lepki koszmar wizji. „Co, Dziku, gdzie masz swój karabin maszynowy?” – pytał w tych wizjach nieznany, uzbrojony głos, a Dzik jeszcze mocniej ściskał granat w kieszeni. Postanowił, że pod żadnym pozorem nie da się schwytać. Skoro znalazł siłę, by się podnieść i pełznąć po ścianie do korytarza, przekładać z pielęgniarką zmarłych, to znaczy, że będzie mógł się bronić, przynajmniej wyrwać zawleczkę granatu. Najważniejsze, żeby nie przyłapali go we śnie. Nie wyobrażał sobie siedzenia w piwnicy, gdzie każdego dnia przychodzą po niego sadyści i łamią mu kości żelazną rurą, strzelają w kolana, ściskają palce szczypcami, wyrywają paznokcie obcęgami, wydzwaniają do żony, córki, matki, do domu – to najtrudniejsza próba, najbardziej bolesna – i każą błagać o litość.

Obudziła go Niusia. Weszła cicho, zawołała: 

– Serhiju. Sierioża! – Dzik otworzył oczy i uśmiechnął się, widząc przez plątaninę pożółkłych i zsiniałych kończyn żywe, uśmiechnięte oczy dziewczyny. – Szczęściarz z ciebie, Dziczku. Poszli. I miejscowi separatyści, i ruscy. Przewrócili pól szpitala, krzyczeli na pielęgniarki i lekarzy, a tamci doprawdy nie wiedzą, gdzie się podziałeś: byłeś, leżałeś na łóżku – i nie ma cię.

– A nasi nie wrócili, nie wiesz?

– Nasi, Serhijku, nie wiadomo gdzie. I myślę, że nieprędko wrócą. Wiesz, ilu ruskich najechało? Czołgi, piechota, bez liku… Ty, najważniejsze, wyzdrowiej, a potem coś wymyślimy.

– Powiedz, dlaczego mi pomagasz?

– Pomagam wszystkim żołnierzom. Leczono tu wielu rannych Ukraińców.

– Jesteś za Rosją, czy za Ukrainą? – Dzik pomyślał, że lepiej od razu zapytać, żeby się nie niepokoić. Bo tak naprawdę nie wiadomo do końca, co mają w głowach tutejsi: mogą z tobą walczyć i być za Ukrainą, a mogą pomóc, a potem okazuje się, że chcą do Rosji. Dlatego Dzik, delikatnie mówiąc, niedowierzał miejscowym.

– Oczywiście za Ukrainą.

– A w szpitalu są jeszcze tacy?

–Dwoje. Ja i moja koleżanka Wikusia. Może jeszcze Żenia, internista. Ale on zawsze jest za tym, za czym Wikusia, bo się w niej kocha.

Dzik spędził noc na oddalonej półce kostnicy wagonowej, gdzie ziemia całkowicie zakrywała okna, a o świcie wczołgał się do swojego szałasu. Bliżej południa przychodzili Niusia, Wikusia lub zakochany w niej Żenia. Przynosili skromne, szpitalne jedzenie i zabierali Dzika do ukrytego pod schodami pokoju w pobliżu windy na zabiegi. Między mopami, miotłami i szufelkami zmajstrowali dla niego kozetkę ze starych drzwi i materaca, gdzie Dzik przez kilka godzin leżał pod kroplówkami. Jego ratownicy uważali, że dla Dzika bezpieczniej jest przychodzić tutaj – choć wiadomo, że było to dla niego trudne – niż dla nich często biegać do kostnicy z lekami i wlewami dożylnymi.

Pierwszego dnia po kroplówce Dzik nie mógł sam wrócić do kostnicy, był bardzo słaby. Niusia znów wiozła go na wózku, przykrytego prześcieradłem, jak zmarłego. Po drodze spotkali kobietę, prawdopodobnie także pielęgniarkę: 

– Niusiu, czy nie wieziesz czasem zdechłego ukra, którego wszyscy szukają? – zażartowała. 

– Nie, to nasz. Umarł dziś w nocy…

W wagonie-kostnicy Dzik, sapiąc, nogami do przodu rozpychając zmarłych, wczołgał się do swojej nory i z ulgą zamknął oczy, jakby położył się nie pod dziesięcioma trupami, a w domu na kanapie. „Jak czyściec przed Sądem Ostatecznym. Mogłem sobie wyobrazić różne kwatery, ale nie takie!” – przeleciało mu przez myśl. Dzik zapadał w półsen, potem otwierał szeroko oczy i patrzył w okno przez przyciemniane szyby, gdzie najpierw przebijały się promienie słońca, a potem blask księżyca. Dzik czuł się źle, może nawet gorzej niż pierwszego dnia. Rana bolała przy każdym ruchu od leżenia w niewygodnej pozycji i choć planował wspiąć się na noc na półkę, zasnął na podłodze pod trupami, gdzie ocknął się o świcie z poczuciem przenikliwego chłodu. Zapewne wtedy Dzik w pełni uświadomił sobie beznadziejność sytuacji, w której się znalazł. Wyczołgał się spod stosu żyjących jeszcze niedawno ludzi, rozejrzał się i zdał sobie sprawę, że teraz przez jakiś czas będzie żył wśród nieżywych. Dzik był bardzo stabilną psychicznie osobą, ale nawet dla niego towarzystwo wokół wydawało się mało radosnym. Myśli roiły się w głowie jak motyle: jak się wydostać, jak skontaktować się z bliskimi, jak poinformować żonę, że żyję? Rozważał warianty i natychmiast je odrzucał, biorąc pod uwagę swój całkowity brak mobilności. Cokolwiek wymyśli, cokolwiek wymyślą jego krewni lub przyjaciele, wszystko sprowadzało się do tego, że najpierw trzeba przynajmniej odzyskać zdrowie. Przynajmniej móc samodzielnie chodzić i choć trochę siedzieć w samochodzie. A co teraz? Teraz w każdej niedogodnej pozycji krwawił.

Około jedenastej przyszedł stażysta Żenia i zabrał go na zabiegi. Dzik szedł powoli ledwo widoczną ścieżką, trzymając się betonowego ogrodzenia. Od drugiej strony ścieżka była osłonięta przez drzewa i krzaki, ale Dzik mimo wszystko się rozglądał.

– Jeśli kogoś spotkamy, mów, że jesteś tutejszy, przebywasz na oddziale dziennym. Nasi nie zapytają, bo tu swojego każdy pies zna i ruscy może uwierzą – poradził Żeńka.

Po kroplówce Dzika znów ścięło – bardzo chciał spać, leżeć na wygodnym łóżku, w czystej pościeli z poduszką, nigdzie się nie ruszać. Dzik poczuł przyjemną słabość, apatię, obojętność wobec losu. Żenia pchnął go tak mocno jak tylko mógł, lecz Dzik wszedł do kostnicy dosłownie na czworakach, stękając od bólu w brzuchu, ominął górę trupów i ignorując niebezpieczeństwo, opadł na półkę. Tam przynajmniej nie cuchnęło tak mocno, można wygodniej się rozłożyć i nie majda się przy twarzy ręka z wyszczerbionym niebieskim paznokciem. Dzik ocknął się, czując, że ktoś na niego patrzy. „Dlaczego nie jestem na podłodze?” – ta myśl przeszyła brzuch ostrym bólem, a czoło zalał zimny pot. „To koniec!”

– Niedobrze, że tu leżysz. – Nie otworzył oczu, ale rozpoznał Niusię, raczej po słodkim kwiatowym zapachu perfum niż po głosie. – A gdybym to nie ja przyszła, a Rosjanie? Swoją drogą, znowu cię szukali. Podczas gdy ich dowódca rozmawiał z Ołeksijem Iwanowyczem, trzej inni sprawdzili wszystkie sale chorych. Owszem, możesz spać na półce wieczorem i w nocy, ale rano i po południu lepiej tu na podłodze. Jasne?

Dzik posłusznie kiwnął głową.

– Twoją torbę z mundurem Żenia zabrał do domu. Zostawiliśmy ci tylko przybory toaletowe. Dokupiłam trochę na początek, a koszulki świeże są tu, w torbie. Wstawaj, pora na zabiegi.

– A która to? Czyżby już ranek?

– Jedenasta.

– Nieźle zaspałem.

Rano Dzik czuł większy przypływ energii. „Jeśli chcę stąd uciec, to tylko rankiem, o piątej-szóstej, póki mam jeszcze siłę, by zdążyć przed południem”. Ale jak uciec, w jaki sposób? Dokąd się udać? Gdzie jest linia frontu? Ani Wikusia, ani Niusia nie mogły powiedzieć na pewno choćby w przybliżeniu, a przedostanie się przez teren okupowany przez separatystów i ruskich w takim stanie byłoby tym samym, co dobrowolna kapitulacja. Najbliżej stąd do granicy z Rosją, oddalonej o dwadzieścia kilometrów, ale jeszcze na posterunku słyszał opowieści o ukraińskich żołnierzach, którzy trafiali do Federacji Rosyjskiej – tam zostawali aresztowani i wysyłani do więzień lub oddawani separatystom. To nie jest dobre rozwiązanie. Trzeba szukać pomocy wśród doświadczonych miejscowych. 

O świcie, przed wejściem do schowka, Dzik przez parę minut przyglądał się tym, którzy ukrywali go przed śmiercią. Szałas, umiejętnie zbudowany przez Niusię, składał się z ciał siedmiu martwych mężczyzn w mundurach wojskowych – spodnie moro, zielone T-shirty, brudne, wojskowe buty i trzech cywilów – dwóch mężczyzn i jednej kobiety – schludnie ubranych starców, po których było widać, że nadszedł ich czas i zmarli własną śmiercią. Na rosyjskich żołnierzach Dzik wizualnie nie wykrył żadnych śladów ran postrzałowych ani odłamkowych, ale ciała były spuchnięte, dlatego dziury mogły stać się niewidoczne. W każdym razie na pewno nie umarli na przeziębienie. Wyglądało na to, że piątka zmarłych miała po czterdziestce. Ci ruscy wyglądali Dzikowi na braci: średniego wzrostu, chudzi; z charakterystycznym pośmiertnym grymasem, czarnymi zębami i wgłębieniami w dziąsłach zamiast zębów, metalowymi koronkami, ze splątanymi, ciemnymi i siwymi włosami (jeden, co prawda, prawie łysy).

Tatuaże na ramionach, rękach, palcach – cebulaste banie cerkwi, kotwice, kropki. Szósty zupełnie inny; niewiele starszy od Dzika, poniżej trzydziestu pięciu lat, silny, krępy mężczyzna o czarnych jak smoła włosach, szerokiej klatce piersiowej, muskularnych ramionach i potężnych pięściach. Leżał z odrzuconą do tyłu głową, ze spokojnym wyrazem twarzy, jakby spał, ledwo zamykając powieki. Światło i cienie tworzyły niesamowite wrażenie, niby powieki czasem się podnosiły, więc Dzik znalazł w sobie siłę, by dociągnąć się i odwrócić mężczyznę twarzą w dół. Siódmy, w kamuflażu, okazał się być prawie dzieckiem – miał trzynaście lub czternaście lat. Początkowo Dzik nawet nie uwierzył, że chłopiec jest bojownikiem, dopóki nie zobaczył charakterystycznych otarć od broni na palcach. „Jak to? – Dzik poczuł nagle falę prawie litości – jak to możliwe? Przecież jesteś jeszcze dzieciakiem! Po co ci to było?!” Może Dzik był pod takim wrażeniem, a może lekarstwo tak zadziałało, ale w nocy śniło mu się, że pięciu szczudłowatych ruskich, owiniętych w podarte, szpitalniane koce jak w płaszcze, rżnie przy stole naprzeciwko niego w czarną mańkę i zapraszają go do zabawy:

– Usiądź, ziomku. Zagrajmy w karty!

– Dziękuję, nie chcę mi się.

– Nie zapraszamy bez powodu. Mamy interes.

– I jaki to interes?

– W zasadzie prosty, ale ciekawy: jeśli wygrasz, pozostaniesz przy życiu, jeśli my wygramy – pójdziesz z nami. Nie wypada, aby żywy wśród umarłych spoczywał. Nie po ludzku.

– Nie słuchaj ich – usiadł przy stole szósty, ten krępy koleś z gęstymi, czarnymi włosami. – Pogadają trochę i się zamkną. Zapalmy lepiej i wypijmy.

– Tu palić nie wolno. – Dzik wziął butelkę wódki, którą podał mu brunet. – Niusia ostrzegała.

– Pielęgniarka, która cię przywiozła? Ta okrągła i słodka? – Brunet mrugnął. – Przyjmowała nas z Artemkiem – skinął głową w kierunku młodego chłopca. – Bardzo płakała, dobre dziewczę.

– Jak tu trafiłeś? – Dzik łyknął gwinta, podał butelkę ciemnawemu i zapalił. W głowie najpierw przyćmiło, a potem się rozjaśniło. „Ale jazda!” – pomyślał Dzik.

– Nazywam się Smiliakow Wołodia. Kiedyś nawet byłem bokserem, mistrzem obwodu donieckiego, kategoria półciężka, zapraszali do reprezentacji narodowej, jestem mistrzem sportu. Ale kontuzja… Może słyszałeś? Potem zacząłem kręcić biznes.

Dzik wzruszył ramionami:

– Mało się interesuję sportem, czasem oglądam Formułę 1. Jak tu trafiłeś?

– Na ryby tego ranka wybraliśmy się z Artemkiem naszą ładą. A tu naprzeciwko ta piątka jeepem. Zatrzymali nas, zaczęli wypytywać o drogę, sprawdzać na mapie, klepali coś przez krótkofalówkę. Wyjaśniłem, nie wchodząc w szczegóły, jak właściwie mają jechać i już mieliśmy wsiadać do samochodu, gdy przyleciała mina, a za nią druga i trzecia. Artem i ja zginęliśmy od razu, a potem tamci.

– A kto strzelał? Skąd przyleciało? Od czyjej strony?

– Kto strzelał, skąd – nie wiadomo. No i jaka różnica teraz? Jesteśmy martwi.

Dzik wziął duży łyk, zebrał się na odwagę i zapytał:

– Słuchaj Wołodia, widziałem otarcia od broni na palcach twojego Artemki…

– A, to! – Wołodia się uśmiechnął. – Jesteśmy myśliwymi. Od dziecka uczyłem syna posługiwania się bronią, zabierałem go wszędzie ze sobą. Wiesz, jaki z niego jest strzelec?! Ho-ho! Ty, jeśli tych pięciu gnojków będzie do ciebie zygać, wołaj. Szybko ich uspokoimy.

– Dlaczego wszyscy ze mną rozmawiacie jakbyście żyli, a twój syn nie?

– Widzisz, Artemka bardzo się zasmucił, że tak wcześnie umarł. Zmęczony, śpi.

– Dlaczego nie chcą was pochować?

– Ech, Dziku, żebym to wiedział. Słyszałem, że wojna w naszym Iłowajsku na całego: miasto jest otoczone, nie wejdziesz ani nie wyjdziesz. Wszędzie na Donbasie wojna! Moja żona została w domu i córkę mam młodszą, ma siedem lat. Pewnie martwią się bardzo, gdzie jesteśmy i co. A my jesteśmy tutaj.

–Też mam córkę, ale trochę starszą.

– Sierioża, jesteś ukrem, prawda? – ponownie ożywili się karciarze. – Ukrop! Banderowiec! Gdzie masz swój karabin maszynowy, Dziku? Po co przybyłeś tutaj zabijać ludzi?

– Nie jestem za zabijaniem ludzi, ale nikt też nie może się pchać do mojego domu.

– Dlatego strzelasz do cywilów?

– Nie strzelam do cywilów.

– A dla nas wszystko jedno, aby emerytury były wypłacane – odezwało się gdzieś z ciemnego kąta wagonu dwóch dziadków i babcia. – Chociaż z pewnością jesteśmy za Putinem. Ale teraz nam wszystko jedno.

Dzik obudził się zlany zimnym potem. Wszystkich dziesięciu nieboszczyków leżało na swoich miejscach, grzecznie jeden na drugim, jak być powinno, ale od drzwi słychać było brzęk kluczy.

– Tu jest akt zgonu, proszę spojrzeć. Przyszedłem po mamę. Antonina Fiedorowna Połozkowa, urodzona w 1923 roku – słychać było męski głos. – Tu jest mój dowód.

Dzik w panice, trzymając się za bok, rzucił się do szałasu, wśliznął pod trupy ze zwinnością akrobaty, przycisnął się do podłogi i, ciężko dysząc, ukrył pod kocem. Nie miał czasu na założenie maski i teraz ostry, trupi zapach dosłownie rozdzierał mu nozdrza. Zbierało mu się na wymioty, Dzik chwycił się za gardło, próbując opanować torsje. Drzwi otworzyły się i dzienne światło zalało kostnicę, ze światłem wpadł podmuch świeżego, porannego powietrza. Dzikowi zakręciło w nosie, chciał kichnąć.

– Proszę wybierać, to znaczy, przepraszam – niech pan popatrzy, która to pańska matka – powiedział znajomy spokojny baryton naczelnego lekarza i w świetle drzwi Dzik dostrzegł niebieskie spodnie lekarza.

– Co to one wszystkie rzucone na stos? A zapach… – drugi głos mówił z pogardą, skrzypiał i należał do szarych, lśniących, nienagannie wyprasowanych spodni.

– Nie ma pieniędzy na chłodnię, a klimatyzator się zepsuł. Czy przypadkiem pan nie mógłby tego naprawić? A może pan wie, kto potrafi? – zapytały niebieskie spodnie. – Szpital nie ma pieniędzy, a tu jeszcze wojna, pan rozumie. Może choć trochę pan pomoże z pieniędzmi?

– Nie, jestem sędzią – arogancko odpowiedziały szare lśniące spodnie. – Zwykle to mnie pomagają z pieniędzmi i jeszcze przy tym dziękują. Wejdźcie tu!

Do kostnicy weszły cztery nogi w czarnych spodniach dresowych.

– Tu… ciało… starsza pani, moja matka… – Sędzia nie od razu znalazł właściwe słowa. 

– Po lewej, pod dwoma żołnierzami, w ciemnej chuście. Na Boga! Czemu przynajmniej nie poukładasz ciał na półki?! – przeraźliwie wrzasnęły szare spodnie do naczelnego lekarza. – Czy można tak postępować z ludźmi?!

Dzikowi się wydawało, że niebieskie spodnie naczelnego lekarza nawet zadrżały z przyjemności:

– I to pan sędzia do mnie mówi? 

Dwóch pracowników zakładu pogrzebowego – to do nich należały czarne dresy – umiejętnie odepchnęło bojowników w kamuflażu i wydobyło spod nich Antoninę Fiedorownę. Dzik poczuł, jak jego dziurawy, zielony koc rozdarł na strzępy snop promieni słońca i omiótł czyjś obojętny wzrok. W tym momencie z głowy Antoniny Fiedorowny zsunęła się czarna chusta i spadła na koc Dzika.

– Ostrożniej! – syknął sędzia do pracownika zakładu pogrzebowego. – Połóż na noszach. Na litość boską, ostrożniej! – Podniósł chustę dwoma palcami i schował ją do kieszeni.

– Ho-ho-ho! Obraz Riepina „Nie oczekiwali”! – Dzik otworzył oczy i w szczelinie pomiędzy zmarłymi zobaczył w drzwiach kamuflaż. – Co tu się dzieje?

W prowizorycznej kostnicy przez chwilę zapanowała nieprzyjemna cisza.

– No tu… towarzysz sędzia zabiera zmarłą matkę… – Dzik ledwo słyszał, co odpowiedział naczelny lekarz, tak cicho ten mówił.

– Widzę. A kto pozwolił przemieszczać nieboszczyków bez pozwolenia administracji wojskowej? – kamuflaż zbliżył się do szarych spodni. – Ach, jak nieładnie jest łamać zasady!

– Chyba nie rozumiesz – lśniące spodnie odpowiedziały z pogardą. – Jestem członkiem donieckiego obwodowego kolegium, jestem sędzią…

Dzik usłyszał trzask uderzenia, okrzyk zaskoczenia i upadek dużego ciała.

– Członek tu, członek tam – powiedział z satysfakcją kamuflaż. – Popatrz, popatrz członka mam! Trzysta dolców – i możesz zabierać. Dobra robota, sędzio, dawaj tu!

Kobietę w końcu wynieśli z kostnicy.

– Gdzie on jeszcze może się chować? – zapytał kamuflaż naczelnego lekarza przy drzwiach.

– Kto?

– Strzelec maszynowy, którego operowałeś.

– Ja… operuję wszystkich.

– Wiemy, co trzeba. Więc gdzie może się ukrywać? Z takimi obrażeniami nie mógł uciec daleko. Znaczy jest gdzieś tutaj, na terenie szpitala. Bardzo go chcemy. Pomożesz? A my tobie pomożemy. Naprawimy klimatyzator, damy leki i pieniądze.

Dzik zastygł. Wydawało mu się, że leży w kałuży potu i krwi. Nie chciał już wymiotować ani kichać. Chwycił granat i pomyślał, że szkoda będzie zabić tylko jednego wroga i jak upewnić się, że chirurg nie został poturbowany.

– Ale wszędzie. Szpital jest duży – odpowiedział doktor.

Drzwi się zamknęły. „Ciekawe, czy wie, że jestem tutaj?” – odetchnął Dzik.

 

Najgorzej było z paleniem. Niusia surowo zabroniła palenia w kostnicy wagonowej. 

– Zauważą – zarówno ty, jak i ja będziemy skończeni. Ciebie zastrzelą, a co się ze mną stanie… domyślasz się. 

Dzik nie chciał zawieść Niusi, więc trzymał się i nie prosił o papierosy, wiedział, że jak będzie je miał – nie potrafi się oprzeć i zapali. Najgorzej było rano, tuż po obudzeniu, kiedy kaszel dobierał się do gardła i ściskał żelazną łapą, uciskającklatkę piersiową. Gdyby ktoś wszedł do kostnicy z papierosem, Dzik nie dałby rady się oprzeć, wylazłby spod zmarłych, by poprosić o dymka. Dzik palił tylko wtedy, gdy szedł na zabiegi. Ścieżka była dobrze widoczna z okien, a nawet, jak twierdziła Niusia, z gabinetu naczelnego lekarza, ale oni przemykali się pod płotem, pod murami, za krzakami, przeczekiwali pod rozłożystym starym klonem i za starą, dawno bieloną oficyną, pod której dachem cegłą wyłożono napis „1913”. Tutaj właśnie Dzik wypalał jedynego papierosa, którego, połykając ślinę, błogo wspominał do następnego dnia.

Drugim problemem, przed którym stanął Dzik, była higiena. Mył się, mył zęby i sikał tylko w wagonie. Oddawał mocz z dużym trudem: jedną ręką trzymał butelkę, drugą trochę opuszczał dres, trzymał gumkę i kierował penisa. Trzeba było zrobić wszystko dokładnie i akuratnie, poza tym ustawić się tak, aby nikt przypadkowo przechodzący obok nie zauważył w oknie umarlaka, który sika w kostnicy, stojąc na kolanach. Pierwsze kilka razy Dzik bardzo się namęczył, toteż postanowił uzbroić się w cierpliwość i sikać rzadziej, lecz ta opcja miała odwrotny skutek – jak się człowiek śpieszy, mówi popularne powiedzenie, to się diabeł cieszy. Z czasem jednak się dostosował i nauczył przeprowadzać procedurę z pewną precyzją. Inne swoje potrzeby Dzik załatwiał raz na dwa dni, przed zabiegami, w szpitalnej toalecie niedaleko schodów. Ryzykowne, ale co robić.

Czasami w nocy, kiedy na zewnątrz robiło się ciemno, Niusia, Wikusia lub Żenia przychodzili do Dzika, w zależności od tego, kto był na dyżurze. Okazało się, że Niusia była zamężna i jednocześnie nie: trzy lata temu jej mąż wyjechał do Rosji, do pracy i zniknął – albo znalazł nową rodzinę, albo gdzieś został zadźgany – nie wiadomo, ale nie dawał żadnych oznak istnienia ani chęci powrotu. Niusia została sama z czteroletnią córką, pieniędzy w szpitalu nie wypłacają od czerwca, od kiedy wojna zbliżyła się do miasta i granicy. Wiązała koniec z końcem jak mogła, jednym słowem: samotna matka, smutny obraz. Wikusia była trzy lata młodsza od Niusi i żyła zupełnie innym życiem. Lubiła ryzyko, łatwe relacje z mężczyznami, czasem nie z jednym. Miała nietypową jak dla prowincji fryzurę – grzywka ufarbowana na różne kolory, ogolona potylica; po dwa kółka w każdym uchu, zabawna i rozrywkowa, jeśli była w nastroju; smętna i milcząca, jeśli coś szło nie tak. Za dwiema pielęgniarkami jak na smyczy chodził Żenia – chłopiec jeszcze, internista na praktykach. Chudy, szpiczasty nos, nie nosił okularów, chociaż miał słaby wzrok, co rano biegał na drążki, jego chłopięce serce płonęło pożądaniem i miłością do Wikusi, słuchał jej bezwzględnie, a za jeden pocałunek, nie mówiąc o dwóch, mógł sprzedać nie tylko Ojczyznę.

Razem próbowali wymyślić, jak i kiedy Dzik może wydostać się na wolność. Strażnik graniczny z każdym dniem czuł się lepiej, rana nie krwawiła już tak bardzo i prawdopodobnie byłby gotów wkrótce gdzieś wyruszyć, gdyby nadarzyła się okazja. Inaczej, prędzej czy później ktoś go wyśledzi i doniesie Rosjanom. Właściwie to cud, że nikt do tej pory go nie wydał, mimo że jeszcze dwa razy przychodzili do szpitala na przeszukania, pytali konkretnie o niego, to znaczy wiedzieli, że on gdzieś tu jest. Niusia opowiadała, że naczelny lekarz Ołeksij Iwanowycz pokazywał nawet miejscowemu dowódcy separatystów o pseudonimie Ataman (temu w kamuflażu i butach wojskowych, który odwiedzał kostnice i pobił sędziego) dokumentację medyczną, gdzie ostatni wpis datowany był na 25 sierpnia: „Jeśli czegokolwiek się dowiem, na pewno zadzwonię” – obiecał Atamanowi Ołeksij Iwanowycz. 

– Lepiej nie pokazuj się na oczy głównemu. On jest taki, że jeśli obiecał, to dotrzyma – ostrzegła Niusia po raz kolejny.

Co działo się w świecie, Dzik wiedział z opowieści pielęgniarek i stażysty – wszystko było bardzo źle i nic do końca nie było wiadomo. Z rozmów rannych Rosjan w szpitalu pielęgniarki przekazały, że rosyjska armia wkroczyła na Ukrainę, Ukraińcy są otoczeni, wszyscy zostaną zabici, Rosja będzie na Donbasie, a Putin wszystkich ocali. Po takich wiadomościach Dzik o wiele bardziej martwił się o swoją żonę i córkę niż o siebie: co się z nimi stanie, gdy Rosjanie zajmą ich rodzinne miasto? Po pierwszym września od czasu do czasu zaczęła się pojawiać łączność mobilna i dwukrotnie rozmawiał przez telefon z żoną i rodzicami. Żona wcale się nie gniewała, a nawet zmieniła zdanie co do zabicia go, gdy wróci, wręcz przeciwnie, czekała na niego żywego, co oczywiście bardzo ucieszyło Dzika. Krewni kontaktowali się z Głównym Zarządem Wojsk Granicznych, dowództwem jednostki wojskowej, Służbą Bezpieczeństwa, Czerwonym Krzyżem, ale wszędzie im odpowiadali, że sytuacja na terenach okupowanych jest krytyczna i w najbliższym czasie w żaden sposób nie mogą Dzikowi pomóc, więc zalecają się poddać i czekać na wymianę jeńców.

Dzwonić i rozmawiać przez telefon komórkowy można było tylko z dachu szpitala. Z windy korzystał wyłącznie personel medyczny, lecz Dzik bał się zamkniętych przestrzeni – a jeśli raptem drzwi się otworzą, a tam, jak na filmach, stoi miejscowy separatysta Ataman w kamuflażu, butach wojskowych i pyta: „Gdzie schowałeś swój karabin maszynowy, Dziku?” Można też zetknąć się z naczelnym lekarzem. Po co stawiać człowieka w niezręcznej sytuacji? Dlatego Dzik poruszał się wyłącznie w nocy i schodami, a każdy telefon do domu kosztował go pół godziny samego podejścia, by wspiąć się na górę, siódme poty i co najmniej trzy zakrwawione bandaże. Za drugim razem, w drodze powrotnej do kostnicy, Dzika przechwycił człowieczek o paskudnej gębie, w spranych spodniach i podartej szarej koszulce. Wyskoczył spod schodów jak diabeł z komina, zablokował wyjście:

– Słuchaj, pograniczniku, nie spiesz się. Sprawę mam.

Dzik zastygł ze zdumienia.

– Chcesz do domu, strzelcu maszynowy? – wyszeptał paskudnomordy. Dzik, patrząc na żółte, oblazłe ucho rozmówcy, skinął lekko głową. Nie podobała mu się ta sytuacja, ale co mógł teraz poradzić? Zabić tego drania? Ale nie wiadomo, czy ów jest sam, czy nie, warto więc najpierw posłuchać. – To… tego, mogę cię wywieźć. Bo panienki prowadzają cię tutaj, oprowadzają po szpitalu, lecz co dalej? Nasi przyjdą, znajdą cię – i pokroją na kawałeczki, masz murowane… Możemy się dogadać: dajesz mi dwadzieścia tysięcy hrywien – i jesteś w domu. Jutro wypisują mnie ze szpitala, wsiądziemy do wozu – i śmigniemy z wiaterkiem. Wydostanę cię, to najważniejsze, nie posraj się tylko. Dwie dychy dajesz. No i oczywiście za benzynę.

– Dwadzieścia tysięcy? Ale skąd mogę wziąć tyle kasy?

– Ja pierdolę, skąd! Niech uzbierają w domu i prześlą mi na konto. Życie kosztuje więcej, nie? Będę czekał na ciebie jutro po południu za blokiem gospodarczym, tam, gdzie palisz, kumasz, nie?

Dzik się nie kłócił. Odmowa mogła prowadzić do niepożądanych konsekwencji. Dobrze będzie zwlekać, posłuchać, może się dowie czegoś ważnego dla siebie na przyszłą ucieczkę. Z drugiej strony pomysł wydostania się stąd tak szybko i tak bezboleśnie wydawał się na tyle atrakcyjny, że wracając do kostnicy, Dzik był już gotów się zgodzić, ale nie wyobrażał sobie, jak powiedzieć żonie, żeby zebrała dwadzieścia tysięcy hrywien. Nie dlatego, że żona zbeszta lub nie uzbiera tych pieniędzy – rodzice pomogą, przyjaciele, nie ma problemu, ale sam fakt okupu był dla Dzika bardzo przykry. Poczucie wewnętrznego protestu uniemożliwiło mu przekroczenie tej bariery, więc postanowił zagrać na zwłokę. Gdy następnego dnia palili z paskudną mordą pod kiepsko wybielonym numerem 1913, ostrożnie zapytał:

– Jak pojedziemy?

– Przez posterunki pojedziemy, w nocy. Kierunek na Charków. Tak szybciej.

– Nie da się.

– Da się! Nie pękaj! Z wiaterkiem!

– Nie mam dokumentów – skłamał Dzik, który miał w zwyczaju zawsze nosić przy sobie dowód i prawo jazdy. – Bez dowodu sam diabeł nie przeprowadzi mnie przez posterunki.

– W takim razie – trzydzieści. Dam kasę ludziom na punktach kontrolnych – i puszczą!

– Nie mam takich pieniędzy. I żona nie zbierze tak szybko. Musisz poczekać kilka dni.

Na tym skończyli targi.

Dzik był zadowolony z takiego zakończenia rozmowy.

Paskudnej mordzie przedstawił siebie jako potencjalnego klienta z pieniędzmi, gwarantując sobie w ten sposób chwiejne, ale jednak bezpieczeństwo na kilka dni. Z tej rozmowy Dzik wyciągnął kolejny, smutny dla siebie wniosek – jego pobyt w szpitalu nie był żadną tajemnicą. Skoro wie jeden, prawdopodobnie wyśledził jego wyjścia na zabiegi, to oznacza, że wkrótce wyśledzi go ktoś inny. Jedyne, czego nikt nie wie na pewno, to miejsce, w którym Dzik się ukrywa. Ale prędzej czy później ktoś obliczy, skąd przychodzi i dokąd wraca. Dzik nie wierzył w dobre intencje ludzi, ale wierzył w ich słabości i obojętność na otaczający świat oraz w ich nienasyconą żądzę łatwych pieniędzy. Zgodnie z jego obserwacjami podczas tych trzech miesięcy pobytu w Donbasie w charakterze wojskowego natura i zachowanie większości miejscowej ludności były determinowane przede wszystkim tymi cechami, a dopiero potem stosunkiem do Ukrainy, separatyzmu, Rosji i polityką. Większość tutejszych nie odbierała wysłanych tu pograniczników ani jak wrogów, ani jak przyjaciół. Patrzyli na nich jako na zupełnie obcą siłę, która trafiła tu przypadkiem, wpadła w tarapaty, i z tego powodu, skoro już są tutaj, nie jest grzechem trochę zarobić – żadnej szkody nie będzie, a rodzina skorzysta. Dlatego gdy tylko paskudnomordy łajdak zorientuje się, że hajsu nie będzie, pułapka się zamknie.

Długi, wolny czas Dzik spędzał w ten sam sposób – zamykał oczy i popadał w letarg. Wspominał córkę, żonę, rodziców, przyjaciół. Idealizował obrazy powrotu do domu i przyszłego życia, wyobrażał sobie, jak rodzina zbierze się przy stole i będzie świętowała. Dzik doszedł również do wniosku, że trzeba spłodzić syna, i w myślach wybierał imiona: Saszko? Iwan? Żona od dawna pragnęła drugiego dziecka, lecz Dzik się nie zgadzał, mówiąc że warto jeszcze trochę pożyć dla siebie, na dziecko przyjdzie jeszcze czas. Ale teraz obiema rękami i nogami, no i tym, co powoli budziło się do życia i wskazywało na bliskie wyzdrowienie, oczywiście był „za”.

Przez dziurę w kocu, który tchnął roztworem medycznym i padliną, Dzik wpatrywał się w twarz Artemka, chłopca zabitego przez minę moździerzową. Chłopiec leżał obok ojca, jakby naprawdę spał. Skóra dziecka była popękana i miejscami stała się niebieska, twarz spuchła, ale to czyniło ją jeszcze bardziej niewinną i bezbronną. Dzik próbował sobie wyobrazić, jakiego koloru są oczy Artemka, jak on mówi, jak się śmieje, jak gra w piłkę, jak z ojcem łowi ryby i poluje. Tu wyobraźnia Dzika zaprotestowała, nie chciał wyobrażać sobie dziecka z bronią w rękach. Nie, nie został pacyfistą, a jego pragnienie walki i niszczenia wrogów nie wygasło pomimo wszystkich kłopotów, które na Dzika spadły, ale w jego duszy pojawiło się coś nowego, co bardzo dobrze odczuwał i rozumiał.

Serhij Petrowycz i Jehor Pawłowycz, obaj dziadkowie, zostali zabrani rankiem czwartego dnia. Jak zwykle zabrzęczały klucze, drzwi się otworzyły i do wagonu weszły niebieskie spodnie lekarza, dresy pracowników zakładu pogrzebowego i długa, ciemna suknia, pod którą widać było młode, smukłe nogi.

– Przyszłam po dziadka – powiedziały silne, opalone nogi.

– Nazwisko? – próbowały pytać sucho, ale nie potrafiły, niebieskie medyczne spodnie.

– Demidow Serhij Petrowycz – przemówił kobiecy głos z wyraźnym rosyjskim akcentem.

– Rok urodzenia? – niebieskie spodnie łyknęły ślinę.

– Tysiąc dziewięćset dwudziesty.

– Ale pożył pani dziadek! Dziewięćdziesiąt cztery lata. Dzielny mężczyzna!

– Tak, przeszedł trzy wojny. Oficer.

– Trzy?

– No tak, trzy: fińską, ojczyźnianą i japońską.

– Japońską? – zdziwiły się niebieskie lekarskie. – Wojna japońska była w 1905 roku.

– No to koreańską, co za różnica – nie speszyły się długie, piękne nogi. – Przejdźmy do interesów. Właśnie przyjechałam, tylko na jeden dzień, żeby zorganizować pogrzeb, w zasadzie nie ma kto, nie ma już krewnych, więc od razu pojedziemy na cmentarz, tam wszystko jest już przygotowane i batiuszka będzie czekał. Dlatego trzeba tu dziadka doprowadzić do porządku.

– Tylko nie to! – przeleciało przez myśl Dzikowi. – No nie!

– Cóż, nie wiem, czy to będzie dla pani wygodne, zapach tu niezbyt przyjemny – klimatyzator nie działa, nikt nie może tego naprawić, a na chłodnię w szpitalu nie ma pieniędzy – dość konspiracyjnie powiedziały niebieskie spodnie.

– Ja też nie mam – ciemna sukienka nie była nastawiona na długie rozmowy.

– Czego Pani nie ma?

– Też nie mam na naprawę klimatyzacji i na nową chłodnię w twojej kostnicy – wyjaśniła zirytowana sukienka.

– Ale dobrowolny datek…

„A to dlatego niebieskie spodnie są takie podniecone – chcą pieniędzy” – uświadomił sobie Dzik.

– Ile?

– Na litość boską, to dobrowolny datek, kto ile da. Ale zwykle dają trzysta.

– Hrywien? – dopytywała się sukienka.

– Na razie jeszcze nie rubli – odparły niebieskie, lekarskie spodnie.

Sukienka kliknęła zamkiem torebki i wręczyła pieniądze, a niebieskie, lekarskie spodnie z satysfakcją chrząknęły:

– Na tamtej półce proszę położyć dziadka. Chodźcie, chłopcy, weźcie go ostrożnie, uważajcie, jak przechodzicie nad naszymi nieszczęśnikami, tak, połóżcie go.

– Jak długo to potrwa? – ciemna sukienka złagodniała, lecz nie stała się milsza.

– Trzydzieści minut, nie więcej – odpowiedziały czarne dresy z pogrzebowego.

– Dobrze, poczekam na zewnątrz. Czy w pobliżu jest jakaś kawiarnia? Muszę się czegoś napić, najlepiej mocniejszego. Co za zapach tutaj!

 Zapraszam do siebie! Mam brandy – zaproponowały, wyginając się zachęcająco, niebieskie, medyczne spodnie. – W lodóweczce. Z cytryną!

– Chodźmy! – Młode, opalone kobiece nogi odwróciły się ostro na piętach do wyjścia, a Dzik zobaczył sprężyste błyszczące łydki. – Dzień zapowiada się trudny.

– I gorący – przytaknęły błękitne lekarskie spodnie.

Dzikowi wydawało się, że poczuł nawet jak palce u stóp niebieskospodniastego lekarza naczelnego wibrują w oczekiwaniu na brandy-erotyczną przyjemność. 

– Słuchaj, Greku, dlaczego skłamałeś, że trzeba pół godziny? Przecież tu roboty jest najwyżej na siedem minut. Dziadek zachowany całkiem spoko, jedna lub dwie poprawki i będzie jak nowy.

– A co, bracie, myślisz, że ona da nam po pół koła za siedem minut? Ale za pół godziny – da. Wyciągaj swoje farbki,zacznij dziadka malować.

Mężczyźni zabrali się do pracy. Dzik leżał spokojnie, starając się rzadziej oddychać i myśleć o czymś innym.

Nagle usłyszał charakterystyczny szelest folii od paczki papierosów i kliknięcie zapalniczki, w kostnicy w mig zapachniało cierpkim, tanim tytoniem. Dzik z zaskoczenia czknął i ledwo powstrzymał jęk – chciał zapalić tak niesamowicie, że aż zabolała go szczęka.

– Coś słyszałeś? – Pogrzebowy czujnie podniósł głowę znad twarzy zmarłego i nasłuchiwał.

– Co miałem słyszeć? – Drugi w skupieniu odkorkowywał flaszeczkę.

– Jakby ktoś czknął.

– Nie ja.

– To znaczy, że nie ty masz czkawkę?

– Nie, to znaczy tak – to nie ja czkam. To znaczy nie. Krótko mówiąc, to czknęła butelka, hahaha!

– Cicho bądź! Nie jesteś na weselu. Schowaj flaszkę, jeszcze nie skończyłem. 

– Wyluzuj… dziadek to przystojniak. Cześć jego pamięci!

Dzik usłyszał, jak pogrzebowi po kolei popijają z butelki – półki, na której leżał zmarły Serhij Petrowycz, nie widział, a to, co się tam działo, mógł tylko zrekonstruować po odgłosach.

– Słuchaj, dlaczego tych umarlaków separskich nie zabierają?

– A komu to potrzebne?

– Oni jakby walczą dla nas.

– Przecież nie są miejscowi, to Rosjanie. Niby z wywiadu. Źle trafili.

– Wszystkich siedmiu?

– Nie. Ten tu młodszy, czarnowłosy – nasz, tutejszy, iłowajski, jakiś sławny sportowiec. A chłopaczek jest jego synem. Zostali trafieni minami, wszystkich na raz nakryło.

– Skurczybyki, ukry to faszyści! Dzieci nie oszczędzają!

– A czy kogokolwiek oszczędzają? Jelita gołymi rękami wypruwają! Dzieci krzyżują! Widziałeś? Rosja pokazuje w telewizji.

Dzik kontrolował się z całych sił, zdając sobie sprawę, że jeśli jeden nieostrożny ruch, jedno westchnienie teraz go zdradzi, to będzie koniec jego szczęścia. Zatrzymał w ustach ślinę, żeby odpędzić smak papierosa i próbował skupić się na twarzy córki. Długie, ciemnoblond włosy, które tak pięknie czesze przed dużym lustrem na korytarzu, brązowe oczy, lecz myśli nagle wróciły do chłopaków ze straży granicznej. Jak się mają chłopcy? Gdzie oni są? Nagle zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas myśli o losie towarzyszy wyraźnie zabrzmiały w jego głowie tylko kilka razy. Teraz Dzik zrozumiał powód – odpędzał tym sposobem nachalne pytanie: jak mogli go zostawić? Oczywiście jako żołnierz pojmował, że życie żołnierzy całej jednostki jest ważniejsze niż los jednego. Ale dlaczego nie ostrzegli? Nie dali szansy na samodzielne wydostanie się? Nie dali w ogóle żadnej innej szansy niż się poddać – jemu, strzelcowi maszynowemu? W końcu można było zadzwonić do szpitala… Dzik nie odnajdywał odpowiedzi, ale postanowił nie żywić urazy do chłopców. Jak się uratuje – wtedy zapyta: jak i dlaczego – zdecydowanie! Nie wierzył w złe zamiary, miał sporo dobrych towarzyszy w oddziale. Obcasy zastukały w przedsionku i Dzik znów zobaczył opalone nogi i rąbek ciemnej sukienki. Wyglądało na to, że nogom i sukience odwiedziny u niebieskich, doktorskich spodni się spodobały, bo obcasy stukały wesoło, nastrój widocznie się poprawił.

– No co, chłopcy, uporaliście się?

– Gotów jest pani dziadek.

– Wynoście, samochód czeka.

– A pieniądze?!

– Kasa, chłopcy, po dostawie na miejsce. Nie ma odbioru osobistego.

– Ale myśmy tak się starali. Wszystko zostało zrobione jak trzeba, niech pani spojrzy na dziadka! Nowiuteńki! 

– Wszystko dostaniecie. Ale post factum, na cmentarzu.

Pogrzebowi ze złością rzucili papierosy na podłogę, splunęli, nachmurzeni wzięli brzegi koca i zanieśli Serhija Petrowycza do wyjścia. Zanim naczelny lekarz zdążył przekręcić klucz w zamku, Dzik już siedział zwinięty w kłębeki łapczywie się zaciągając, dopalał pety. W połówkach zabłoconych okien kostnicy co jakiś czas przemykały czyjeś stopy, ale Dzik nie zwracał na to uwagi. Palił i jego myśli szybko kreśliły plan ucieczki.

Po około godzinie niebieskie spodnie lekarza przyprowadziły jasnoniebieskie, ze śnieżnobiałymi przetarciami, rozszerzone na dole w stylu mody lat siedemdziesiątych, dżinsy, które, o ile Dzik mógł stwierdzić po głosie, należały do mężczyzny w wieku lat pięćdziesięciu.

– Przyszedłem po ojca. Seliwanow Jehor Pawłowycz, rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści jeden.

– Tak, tak, wiem, Andriju Jehorowyczu.

– Dzięki za telefon. Ledwo tu dotarłem. Leciałem przez Moskwę, potem pociągiem, a tu – wojna… Bóg wie co.

– O której jest pogrzeb?

– O dwunastej, trzeba się spieszyć. A kto to w mundurze? Wojskowi?

– Trudno powiedzieć na pewno, Andriju Jehorowyczu. U nas teraz jest tak: dzisiaj wojskowy jutro jest cywilem, a pojutrze znowu biega po zaroślach z karabinem maszynowym.

– Niczym bojownicy w Afganistanie.

– Można i tak to ująć.

– A cóż to za kostnica? Zmarli leżą w wagonie osobowym jak na stacji.

– Tak, rzeczywiście, jak się nad tym zastanowić, jest stacją – odpowiedziały niebieskie spodnie.

– Co takiego? – Nie zrozumiały dżinsy.

– Najtańsza opcja, mówię, nie muszą leżeć na ulicy. Państwo daje dotacji całkiem mało, widzicie, musieliśmy obciąć etat pracownika kostnicy – nie ma nawet komu ciał na półkach poukładać. Szpitala nie stać na chłodnię, a klimatyzator jest zepsuty, nie ma za co naprawić. – Naczelny lekarz włączył starą płytę.

– Tak naprawdę, jakie to ma znaczenie dla zmarłych? – zgodził się ważny gość. – Dzień lub dwa przeleżą i w daleką drogę… Chłopaki, wejdźcie, macie tu po stówce na początek, a po dwie dostaniecie później – wynoście ostrożnie. Trumna jest w domu, tam tatę umyjemy i ubierzemy. Weź na naprawę klimatyzatora. Jeszcze raz dziękuję, do widzenia!

Niebieskie spodnie lekarza aż stanęły dęba na kolanach:

– Nie zapomnijcie o swoim kraju, Andriju Jehorowyczu!

 

Ostatnich z kostnicy za obecności Dzika zabrali Smilakowych – ojca-boksera Wołodię i syna Artemka. Dzik czuł się wyraźnie silniejszy i mógł mniej lub bardziej pewnie poruszać się bez pomocy. Jeszcze dwa lub trzy dni, liczył, i można stąd uciekać. Rana się sączy, ale każdy dzień życia dodawał mu sił, a jeśli do normalnego leczenia dodać by jeszcze normalne odżywianie, to wyzdrowiałby znacznie szybciej. W ciągu ostatnich dziesięciu dni Dzik schudł pięć do siedmiu kilogramów, a może nawet dziesięć. 

Wieczorem poprzedniego dnia przyszedł Stepan, ojciec stażysty Żeni. Niepełnosprawny emeryt wojskowy mocno utykał na jedną nogę i okazał się być osobą, dla której teoretycznie nie ma rzeczy niemożliwych:

– Jestem Stepan – powiedział, witając się i ostrożnie siadając na półce. – Znam tu wszystkich i wszyscy tutaj mnie znają. Załatwimy co trzeba.

– Ja też tu znam wszystkich – ponuro zażartował Dzik, patrząc na szałas z nieboszczyków. Co Stjopa robił w życiu i z czego, oprócz emerytury wojskowego inwalidy, żył – pozostawało dla Dzika zagadką.

Ze wszystkiego, o czym opowiadał, było jasne – nie ma na świecie sprawy, którą można załatwić bez Stepana. Nie ma – i już! Po półgodzinie bezsensownych rozmów Dzik, zmęczony nadmiarem faktów i nieznanych nazwisk, aby jakoś doprowadzić rozmowę do sedna, zapytał, co Stepan myśli o wojnie i rosyjskiej inwazji.

– Ja – oświadczył Stepan, surowo trzymając palec wskazujący przed nosem – jestem przeciwko wojnie!

Dzik uśmiechnął się.

– Ja – powiedział Stepan – za Putina!

Serce Dzika zamarło: „Przepadło klepadło! Wyda i powieka mu nie drgnie!”

– Swoją drogą – dodał Stepan, jakby przy okazji – pytałem tutaj moich ludzi, mówią, że mogą cię wywieźć za pieniądze, ale – jak zrozumiałem – nie masz ani kasy, ani paszportu.

„No cóż – pomyślał Dzik – teraz albo-albo. Jeśli zacznie szantażować, domagać się pieniędzy, to na pewno dla mnie koniec. Jeśli będzie się targował, uciekać trzeba dziś w nocy. Ale gdzie do diabła uciekać?!”.

– Ale skoro już tak się stało, a mój syn Żenia wstawia się za tobą, mogę obiecać jedno – pomogę, jak tylko będę mógł. Wszystko załatwimy. Powiedz, czego potrzebujesz? 

„W czym możesz mi pomóc ty stary pleciuchu?” – pomyślał Dzik z irytacją.

Smilakowych zabierał Smilakow-najstarszy. Dzik nie widział, co tamten miał na sobie, słyszał tylko przytłumiony głos nieszczęśliwego staruszka, dla którego życie w jednej chwili utraciło sens. Najstarszemu Smilakowowi towarzyszyli naczelny lekarz i dwóch mężczyzn w kamuflażu. Smilakow nie powiedział nic więcej poza dwoma lub trzema krótkimi frazesami w odpowiedzi na formalne pytania, stał cicho i czekał, aż syna i wnuczka wydostaną i wyniosą na podwórze. Co mówili inni, Dzik nie pamiętał, skupił się na tym, by nie zacząć kaszleć i płakać. Jego serce ścisnął niezwykły żal, nie mógł powstrzymać łez po tym nieznajomym chłopcu, który zginął tak wcześnie. Zamknąwszy mokre oczy, zaciskając zęby, Dzik doznawał nieznanych uczuć głębokiej empatii i miłości do nieznajomego. Cierpiał nie tylko z powodu śmierci Artemki, ale także dlatego, że zarówno on, jak i Wołodia – ojciec chłopca, i wszyscy dorośli w kraju i na całym świecie razem nie mogli powstrzymać wojny. Dlatego Dzik czuł się osobiście winny, chociaż rozumiał, że prosty elektryk z Czuhujiwa nie jest w stanie zapobiec krwawym wydarzeniom. Lecz gdyby umiał się modlić, modliłby się w tej chwili, aby nigdy więcej nie ginęły dzieci.

– A kto zabierze tych pięciu? – głos naczelnego lekarza przywrócił Dzika do rzeczywistości.

– Nie są nasi – odpowiedział głos Atamana.

– Kto ich ma pogrzebać? Szpital nie ma takiej możliwości. Właściwie leżą tam od dwóch tygodni, nikt za nich nie płaci, a warunki tutaj, jak widać – jak zwykle szybko mamrotał naczelny – na chłodnie nie ma pieniędzy, klimatyzator zepsuty i gdybyście mogli nam pomóc, bo Ukraina nie daje finansowania …

– Dobrze! – ostro przerwał długi monolog naczelnego lekarza Ataman. – Porozmawiam z Rosjanami.

Kiedy podnieśli i ponieśli Wołodkę i Artemkę, Dzik poczuł się osierocony, jakby jego krewni odeszli. „Szkoda, że nie mogłem pogadać z Wołodią do woli” – pomyślał z żalem i od razu przeraziła go dalsza myśl, że żałuje kontaktu ze zmarłym, duchem, który pojawił się w nocy. Po zabraniu staruszków i nieboszczyków Smilakowych nad Dzikiem pozostało pięciu. Bez względu na to, jak sprytnie ich by nie układał, okazywało się, że teraz ciała rosyjskich bojowników piętrzą się i przyciskają go do podłogi. Tym sposobem nie pozostało już nic innego, jak tylko położyć się na plecach, przykryć starym, zielonym kocem i szukać takich pozycji dla swojego dużego ciała, aby nic nie uciskało rany. Stosunkowo wygodny szałas zmienił się w ciasną dziurę, gdzie obrzydliwe gęby pięciu truposzy wisiały prosto przy twarzy i obnażały zgniłe zęby i metalowe koronki. Wśród pięciu umarlaków z Rosji Dzik po raz pierwszy w życiu poczuł się samotną osobą. Rodzice, żona, córka byli daleko i czy istnieli w ogóle? Całe poprzednie życie wydawało się iluzją, chwilą, która się wyśniła – i zniknęła. Realna wydawała się być ta chwila, kiedy on, lekceważąc niebezpieczeństwo, wyszedł spod trupów, wpatrując się tępo w zamalowane okno kostnicy-wagonu.

Wieczorem Niusia i Żenia przyszli z dobrą nowiną. Po pierwsze – prawie wszyscy żołnierze, którzy weszli do miasta, udali się na linię frontu. Pozostał tylko niewielki oddział pijaków i szabrowników.

– Teraz, Dziczku, mało kto będzie cię szukał. Jeśli nikt nie doniesie, oczywiście – ogłosiła Niusia. – Chodzą z karabinem w jednej ręce i butelką piwa w drugiej, potrafią tylko dziewczyny za tyłki łapać. Po drugie, sytuacja na froncie trochę się uspokoiła. Ukraińcy ponieśli klęskę pod Iłowajskiem, w telewizji tylko o tym gadają, ale separatystom i Rosjanom nie udało się dokonać ofensywy. Obecnie, wydaje się, idzie ku podpisaniu porozumienia pokojowego, zgodnie z którym będzie wymiana więźniów i pozwolą wywieźć zabitych. 

– Tak, może naprawdę nadszedł czas, abyś się poddał?

– Nie, nie pójdę do niewoli. – Dzik pozostawał nieugięty i do końca wierzył, że na pewno będzie jakieś inne wyjście. „Los człowieka układa się w taki sposób – rozmyślał sobie – że zawsze pozostawia niewielką lukę między życiem a śmiercią. Inną sprawą jest to, czy człowiek widzi tę lukę, czy nie, zaryzykuje wciśnięcie się w nią czy będzie zbyt niezgrabny, potrafi podążyć we właściwym kierunku czy da się ponieść z prądem. Ale zawsze się znajdzie możliwość, w każdej sytuacji”.

– A gdzie jest Wikusia? – zapytał Dzik. – Dawno jej nie widziałem.

– Poszła na front z separatystami.

– Co? Gdzie poszła?

– Jako pielęgniarka. Na pierwszą linię.

– Nie może być! – Dzik był zaskoczony i spojrzał na Żenię. Chłopiec odwrócił smutny wzrok. – Jak to?

– To bardzo proste, Sierioża – odpowiedziała Niusia. – Związała się z Czeczenem, zakochała się. Szpital od dawna nie płaci pensji, miasto jest małe, takiej dziewczynie jak Wikusia mieszka się tu trudno i nudno. Dzieci nie ma, perspektyw nie ma, nadziei na lepsze życie też nie ma. A tam jest miłość, wojna, romantyzm, jak w filmach. Tysiąc dolców miesięcznie obiecują. Dlaczego by nie iść?

– Nie rozumiem. Ona jest za Ukrainą! Pomogła mi, Żenia tu schnie z miłości!

– Oby do cna nie wysechł. Ukraina jakoś sobie poradzi bez Wikusi. I ciebie stąd wyciągniemy bez niej. Dobrze mówię, Żeniu?

– Dziku, ja też nie rozumiem – odpowiedział Żeńka. – Dlaczego spała ze wszystkimi, a ze mną nie? Jestem jedynym, który ją kocha, jestem gotowy dla niej… – Jeszcze trochę, a wybuchłby płaczem.

– Ciii… – Niusia przyłożyła palec do jego ust i przytuliła go. – Wam, mężczyznom, nie ma sensu czegokolwiek tłumaczyć o miłości i kobietach, nie zrozumiecie. Wikusia cię chroniła, głupcze, dlatego nie pozwoliła się do siebie zbliżyć. Ponieważ prędzej czy później i tak by cię zostawiła. A co byś wtedy zrobił, Żenia? Powiesiłbyś się?

Trzecią wiadomością było to, że ojciec Dzika wraz ze swoim przyjacielem Tymofijowyczem zaplanowali akcję ratunkową. Tymofijowycz mieszka na Krymie, w Bachczysaraju, gdzie przez długi czas pełnił funkcję dowódcy jednostki wojskowej. Miał domek letniskowy w pobliżu Eupatorii, tam ojciec kilka razy zabierał całą rodzinę na wakacje – przyjaźnili się i służyli razem od dawna i przez długi czas. Dziesięć lat temu Tymofijowycz przeszedł na emeryturę i teraz cieszył się życiem: wędkarstwo, ogródek-winnica, plaża. Tymofijowycz nie widział sensu w zmianie tak szczęśliwego układu ze względu na rosyjską aneksję Krymu, więc z łatwością zmienił ukraiński paszport na rosyjski. Mimo to ojciec zadzwonił do Tymofijowycza i zapytał wprost:

– Zabierzesz mojego syna?

Tymofijowycz zgodził się natychmiast, odmówił wynagrodzenia, powiedział, że weźmie pieniądze tylko na benzynę. Plan był taki, że Tymofijowycz swoim samochodem przejedzie przez przeprawę Kerczeńską i terytorium Rosji do przejścia granicznego od strony rosyjskiej i stamtąd zabierze Dzika. Zadaniem Dzika jest przedostanie się na stronę rosyjską. Ten plan zapewne nie był bez wad, lecz Dzik nie miał innego. Wyraźnie widział, jak Niusia i Żenia są zmęczeni ciągłym napięciem, jak z każdym dniem coraz trudniej jest im się nim opiekować, jak osłabiło ich odejście Wikusi do separatystów. Dzik rozumiał, że cierpliwość nawet najmilszych ludzi na świecie ma swoje granice, że każdy potrzebuje odpoczynku. On też trzymał się resztką sił, bał się nadchodzącej nocy i snów, w których ta piątka w kamuflażu z płaszczami na ramionach mogłaby przyjść do niego i zmusić do gry w karty na życie i śmierć: „Gdzie ukryłeś swój karabin maszynowy, Dziku?” Teraz nie ma nikogo, kto by go chronił – Wołodia Smiliakow i jego syn Artemko pojechali do domu w swą ostatnią podróż, a Dzik znów poczuł, jak tęsknota i beznadziejność ściskają mu serce. „Trzeba uciekać – zdecydował – i to jak najszybciej”.

– Żenia, napisz do mojego ojca, że pojutrze rano będę gotowy. Niech Tymofijowycz czeka od ósmej do dziesiątej.

– Dobrze.

– Czy twój ojciec może przyjść jutro wieczorem? Potrzebuję jego pomocy. Teoretycznie Dzik obliczył, jak zorganizować ucieczkę: z samego rana on i Stepan pójdą na pierwszy bus – stąd, ze szpitala do przystanku autobusowego jest ze trzysta metrów, nie więcej, mówiła Niusia; przekroczą punkt kontrolny nie później niż o ósmej i wspólnie zaczekają na Tymofijowycza. Z Eupatorii do Kerczeńskiej przeprawy promowej jest około trzystu kilometrów, a od przeprawy do miejsca spotkania – kolejne sześćset. Do zrobienia w jeden dzień. Oczywiście idealna opcja byłaby taka, że on przekracza granicę, a Tymofijowycz już czeka, ale po co zgadywać? Będzie tak, jak będzie. Stepana chciał zabrać ze sobą jako przykrywkę. Przecież jest tutejszy, zna ludzi, zna drogę, nieraz bywał po tamtej stronie, i podejrzeń jest mniej: „Kto to tam idzie? „A to Stepan z jakimś kolegą” – tak wyobrażał sobie rolę wojskowego emeryta w przyszłej ucieczce. Dzik po raz pierwszy od dwóch tygodni zasnął w dobrym nastroju.

Rano do kostnicy przybyło dwóch nowych gości: kobieta w średnim wieku – zawał serca; i bezdomny, któremu kumpel od kieliszka rozciął głowę bagnetową łopatą. Lewy policzek bezdomnego prawie całkowicie zniknął, rozdarte ucho zwisało na pasku skóry. Krew z rany już prawie nie kapała na podłogę, ale facet nie do zniesienia śmierdział moczem i śmieciami. Kobieta wydawała się Dzikowi ciężką, prawie stęknął zaskoczenia, gdy jej ciało niezbyt delikatnie położyli na bojownikach. Natomiast przyjemnie pachniała: kościołem, kadzidłem i pokorą wobec swojego losu. 

– Śpiewała w chórze – doleciał z przedsionka fragment rozmowy, a może to przeciąg zamieszał jak mikserem ciszę w przypadkowe dźwięki i słowa.

 

Po ostatnich zabiegach Dzik pomyślał, że słusznym byłoby odwiedzić naczelnego lekarza. Jego jedno słowo mogło uśmiercić Dzika, lecz doktor z jakiegoś powodu go nie wydał, pozostając neutralnym, szlachetnym obserwatorem.

– Pozwoli pan, Ołeksiju Iwanowyczu – nieśmiało zapukał do drzwi gabinetu.

– A, Kornijenko, wejdź – powiedział naczelny lekarz, jakby widywali się trzy razy dziennie. – Właśnie przygotowałem dla ciebie wypis. Napisałem wszystko tak, jak być powinno – kula na wylot i tak dalej. Niech historia choroby leży na razie u mnie; jeśli ktoś ze szpitala wojskowego się zainteresuje, zostawiłem swój numer telefonu na odwrocie wypisu, mogą się ze mną skontaktować – przekażę. Dzik się pogubił. Tak wiele dobrych słów chciał powiedzieć, lecz prostota, z jaką lekarz wystawił mu dokument, o którym w danych okolicznościach nie śmiał nawet marzyć, zaskoczyła go całkowicie.

– Czy mogę zadać pytanie, Ołeksiju Iwanowiczu?

– Pewnie.

– Pan jest za Rosją. Nawet rosyjska trójkolorowa flaga stoi na stole. Ale jednocześnie pan leczył mnie, jak na nas mówią ruscy – ukra, przez dwa dni pan czuwał przy moim łóżku po operacji. Dlaczego?

– To proste. Dla mnie jako lekarza nie ma znaczenia, po której stronie jesteś – ukraińskiej, rosyjskiej czy chińskiej. Dla mnie przede wszystkim jesteś człowiekiem, pacjentem, którego muszę wyleczyć. I polityka nie ma nic do tego. 

Dzik pomyślał i zapytał jeszcze:

– No dobrze, to zrozumiałe. Ale nie wydał mnie doktor. Chociaż bez wątpienia wiedział, że ukrywam się w szpitalu. I nic nikomu nie powiedział. Czemu? 

– Tak, wiedziałem, przecież jestem naczelnym lekarzem, hahaha. Co więcej, twój pobyt i zastosowane leczenieodnotowane są w historii choroby od pierwszego dnia aż do dziś – do dnia wypisu. Muszę jakoś prowadzić ewidencję leków. Ale jest niuans – nie wiedziałem, gdzie dokładnie się ukrywasz. Domyślałem się, tak, ale nie wiedziałem i nie chcę wiedzieć. A pomoc w przeszukaniach i wskazywanie palcem swoich pracowników, narażając ich na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że pomagają rannemu, uważam za podłość. 

– І polityka tutaj też nie ma znaczenia?

– Absolutnie.

Dzik długo przewijał ten dialog w głowie nocą na swojej półce i nie mógł zrozumieć: jak taki dobry człowiek może wspierać Putina? No jak?! Jak dobro może wspierać zło i jednocześnie pozostać dobrem? Czy to jest możliwe? Nie miał z kim porozmawiać oprócz bezdomnego z oderwanym uchem i kobiety pachnącej kadzidłem. Zapachy moczu, świec cerkiewnych i kadzidła zmieszały się, aż Dzika rozbolała głowa i wydało mu się, że teraz w kostnicy cuchnie jeszcze gorzej niż przedtem.

Torbę – przybory toaletowe, trzy zapasowe koszulki, sześć gazet z krzyżówkami, o które przezornie poprosił Żenię – Dzik spakował jeszcze wieczorem. Paczkę bandaży schował do kieszeni dresu – w torbie, to pewne, będą grzebali na granicy, po co mu dodatkowa uwaga. Pozostało tylko się ogolić – Niusia pożyczyła mu lusterko kosmetyczne i nożyczki do manicure – i doczekać poranka.

Piątka w kamuflażu leżała spokojnie, nie rżnęła w karty, nie zapraszała do towarzystwa, gdzie schował karabin maszynowy, nie pytała. Pewnie leżeli i byli zazdrośni – nikt ich nie zabrał i nie wiadomo, czy zabierze? A jeśli zabierze, to na pewno nie do domu, zaryją gdzieś pod płotem cmentarza razem z bezdomnym, spychacz zsunie trochę ziemi – ni tabliczki, ni grobu.

Kobieta – mimo okoliczności, w jakich rozstała się z życiem, nagle i niesprawiedliwie wcześnie – zachowała ciepłą, otwartą i dobrą twarz. Leżała w prostej, perkalowej sukni i czarnej chuście na separatystach, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby trzymała świecę. Dzik zdecydował, że jeśli dziś w nocy w jego śnie dojdzie do jakiejś rozmowy, to będzie rozmawiał tylko z nią. Może ona wie coś o życiu i śmierci, czego on nie wie.

Dzik spojrzał w lustro – i zobaczył nieznajomego: z brodą, sterczącymi na głowie włosami, chudą, żółtą twarzą i woskowymi oczami. Wpatrywał się w lustro – z wyglądu niewiele różnił się od swoich sąsiadów w kostnicy. Wydawało mu się, że on też dawno umarł, a teraz śni sam o sobie, śni jego odbicie w lustrze, jak mu się śnili inni zmarli. Lecz teraz jego życie wśród nieboszczyków dobiega końca i aby dotrzeć do świata żywych, musi zebrać wszystkie swoje siły.

Golenie się w migoczącym świetle ulicznej latarni, które ledwo przebijało się przez pomalowane szkło do wnętrza wagonu-kostnicy, okazało się nie lada wyzwaniem. Musiał schylić się nisko do lusterka i ostrożnie, milimetr po milimetrze, operować najpierw nożyczkami, a potem żyletką. To było nowe doświadczenie dla Dzika, pierwsza broda w życiu. Był czas, kiedy chciał zapuścić brodę na zimę, lecz żona nie pozwoliła. Śmiercią nie groziła, ale zabroniła wstępu do małżeńskiego łóżka. Zatem Dzik w domu golił się codziennie i bardzo dokładnie. Broda rozrosła się kępkami, miała okropnie brudny kolor, włoski się posklejały i nie poddawały małym nożyczkom w sztywnych, męskich palcach. Po kilku minutach Dzik zmęczył się, odstawił maszynkę i postanowił najpierw przyciąć całą brodę – jak najkrócej, a potem ogolić. Wziął nożyczki i usłyszał, jak ktoś otwiera drzwi kluczem. Dla Stepana, na którego czekał Dzik, było za wcześnie. No i skąd Stepan wziąłby klucz, pukał trzy razy w okno, zgodnie z umową. Dzik szybko przeniósł się do przedsionka. Drzwi się otworzyły – Dzik był tuż za nimi – do przedsionka weszło dwóch i po cichu udało się w głąb kostnicy. Światła latarni wystarczyło, by Dzik mógł zobaczyć ich obu. Jako pierwszy szedł posiadacz kamuflażu i butów wojskowych, posiadacz głosu broni – Ataman. Dzik nigdy nie widział jego twarzy, ale był pewien, że to dowódca separatystów go ściga.

Ataman trzymał w ręce pistolet. Drugim gościem był paskudnomordy. Prawdopodobnie zdał sobie sprawę, że nie zobaczy kasy – i zaprowadził Atamana do kryjówki. „Trzeba było uciekać wczoraj – pomyślał Dzik z żalem. – Kto dał im klucz? Ale było już za późno, by się martwić i szukać odpowiedzi”.

– Tutaj się ukrywa pomiędzy umarłymi – szepnął paskudny. – Widziałem przez okno.

– Halo, strzelcu maszynowy, obraz Riepina „Przypłynęli” – Ataman głośno zwrócił się najwyraźniej do stosu nieboszczyków. – Wyłaź.

Dzik po cichu wyślizgnął się za drzwi. Nie miał wyboru, musiał uciec.

– Wyłaź. Tak czy owak złapiemy cię. A twoją pielęgniareczkę najpierw całą jednostką wydymamy, a potem oddamy Czeczenom. A tak, tylko wydymamy!

„Nie wiadomo, ile osób wie, że on jest tutaj” – błysnęła myśl. Była szansa, że wiedzieli tylko ci dwaj, którzy postanowili się wyróżnić i sami schwytać nieuchwytnego strzelca maszynowego – a teraz stali do niego plecami. Dzik uderzył najpierw Atamana – krępego typa z pistoletem – w szyję, nożyczkami do paznokci, próbując trafić w tętnicę szyjną. Ataman prychnął, złapał się za gardło i upadł na kolana. Paskudnomordy rozejrzał się ze zdziwieniem – przerażenie mignęło w jego oczach – i niespodziewanie sprytnie i mocno uderzył Dzika ręką w brzuch, prosto w ranę. 

Dzikowi wydało się, że ktoś zgasił światło. Ból przeszył ciało i rozdarł mózg. Zrobiło się ciemno, ściany się poruszyły i zawaliły. Oprzytomniał na podłodze. Paskudnomordy trzymał go za gardło jak szczypcami i dusił, a on próbował poluzować ręce wroga, lecz stawał się coraz słabszy. Dzik poczuł, jak krew cieknie z rany, ale teraz wiedział na pewno, że nie ma jej za dużo, że krew trzeba oszczędzać, a krew spływała cienką strużką na podłogę i nikt nie mógł jej zatamować. Nagle paskudnomordy, który pomimo swojego zdechłego wyglądu okazał się być żylastym i krzepkim facetem, krzyknął i upadł na Dzika.

– Nie znoszę tego drania od pierwszej klasy – spokojnym głosem powiedział Stepan, patrząc na kij bejsbolowy, jakby nie rozumiejąc, skąd go ma w ręce. – Co za paskudne stworzenie, wtyka i kapuś!

Za Stepanem stała Niusia. 

Dzik nie zapytał, dlaczego Stepan i Niusia wylądowali w kostnicy przed wyznaczonym czasem. Niusia szybko opatrzyła ranę, zabandażowała ją i ogoliła Dzika. Razem pospiesznie wepchnęli dwa nowe trupy do szałasu pod innymi zmarłymi i przykryli kałuże krwi szmatami, żeby przynajmniej nie rzucało się w oczy tak od razu.

– Cóż, Dziczku, do widzenia – Niusia przycisnęła do niego swoje gorące ciało tak niespodziewanie i mocno, że Dzik zadrżał.

– Wiedzą – mruknął – że mi pomagałaś… Chodźmy razem!

Niusia wzruszyła ramionami, szybko pocałowała Dzika w policzek i wyskoczyła z kostnicy.

O piątej pięćdziesiąt pięć Dzik położył granat w widocznym miejscu na półce, wziął swoją torbę i wyszedł ze Stepanem. Niskiego wzrostu, chudy, z małą siwą głową lekko pochyloną w bok powoli kuśtykał z przodu. Prawdopodobnie z boku duży Dzik i mały Stepan wyglądali trochę komicznie, ale kto by zwracał na nich szczególną uwagę, skoro w tamtych dniach wszędzie było mnóstwo znacznie dziwniejszych i bardziej niebezpiecznych postaci.

Przeszli przez dziedziniec szpitala i kątem oka Dzik zauważył, jak zakołysała się zasłona w oknie gabinetu naczelnego lekarza. Serce zakołatało głośniej. Co stanie się z ludźmi, którzy mu pomogli, gdy znajdą zwłoki Atamana i paskudy? Z Niusią, Stepanem, Żenią? O głównego lekarza Dzik nie martwił się, nie miał wątpliwości, że naczelny z tego wyjdzie. Ale Niusia…

Jednakże w jednej chwili wszystko, co go dotknęło przez ostatnie dwa tygodnie, zostało za bladozieloną metalową bramą szpitala. Musi się ratować, w przeciwnym razie wysiłki tych wspaniałych ludzi pójdą na marne. Musi się ratować, bo chce żyć, chce wrócić do domu do córki, do żony, chce mieć z nią kolejne dziecko. Musi się ratować, bo chce wrócić do kolegów na posterunku granicznym i znów mieć karabin maszynowy. Dzik czuł, że trudno mu iść – dół brzucha ciągnął, nogi nie słuchały – cios paskudy zrobił swoje.

A najbardziej doskwierały zbyt małe, gumowe kapcie, pięta zwisa na dwa centymetry. Kiedy przechodził krótkie dystanse – z kostnicy do drzewa, od drzewa do bloku – uważał tę wadę za nieistotną, ale teraz w pełni poczuł, jakie to niewygodne.

W busie dostali tylne miejsca do siedzenia. Dzik pomyślał, że tak nawet lepiej, bo będzie bardziej niezauważalny, ale się mylił. Zanim bus ruszył, Stepan zaczął opowiadać o przygotowaniach do podróży. 

– Poszedłem wczoraj do sąsiada się naradzić, on teraz pracuje w komendanturze wojskowej – zaczął Stepan, nie ściszając głosu – były glina, swój człowiek, ile razy z nim popijaliśmy, e-e-e! 

Serce Dzika zamarło. 

– Rozumiem, że jesteś kontraktowy, tutaj wbrew własnej woli, jeszcze i ranny! Gdybyś był ochotnikiem, snajperem lub strzelcem maszynowym, udusiłbym cię własnymi rękami, bez dwóch zdań.

Dzik siedział, patrzył przez okno i myślał: „Czy się wygłupia, czy naprawdę jest głupkiem?” Cały bus strzygł uszamii nasłuchiwał każdego słowa Stepana. Na szczęście za oknem pojawiły się rozbite resztki kolumny, z czasów, kiedy Dzik został ranny, a wszyscy, łącznie ze Stjopą, z otwartą gębą gapili się w milczeniu przez okno. „Wow, nieźle się sprawiliśmy!” – Dzik był zaskoczony.

Widok był naprawdę imponujący: choć spalony sprzęt został zepchnięty z drogi, lecz nie sprzątnięty, z okien busa odkrywała się panorama, która bardzo ucieszyła Dzika – panorama poobijanych i spalonych rosyjskich ciężarówek i autobusów leżących w rowie.

Wspomnienia trochę go rozproszyły i nie zauważył, jak zbliżyli się do granicy. Wraz z innymi pasażerami, którzy prawdopodobnie jechali do Rosji w interesach, zbliżyli się do przejścia dla pieszych. Dzik był tu kilka razy na dyżurach – to tu stali jego towarzysze, ukraińscy pogranicznicy, na granicy z Ukrainą. A teraz stoi wróg  stonka, z pasiastymi wstążkami rosyjskiego nacjonalizmu i separatyzmu – sprawdzają dokumenty i rzeczy, dokładnie przeszukują ludzi.

Starał się patrzeć w dół i nie zwracać na siebie uwagi, bo i bez tego czuł, że cały czas ktoś się na niego gapi, jakby chciał zawołać i się przywitać, więc schylił głowę jeszcze niżej. I nagle coś w środku, jakiś siódmy zmysł kazał mi spojrzeć w górę. Dzik podniósł oczy i zdał sobie sprawę, że właśnie w tym miejscu jego droga się skończyła. Ledwo poruszając nogami, umierając ze strachu, podszedł do bramy, nie śmiejąc patrzeć w kierunku dwóch deenerowców. Bo tam, z pasiastą wstążką na ramieniu, stał Petrenko – miejscowy pogranicznik, z którym Dzik nie dalej jak tydzień temu się pobił, właśnie tu, na tym przejściu. Wtedy poróżnili się w ocenie bieżących wydarzeń politycznych, Petrenko wyzwał Dzika od banderowców i faszystów, a Dzik nazwał go zdrajcą i mięczakiem. Jak się okazuje, nie pomylił się, a teraz zdrajca Petrenko stał i uważnie przyglądał się Dzikowi. Jedno jego słowo może kosztować Dzika życie. „Po wszystkim, to koniec – pomyślał Dzik – zaraz wskaże na mnie” i przywitał go wzrokiem, ledwo dostrzegalnie kiwając głową. Petrenko, którego Dzik wtedy uderzył do krwi i złamał nos, odpowiedział w ten sam sposób: mrugnął oczami „cześć” i ledwo skinął głową, potwierdzając: „Widzę cię”. Nie zwalniając swojego spokojnego tempa, Dzik zbliżył się do rozbitej budki punktu kontrolnego, gdzie siedział separatysta, udający strażnika granicznego. Dzik nieco się schylił, wręczając swoje dokumenty i zauważył, że „pogranicznik” nie ma komputera ani innego sprzętu do sprawdzania dokumentów, przed nim leżał zwykły szkolny zeszyt w kratkę, w którym odręcznie zapisywano nazwiska. 

– Dokąd jedziemy, Kornijenko? – zapytał pogranicznik.

Dzik czuł na swoich mokrych plecach spojrzenie Petrenki. Dobrze rozumiał, że jedno złe słowo, intonacja, ruch może zakończyć się okrzykiem: „Ej, Dziku, czekaj! A gdzie masz swój karabin maszynowy?”

– Do domu – odpowiedział spokojnie.

– Dokąd do domu?

– Do Czuhujewa. Tam jest wpisana rejestracja.

– A dlaczego przez Rosję?

– Tak bezpieczniej. W Ukrainie bardzo strzelają.

– Dobra, trzymaj – separatysta oddał paszport, nawet nie spojrzawszy na torbę. Dzik przeszedł na drugą stronę na miękkich nogach. 

Rosyjscy strażnicy graniczni wprowadzali dane do komputera:

– Co masz w torbie?

– Rzeczy osobiste: koszulki, skarpetki, kosmetyki.

Dzik wciąż nie mógł uwierzyć, że Petrenko, którego zawsze uważał za kompletnego drania, który zdradził przysięgę– puścił go. Nie rozumiał, dlaczego to zrobił, nie rozumiał, bo wiedział, że na miejscu Petrenki sam uczyniłby inaczej.

Rosyjski pogranicznik poprosił o otwarcie torby, podniósł leżące na wierzchu gazety, leniwie pogrzebał w rzeczach. „Mówili mi: spal książeczkę wojskową, spal, wyrzuć! Nie posłuchałem – uparty”. Swoją książeczkę Dzik ukrył w gazetach, a teraz miał kolejny powód dla zmartwień.

– Zamykaj torbę, szerokiej drogi.

Nie wierząc, że bez problemów przekroczył obie granice, Dzik w towarzystwie Stepana, który dzielnie kuśtykał z przodu, skierował się w stronę stacji kolejowej. Od razu chciał wiedzieć, gdzie teraz jest Tymofijowycz, może miał szczęście i już czeka gdzieś w kawiarni. Zadzwonił telefon i Dzik prawie podskoczył z niespodzianki – odzwyczaił się od połączeń przychodzących. Dzwonił ojciec:

 Tato, ja już na miejscu! – krzyknął Dzik do telefonu, nie powstrzymując radości.

– Tu taka sprawa, synu… Tymofijowycz jeszcze na Krymie, na przeprawie. Tam burza. Nie wiadomo, ile postoi, a ile jeszcze będzie jechał. Zapewne powinieneś wrócić i ponownie przybyć jutro.

Dzik oczywiście rozumiał ojca i jego lekkość. Okłamywał swoich bliskich, że leży w szpitalu w komfortowych warunkach i nie jest zagrożony. 

– Z powrotem już nie mogę, tato! Zaczekam tutaj. Choćby do rana! 

A co mu pozostało?

Ale łatwo jest powiedzieć – zaczekam. Ale gdzie? Dzik nie wiedział, co ma robić i gdzie iść. Słońce prażyło, widać było, że zapowiada się upalny dzień, i gdyby nie wojna, położyłby się gdzieś na trawie i przespał. Ale gdyby nie wojna, nigdy by tu nie dotarł i nie byłby ranny, no i nie… Zatem trzeba się ukryć gdzieś w cichym miejscu, z dala od patroli i policji. Ale Dzik nie znał takiego miejsca: stacja, kawiarnia, park? Wszędzie można spotkać patrol, przecież to granica. Dzik poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Ale Stjopa promieniował niesłabnącym optymizmem:

– Wszystko w porządku, Serjoha, załatwimy. A teraz chodźmy, napijmy się herbaty, usiądźmy, pomyślmy. 

Dzik nie miał w kieszeni ani grosza. Co więcej, telefon od ojca wyzerował stan konta w komórce. Stepan wymienił u znajomego w kiosku pięćdziesiąt hrywien na dwieście z kopiejkami rosyjskich rubli, z których sześćdziesiąt natychmiast wydali na herbatę i marne ciasteczka. Pospiesznie udali się na pocztę, gdzie kupili rosyjską kartę SIM za czterdzieści rubli, na konto poszło kolejne czterdzieści rubli. Dzik nie miał pojęcia, ile minut rozmowy dostanie za te pieniądze, więc zadzwonił do Tymofijowycza i szybko poprosił go, by dzwonił pod ten numer.

– Jeszcze nawet nie wsiadłem na prom – nie pocieszył go Tymofijowycz.

– Dobrze, poczekam. Nie ma innej opcji.

Po rozmowie Dzik sprawdził konto – zostało piętnaście rubli, czyli na minutę lub półtorej rozmowy.

– Dobra – powiedział nagle Stjopa, rozglądając się pospiesznie – pora na mnie, o piętnastej odjeżdża ostatni bus. Jak się spóźnię, to co będzie? Nie pokonam dwudziestu kilometrów na nogach. Widzisz, jaką mam bolączkę? – poklepał nogę znacząco, jakby Dzik naprawdę mógł tam coś zobaczyć.

 Stjopa, w porządku, ale zostań tu ze mną jeszcze chwilę, dobrze? – Dzik rozumiał, że musi się rozejrzeć, otrzepać, znaleźć miejsce, żeby poczekać co najmniej kilka godzin, przyzwyczaić się – po dwóch tygodniach bycia ze zmarłymi wszyscy żywi wywoływali w nim poczucie niebezpieczeństwa.

Usiedli na ławce plecami do drogi. Zbliżała się pora lunchu, ale nie było za co jeść lunchu. Stepan od czasu od czasu spoglądał na zegarek. Dzik nie wiedział, co robić i gdzie iść. I tu pomogły niebiosa. Ni stąd ni z owąd spadła ulewa z nieba, na którym jeszcze przed chwilą nie było ani jednej chmurki. Ale fakt faktem: wyglądało tak, jakby tam, w niebiosach, przewrócili zbiornik na wodę i w sekundę Dzik i Stepan przemokli do nitki.

– Nie masz parasola? – Stepan krzyknął przez szum deszczu. Dzik nawet się nie uśmiechnął.

Musieli biec do najbliższej kawiarni, obok dworca kolejowego. Małe, gumowe kapcie chlapały wodą i spadały, i Dzik, aby utrzymać je na nogach, próbował zginać palce i biegnąc, podciągać je do pięt, od czego zabawnie podskakiwał. Zatrzymali się pod daszkiem przy wejściu na schodach. Dzik trzymał się za bok – odlepił mokry sweter od ciała i spojrzał na brzuch – krew przesiąkła przez bandaże i koszulkę. „Cholera – zdenerwował się Dzik. – Cholera!”

W pustej kawiarni gdzieś w głębi hałasował ekspres, w lewym rogu, daleko od wejścia, nad barem, spokojnie pracował telewizor – leciał jakiś talk-show i gromkie brawa z ekranu działały na Dzika uspakajająco. Za ladą dwie kobiety po pięćdziesiątce – jedna w niebieskim fartuchu i czepku tego samego koloru z czerwonym monogramem, druga w jasnej kwiecistej sukience, obie z krótkimi włosami – przekładały kubki i pochłonięte rozmową nawet nie popatrzyły na gości. Stjopa, niczym miejscowy ulubieniec-bywalec, z czarującym uśmiechem starzejącego się amanta przykuśtykał do baru i narzekając na zmienną pogodę, zamówił herbatę: 

– Czarna, z cukrem i cytryną, dwa razy.

Nalali mu herbaty, pokroili duże kawałki cytryny i zapytali, czy zamówią coś jeszcze:

– Są gofry, pyszne ciasteczka, można niedrogo zjeść obiad.

– Przepraszam, gdzie znajdę łazienkę? – zapytał Dzik. Telewizor nadal brzmiał oklaskami, odwiedzających nie było, uznał, że nie będzie lepszej okazji do zmiany bandaży i koszulki.

Kiedy wyszedł z łazienki, ulewa skończyła się tak samo nagle, jak się zaczęła, a przez okno z całej siły świeciło słońce. Ale to, co Dzik usłyszał przy barze, wprawiło go w osłupienie.

– Dziewczyny – nawijał Stjopa. – Jest taka sprawa – pochylił się ku nim konspiracyjnie. – Ten chłopak to ukraiński pogranicznik, kontraktowy, został ranny 23 sierpnia, był w szpitalu, ledwo go uratowali. Teraz wraca do domu, do rodziny, muszą go zabrać. Czy mógłby tu przeczekać kilka godzin, pozwolicie mu? 

Co dziwne, tutaj – na ulicy, w kawiarni, w toalecie, kiedy nikt go nie szuka – Dzik czuł się w znacznie większym niebezpieczeństwie niż w szpitalu i kostnicy, kiedy separatyści szukali go, żeby zastrzelić.

– Stjopa, Stjopa – zawołał.

– Nie martw się, załatwię wszystko! – Stjopa wrócił do stołu całkowicie szczęśliwy, jakby wygrał milion na loterii.

– Stjopa, co ty pleciesz?!

– Obiecałem – wszystko załatwię! Zostawię ci czterdzieści rubli, możesz zamówić herbatę lub kawę, a tam i twój Tymofijowycz przyjedzie. Kawiarnia jest otwarta do dwudziestej trzeciej, dziewczyny pozwoliły ci zostać, po prostu schowaj torbę pod blatem, żeby się w oczy nie rzucała. No, dawaj żółwika, ciągnę dalej. 

– Dziękuję za pomoc – Dzik uścisnął dłoń Stepana.

– Ależ proszę! Mówiłem – załatwię!

– Stjopa, Żenia ma tam mój mundur i buty wojskowe. Jeśli chcesz, zostaw to sobie.

Stepan wyszedł, a Dzik poczuł się smutny.

– Chłopcze, jak masz na imię? – zapytała kobieta w kwiecistej sukience, najwyraźniej administratorka.

– Serhij.

– Zjesz?

– Nie mam pieniędzy. Przepraszam – Dzik zrozumiał o co chodziło – nie zamawiasz, masz opuścić lokal. Przewidywał, że tak będzie, nie siedzi się w kawiarni za darmo.

– Ale nie zbiedniejemy. Ołeksandriwno, podaj obiad żołnierzykowi, firma stawia. 

Dzik nie mógł uwierzyć własnym uszom. Przecież był na terenie wroga, którego armia od dwóch tygodni niszczy jego towarzyszy, skąd na jego Ojczyznę, jak szarańcza, nadciągają tłumy morderców i szabrowników. Prawdopodobnie jego, wrogiego żołnierza, mogą tu w najlepszym razie tolerować, ale nie karmić za darmo. Dzik nie jadł od wczorajszego wieczoru, więc zebrał całą siłę woli i patrzył, jak przed nim dymi i stygnie grochówka, a zapach przyprawiał o zawroty głowy. Powstrzymał się resztką sił, aby nie złapać palcami kawałka mięsa pływającego w gęstwie. Nie spiesząc się i ostrożnie odpowiadając na pytania kobiet o rodzinę i wojnę, Dzik mieszał zupę i z zachwytem wpatrywał się w tłuczone ziemniaki i schabowego, które stały przed nim. W końcu zupa trochę ostygła, zaczerpnął łyżką do pełna i drżącą ręką podniósł ją do ust.

– Cześć dziewczynki! – trzasnęły drzwi i do kawiarni weszło dwóch policjantów. Dzik powoli przełknął zupę i poczuł, jak po plecach spływają zimne krople potu. Jedzenie natychmiast straciło smak, jadł powoli, ostrożnie, starając nie oglądać się za siebie. Mundurowi byli najwyraźniej miejscowymi, ze stacji kolejowej, stała klientela. Dzik przysłuchiwał się uważnie ich rozmowie z administratorką – o wojnie, o Ukrainie, o pogodzie, ale nic ciekawego nie usłyszał. Kiedy pierwsze łyżki zupy zaczęły się przyswajać, a ciepło rozlało się po jego ciele, Dzik trochę się rozluźnił: „Przynajmniej pojem – pomyślał – porządnie, zanim mnie aresztują…”. Zadzwonił telefon. Dzik zaklął w myślach, że zapomniał wyłączyć dźwięk, odebrał – nie mógł nie odebrać, nie wypadało też wyjść z kawiarni – za bardzo podejrzane.

– Sierioża, dobre wieści – przeprawiłem się promem, ale rozumiesz, jeszcze kawał drogi, jechać i jechać. Myślę, że będę bliżej nocy.

„Kurwa” – zaklął Dzik w myślach:

– Dzięki. Czekam – odpowiedział szybko, zakończył połączenie i odłożył telefon. Przez całą rozmowę Dzik nie patrzył przed siebie, lecz bocznym widzeniem uważnie śledził policjantów i pracowników kawiarni – nikt nawet nie odwrócił głowy w jego kierunku. Funkcjonariusze zjedli, powiedzieli „dzięki” i wyszli, nawet nie spojrzawszy na Dzika.

Skończył wystygły kompot:

– Dziękuję – zwrócił się do kobiet – bardzo smakowało. Czy mogę kupić papierosy?

– Nie sprzedajemy papierosów. Musisz iść do kiosku.

Palić się chciało śmiertelnie, lecz Dzik nie był pewien, czy czterdzieści rubli wystarczy mu na paczkę. Kto wie, jakie tutaj ceny.

– Czy drogie tu papierosy? Czterdzieści rubli wystarczy na jedną paczkę?

– Nie palę, nie wiem – odezwała się administratorka.

–Tu, przy granicy, jest taniej niż w mieście – wtrąciła się kelnerka. – Na podstawie jej charakterystycznej wymowy Dzik uznał, że najprawdopodobniej jest Ukrainką. – Za skrzyżowaniem zobaczysz.

Wyszedł z kawiarni i rozejrzał się. Wąską ulicę zalewało jasne słoneczne światło. Nigdzie nie było widać wojskowych patroli ani glin; upał stał nieziemski, ale w kawiarni, w przeciwieństwie do kostnicy, działała klimatyzacja i Dzik na ulicy natychmiast się spocił. Kiosk, jak opowiadała kelnerka, stał za skrzyżowaniem. Kupił paczkę Optim i z przyjemnością zakurzył. Papierosy były oczywiście obrzydliwe, ale cieszył się i tym. Po przerwie na dymek życie trochę się poprawiło, bo jeśli się nad tym zastanowić, to nie jest tak źle: Tymofijowycz jedzie, jest miejsce na nocleg. To prawda, że nie wiadomo, gdzie czekać potem i dokąd się udać. Najprawdopodobniej przez obwód Biełgorodski pojadą bezpośrednio do Charkowa. „Jeśli przekroczyłem granicę tutaj, to tam też przejdę” – pomyślał Dzik. Drugiego papierosa zapalił już przy samej kawiarni, gdy zauważył grupę rosyjskich pograniczników szybkim krokiem zbliżającą się do niego. Dzik zgasił i niezauważalnym ruchem wyrzucił papierosa do kosza i powoli, noga za nogą, wszedł do kawiarni. Miał trzy opcje: usiąść przy stole i wypić kawę; iść do toalety i próbować tam przeczekać – a może jednak nie przyszli po niego; poprosić administratorkę i schować się w kuchni. Od razu odrzucił trzecią opcję – jeśli przyszli po niego, znajdą go i w kuchni; nie chciał iść też do toalety – a jeśli pogranicznicy zasiądą do oglądania telewizji, czy ma siedzieć w ubikacji, jak w kostnicy, dopóki nie pójdą? Tyle że w kostnicy było nawet lepiej, było towarzystwo. Dlatego podszedł do baru i poprosił o kawę, coś tam zażartował – i zaczął czekać. Po chwili do kawiarni wpadł pogranicznik i pobiegł do toalety.

Dzik spiął się. W ślad po pierwszym pograniczniku pojawił się drugi, zabawny blondyn, zamówił dwie sałatki i dwie kasze z kotletami, usiadł przy stoliku w kącie, prawie obok Dzika. Pogranicznicy zjedli lunch, omówili swoje sprawy graniczne – napływ ludzi z Ukrainy – słyszał fragmenty Dzik – całkowicie ustał. W dzisiejszych czasach ludzie w większości wracają. Ani słowa o wojnie, czołgach, Gradach, samochodach z ładunkiem „200” – jakby nic się nie działo. „A może naprawdę nic się nie działo?” – znów, jak w kostnicy, Dzik zwątpił w realność niedawnej przeszłości, ale odgonił niepotrzebną myśl, która przeszkadzała mu w walce o życie.

Czas płynął powoli. Dzik wypił dwa litry herbaty i z powodu obfitego pocenia się stracił tę samą ilość płynów. W klimatyzowanym pomieszczeniu spocił się jak mysz – ciało ciężko wracało do normy, rana się sączyła – i do wieczora Dzik zmienił wszystkie trzy zakrwawione koszulki, które w toalecie zwinął i wyrzucił do kosza. 

Tymofijowycz nie dzwonił ponownie. Dzik był szczęśliwy – to znaczy, że wszystko jest w porządku, jedzie, jest za kółkiem; będzie problem albo przyjdzie – wtedy zadzwoni. 

Tymofijowycz przybył około jedenastej w nocy. Typowy wojskowy na emeryturze: krótkie włosy, opalona twarz, prosty, krótki, dobrze ścięty nos, uważne spojrzenie, proste plecy, mocny uścisk, szorstkie od łopat i grabi dłonie. Tymofijowycz zadawał jasne i krótkie pytania:

– Masz broń, narkotyki?

– Nie. Z rzeczy zakazanych tylko książeczka wojskowa – żartował Dzik. Tymofijowycz nie zrozumiał żartu:

– Nie wyrzuciłeś? Bardzo dobrze.

Dzik się ucieszył, że podpułkownik, nawet na emeryturze, ocenił jego ryzyko i pochwalił za zachowanie dokumentu.

– Dzwonił twój ojciec i powiedział, żeby przez Biełgorod nie jechać. Znów przywlekli tam dużo sprzętu. 

– Co mamy zrobić? – Dzik szczerze się zasmucił. Marzył, że już dziś rano wróci do domu.

– Pojedziemy przez Krym. W najgorszym przypadku u mnie się prześpisz, a potem zobaczymy.

Dzik wsiadł do samochodu i w trzydzieści sekund go ścięło. Ale miał szczęście spać tylko do pierwszego posterunku drogówki.

– Dobrej nocy, poproszę dokumenty.

– Proszę.

– Jesteś krymski?

– Krymski. Tu paszport, obywatelstwo rosyjskie, tak jak ma być.

– Dlaczego tablice rejestracyjne są ukraińskie?

– Nie zdążyłem zmienić.

– A pasażer?

– Krewny, wiozę do pracy przy winnicach.

– Niech wysiada z samochodu. Pokażcie swoje rzeczy.

Dzik prawie padał ze zmęczenia, bardzo go bolały bok i brzuch, zmienił jeszcze trzy koszulki – Bogu dzięki, Tymofijowycz domyślił się przywieść kilka. Po trzeciej kontroli Dzik czuł się tak bezsilny, że przestał się denerwować: obojętnie oddawał paszport, obojętnie otwierał torbę. Wydawało mu się, że po prostu śpi w samochodzie Tymofijowycza, który wiezie go do domu przez gwiaździstą, zimną, wrześniową noc, a gliny i przeszukania mu się śnią, jak tych pięciu sztywnych w kamuflażu z kostnicy. Jedyne, czego wciąż się bał, to pytania: „Gdzie schowałeś swój karabin maszynowy, Dziku?” A jedyną rzeczą, która naprawdę go cieszyła, było to, że żaden śmieć nie znalazł książeczki wojskowej, którą wepchnął do gazet z krzyżówkami i położył na samym wierzchu torby. Ale czasami Dzikowi wydawało się, że książeczka wojskowa także była snem, i on sam jest snem, który mu się śni.

W przerwach między kontrolami i utratami przytomności Dzik opowiadał Tymofijowyczowi o swoich przygodach. Ten tylko kiwał głową i cmokał językiem:

– Co za głupotę wymyślił, co za głupota – walczyć między sobą!

Kogo miał na myśli Tymofijowycz, Dzik nie dociekał.

Ale na przeprawie Dzik wyspał się normalnie, bez rewizji i wizji. Morze znów było wzburzone, do promu ciągnęła się długa jak ogon komety Halleya kolejka, która przyszła na nich dopiero trzydzieści godzin później. Kiedy jechali przez Krym, Dzik niecierpliwie wyglądał przez okno, wspominał, myślał, zapamiętywał, zdając sobie sprawę, że następnym razem dotrze tu nie prędko, o ile w ogóle. Zapytał Tymofijowycza, jak wygląda życie na Krymie pod nowymi rządami:

– Całkiem – odpowiedział – normalne życie. Szczególnie dla emerytów i pracowników państwowych. A tak, oczywiście, nie ma życia – nie ma sezonu, nie ma wczasowiczów. Nieciekawie i oddycha się niespokojnie.

– A Putina tu lubią?

Tymofijowycz zerknął na Dzika, jakby ten zapytał o coś nieprzyzwoitego:

– Zależy kto. Szanują.

Do Czongaru, na nowo utworzoną granicę Krymu z Ukrainą, przybyli wcześnie rano, Dzik stracił już rachubę dni. A kiedy Tymofijowycz przypadkowo powiedział, jaki jest dzisiaj dzień, był szczerze zaskoczony i spojrzał przez przednią szybę na jasnoniebieskie, świeże krymskie niebo, jakby tam w górze, w błękicie, właśnie mignęło całe jego życie. Dzik nie odczuwał radości, raczej niepokój i kolejne niebezpieczeństwo. Nie spiesząc się, wysiadł z samochodu, odetchnął chłodnym powietrzem, spojrzał na swoją sportową kurtkę, sprawdził, czy przez bandaże i koszulkę nie sączy się krew, wyprostował nogi i, trzymając ręce w kieszeniach dresu, ruszył powoli do punktu kontrolnego.

– Stary – zwrócił się do rosyjskiego pogranicznika, całkiem jeszcze chłopca – gdzie tu przejście dla pieszych?

– Przejście dla pieszych w Czongarze jest zamknięte – odpowiedział pogranicznik.

– A jak ludzie chodzą? – dopytywał się Dzik.

– Nie chodzą. Jeżdżą.

– I co, w ogóle nie?

– Absolutnie.

– Stary – zwrócił się ponownie do pogranicznika – a jak mogę przedostać się na drugą stronę? Pilnie muszę, a samochód nie może ze mną. Po tamtej stronie na mnie czeka ojciec.

– Zadzwoń, powiedz, niech wyjedzie w strefę neutralną. Przesiądziesz się z wozu do wozu – i jazda.

„Szóstka” Tymofijowycza i jeep ojca Dzika spotkały się dokładnie na środku pasa granicznego. Kilkaset metrów za nimi na chłodnym wietrze powiewały flagi na punktach kontrolnych Ukrainy i Rosji.

Żona nie poznała Dzika, tak schudł i zmarniał. Omiotła błąkającym wzrokiem jakby obcego i zaczęła zaglądać do samochodu, szukając męża.

– Oksano – powiedział – to ja.

Żona wpadła w jego ramiona i wybuchła płaczem. „Teraz na pewno mnie nie zabije – pomyślał z zadowoleniem Dzik. – Przynajmniej nie dzisiaj!” 

 

Siadając na tylnym siedzeniu, Dzik odwrócił się twarzą do okna. Być może po raz pierwszy w życiu tak namiętnie wpatrywał się w stepy, chaty, pola, wodne oczka, nawet słupy elektryczne, jakby były jego krewnymi, których nie widział od wielu lat. Po pół godzinie głowa opadła mu na piersi i zapadł w sen. Nie wiedział, że teraz gdzieś na wschodzie kraju na ukraińskim punkcie kontrolnym czeka na swoją kolejkę jeep naczelnego lekarza. Za kierownicą był sam naczelny, a obok niego siedziała Niusia. Po tym, jak w kostnicy wagonowej znaleziono zwłoki Atamana i paskudnomordego, wszystkich pracowników szpitala i pacjentów długo przesłuchiwała rosyjska FSB. Naczelny lekarz nie czekał, aż ktoś wskaże na Niusię – jeśli nie z powodu Dzika, to z powodu jej proukraińskich poglądów – i postanowił zabrać pielęgniarkę dalej od niebezpieczeństwa.

– Dokumenty proszę. – Naczelny lekarz wręczył paszporty żołnierzowi z karabinem maszynowym. – Dokąd jedziecie?

– Do Charkowa. Do krewnych – odezwała się Niusia. Przez całą drogę z domu do ukraińskiego punktu kontrolnego Niusia się zastanawiała, czy postąpiła słusznie, zostawiając córkę z matką. Babcia kochała wnuczkę i Niusia wierzyła, że z maleńką wszystko będzie dobrze. Ale czy uda się ją zabrać do domu i kiedy?

– Co wieziecie?

– Rzeczy osobiste, cóż by jeszcze? – Z jakiegoś powodu lekarz się denerwował.

– Proszę otworzyć bagażnik. – Żołnierz zauważył zdenerwowanie kierowcy i ruszył do bagażnika.

Lekarz natychmiast przekręcił klucz w zamku i nacisnął na gaz. Jeep zerwał się z miejsca, ostro manewrując obok innych żołnierzy, wśliznął się w szczelinę między wolno poruszającymi się przed nim samochodami – i wyskoczył na autostradę.

– Co ty wyprawisz? – zawołała Niusia. – Zatrzymaj się!

– W bagażniku jest rosyjska flaga! – krzyknął naczelny lekarz. – Zapomniałem po wiecu wywiesić na balkonie!

Posypały się strzały. Najpierw pojedyncze, potem częstsze, pociski uderzały o metal. Główny lekarz zakręcił jeepem w lewo, potem w prawo – i udał się na polną drogę.

– Haha, udało się, haha! Świat strzelał do mnie, ale nie trafił! Niusia, przebiliśmy się! – Naczelny lekarz spojrzał na Niusię i zobaczył, że pielęgniarka na pół leży na krześle. Na jej białej bluzce rozpływała się czerwona plama.

– Nie! – krzyknął lekarz. – Nie!

 

O śmierci Niusi Dzik przypadkowo dowie się za miesiąc. I ten dzień będzie ostatnim, który spędzi w szpitalu. Zły jak diabli wróci na swój posterunek graniczny, gdzie dostanie karabin maszynowy. Ale to będzie za miesiąc.

A teraz leży skulony na tylnym siedzeniu, śpi w samochodzie prowadzonym przez ojca; na przednim siedzeniu maluje usta i robi makijaż jego ukochana żona Oksana. Dzik widzi we śnie, jak w domu przed wielkim lustrem, w którym odbija się stary zegar ścienny z jeleniem, czesze długie, piękne włosy ich córka – i nie było w tej chwili na świecie szczęśliwszej osoby niż Dzik. I tylko zegar w takt nadjeżdżających samochodów, które czasami zapominały wyłączyć długie światła, które wpadały do kabiny i raziły w oczy, regularnie wybijał godziny. A sprawna kukułka wyskakiwała synchronicznie z zegarem i krzyczała: „Dziku, gdzie schowałeś swój karabin maszynowy?!” – Dzik nerwowo drgał, osłaniał oczy dłonią i przynajmniej na chwilę zapominał chrapać.

 
 
Pierwodruk:
J. Położij, Życie i śmierć Serhija Dzika [w:] tegoż, Ilovajsk, Folio, Harkiv 2015, s. 55–117.

Євген Положій, Життя і смерть Сергія Кабана, Іловайськ, Фоліо, Харків, 2015, с. 55–117.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jewhen Położij, Życie i śmierć Serhija Dzika, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 191

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...