18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Opowiadania brneńskie

Krótkie opowiadanie o dwóch otworach

Wydarzyło się to pod koniec zeszłorocznej, długiej zimy. Patrzyłem na zaśnieżony pagórek przy zajezdni na osiedlu Lesná, na taki wielki kreci kopiec, skrzący się od dziecięcych postaci w kolorowych czapeczkach z pomponami. Jeździły na sankach, popychały się i rzucały śnieżkami. Gdy podszedłem bliżej, zacząłem wyłapywać pojedyncze słowa, a potem nagle, bez ostrzeżenia, dobiegł mnie głos mniej więcej pięcioletniej dziewczynki krzyczącej na inną dziewczynkę: „Pocałuj mnie w d… i w c…!” (w miejsce tych dwóch liter wstawcie oddzielne, lecz sąsiadujące otwory). Przyznam, że to podwójne „zaproszenie” trochę mnie wystraszyło. Kiedy byłem w podobnym wieku, moje koleżanki nie wykrzykiwały takich rzeczy. Nie chcę przez to powiedzieć, że wówczas świat był lepszy i porządniejszy. Nie mógł takim być, bo właśnie kończyła się wojna, a cóż jest bardziej nieprzyzwoite na tym świecie niż wojny?

Podczas czekania na pętli na tramwaj pojawiło się we mnie przekonanie, że powody ku posyłaniu kogoś od razu do dwóch cielesnych otworów, pojawiają się już u pięciolatków (jeśli nie wcześniej) i są tak samo uprawomocnione jak te, które mamy w wieku, dajmy na to, siedemdziesięciu lat. Lecz im bardziej oddalamy się od własnego dzieciństwa, tym mniej mamy chęć przyznać, że dziecięce troski i złości słusznie mają taką samą wagę i moc, co nasze. A z drugiej strony, jeśli będziemy kiedyś wulgarni jak z rynsztoka, to mamy na to zadatki już w dzieciństwie.

Ale nie o tym chciałem mówić. Ostatecznie owo spotkanie z pięcioletnim bachorem płci żeńskiej obudziło we mnie dawne wspomnienie. Miałem wówczas jedenaście lat, był początek lat pięćdziesiątych, do Brna przyjechał jakiś sowiecki ważniak, nie pamiętam już kto, a szkoły miały przygotować mu na powitanie wielką manifestację przyjaźni na Placu Armii Czerwonej. Na drugi dzień towarzysz nauczyciel wywołał moją koleżankę (tę, której ojca właśnie zamknięto w związku z jakimś procesem politycznym) i zapytał ją, jak śmiała nie pojawić się na manifestacji. Oczekiwałem, że będzie się tłumaczyć albo przepraszać, ale skądże. Nie powiedziała ani słowa, stało się natomiast coś niezwykłego: wyraźnie widziałem, że nauczyciel przełknął ślinę i cofnął się o krok. Nie będę się kłócić, ale miałem wrażenie, że nawet się zaczerwienił, przeszył go dreszcz wstydu. A to dlatego, że moja jedenastoletnia koleżanka milcząco, bez ani jednego słowa, „zaprosiła” go do całowania jednego, a może i dwóch cielesnych otworów! Od razu, na zawsze i bezpowrotnie! Nie będziemy teraz roztrząsać tego, co stało się później. Chodzi mi tylko o ten jeden, króciutki moment.

Znajdowałem się wówczas w podobnej sytuacji, jak ta koleżanka (mój ojciec właśnie emigrował), ale nie potrafiłbym tak odważnie zareagować: nie iść na pochód przyjaźni, a następnie kazać towarzyszowi nauczycielowi całować dupę i cipę. Przeżyłem ów czas skulony ze strachu. Chyba właśnie dlatego przechowuję to wspomnienie, na którym coraz bardziej mi zależy, mimo przeczucia, że być może jest to tylko moja konfabulacja. Wydaje mi się jednak, że gdyby to się nie wydarzyło, wówczas cały świat straciłby sens.

Legenda o wiecznym powrocie

Panna Jahodová (tak, ta, która mieszkała na nabrzeżu Svratki, na ulicy Jeneweina) przeżyła przygodę, która – ośmielam się to stwierdzić – wstrząsnęła całym jej życiem. Pewnego dnia (w późnych godzinach porannych) usłyszała ruch, który przygwoździł ją do krzesła, a po dywanie przebiegł cień: kobieta krzyknęła, zaś mysz wielkości dziecięcej piąstki zatrzymała się przy ścianie i stanęła na tylnych łapkach. Jednak panna Kamila Jahodová nie przyjęła tego do wiadomości i siedziała dalej, zakrywając oczy dłońmi. Lecz gdy mysz odezwała się do niej starczym głosem krwawego Generalissimusa, zgodnie z prawem paradoksu dziewczyna przestała się bać i patrzyła szeroko rozwartymi oczami na tego wielkiego, posiwiałego gryzonia, który zwierzał jej się teraz, że po pośmiertnej reinkarnacji przyjął tę oto niezbyt godną zaufania formę, a wszystko to w celu spisania Wspomnień, na które nie starczyło mu już czasu w trakcie pełnego podniet życia.

 – Zadecydowałem, że będziecie moją stenotypistką.

Ale panna Jahodová zwróciła mu uwagę, że nie zna się na stenografii ani ortografii, i że nigdy nie była sekretarką, a co dopiero stenotypistką.

Generalissimus odparł, że nie szkodzi, ponieważ i tak nie miał wyboru. Jego mysia postać i wizyta u panny Jahodovej były kwestią przypadku, w ramach kary za poprzednie życie. Ale skoro już się tak stało, docenił chociaż jej nazwisko: przypomnienie dawnych lat, które przeżył kiedyś w towarzystwie niezapomnianego Gienricha Grigorjewicza Jagody.

Panna Jahodová nie przejawiała specjalnego entuzjazmu, ale ponieważ cierpiała właśnie na głęboką deprywację emocjonalną, stwierdziła, że być może znajdzie w owej pracy zapomnienie.

Tak więc każdego ranka spędzali kilka godzin na spisywaniu Wspomnień, a panna Jahodová odkryła, że – ku swemu zaskoczeniu – nie może się właściwie doczekać tych dykteryjek (oraz rozkosznych szczegółów z życia Generalissimusa).

Ta idylla nie trwała jednak długo, ponieważ długotrwałe nie bywały nawet deprywacje emocjonalne panny Jahodovej. Gdy ledwo co w haniebny sposób porzucił ją pewien łajdak, już radośnie rozglądała się za kolejnym. W trakcie całkiem długiego życia Generalissimus miał niezliczone okazje, by obserwować z bliska człowiecze losy oraz tym samym nauczyć się akceptować ludzkie słabości z nieco pogardliwą wyrozumiałością, będąc świadomym, że tylko on jest w stanie zapewnić porządek, podczas gdy zdecydowana większość ludzi to po prostu kijki spacerowe, kijaszki w rękach losu, który wymachuje nimi to tu, to tam. Dlatego nie powiedział jej złego słowa, kiedy kilkukrotnie spóźniła się na umówione wspominanie. Jednak dużo bardziej zaniepokoił go fakt, że panna Jahodová przejawiała teraz silne oznaki roztargnienia (myślami była u swojego adoratora), co mogło niekorzystnie wpłynąć na ich współpracę. I rzeczywiście, gdy przeglądał później Wspomnienia, znajdował tam oczywiste konsekwencje tego stanu.

– Porozmawiajmy – zaproponował. Spotkał się jednak z niezrozumieniem, graniczącym wręcz z niegrzecznością. Możliwe, że w końcu sam podniósł trochę głos. Ale trudno to dziś zweryfikować.

I tak oto panna Jahodová upewniła się, że nie musi już pracować w ten sposób. Wybrała się do sklepu ze zwierzętami różnej maści, gdzie zakupiła najtańszego kota: kota jednorazowego użytku. Przyniosła go do domu, wpuściła do mieszkania i znów pobiegła po swojego gacha. Kiedy wróciła późno w nocy, za drzwiami czekał już na nią kot, który przemówił głosem Generalissimusa.

– Nie przestrasz się, mam w domu gadającego kota.

– Takie istnieją? – zdziwił się kochanek. Kot patrzył na nich przymrużonymi oczami, a lekko rudawa sierść chwiała się na nim niby pełen elektryczności las. Jednak poza tym był spokojny. Chyba w końcu się uda, stwierdziła Jahodová. I się udało. Kot zadowolił się tym, że mógł jej dyktować Wspomnienia chociaż przez kilka godzin w tygodniu.

Lecz jeśli do tej pory uważaliście pannę Jahodovą za zwykłą naiwniaczkę, to zmienicie teraz zdanie. Kiedy bowiem łajdak chciał ją znowu porzucić, to z początku targały nią, co prawda, ogromne rozterki (czemu kot przyglądał się z nieskrywanym niesmakiem), ale kiedy było już naprawdę źle, postanowiła, że za wszelką cenę zatrzyma go przy sobie. Zaprosiła zatem łajdaka ostatni raz do siebie i przygotowała mu pieczeń z królika, o której tylko my wiemy, że tak naprawdę był to pieczony kot.

Generalissimus wytarł serwetką gruby wąs, z werwą wstał od stołu i z młodzieńczym wigorem łobuza zaczął kroczyć po pokoju. Teraz już wcale niezainteresowany jakimiś Wspomnieniami.

(W oczach ponownie zaś błyskał mu krwiożerczy żar, który według historyków rzucał na kolana każdego, kto znalazł się w jego obecności).

Karpie

Można odnieść wrażenie, że o karpiach bożonarodzeniowych powiedziano i napisano wszystko, że już od dawna nie da się stwierdzić na ich temat niczego nowego. Tak naprawdę jest z nimi tak, jak z przeżyciami mistycznymi. Poświęcono im całe teologiczne księgozbiory, a każdy z nas słuchał niezliczonych mówców, którzy potrafili głosić kazania o mistyczności ostatniej godziny, ale jedyne, co się naprawdę liczy, to nasze własne doświadczenie z Bogiem. Albo z wigilijnymi karpiami.

Kiedy mieszkaliśmy jeszcze na ulicy Běhounskiej, to zawsze tydzień przed Wigilią kupowaliśmy dwa wielkie karpie. Przez cały ten tydzień żaden z domowników się nie kąpał, ale zamiast tego brudni i zaświerzbieni klęczeliśmy nabożnie przed wanną. Aż do Wigilii karpie były zwierzętami pod ochroną, ze wszystkimi prawami i przywilejami domowych pieszczochów, pod jednym wszakże warunkiem, którym był zakaz nadawania karpiom imion lub zwracania się do nich. To uniemożliwiłoby bowiem ich brutalne zmasakrowanie pod koniec tygodnia.

Dziadek nie tylko karpie masakrował, ale także kupował je i dostarczał do domu. Przynosił je do nas na Běhounską z Rynku Kapuścianego, co wprawdzie nie było żadną długą trasą, ale mimo to zawsze starannie przygotowywał się do ich transportu. Wielka, stara, skórzana aktówka przez cały rok nie służyła do niczego innego i zajmowała honorowe miejsce na regale w piwnicy. Dziadek wkładał do aktówki mokre ścierki, w które później zawijał karpie. Następnie brał ze sobą okruchy chleba i piersiówkę z rumem. A zanim owinął karpie mokrymi szmatami, wsadzał każdemu do pyska pacyfikujący smoczek: tak, dobrze się rozumiemy, chodzi o ten kawałek chleba, który przedtem dziadek maczał w rumie. Chleb z rumem był z kolei tak duży, że karpie nie były w stanie go połknąć, więc jedynie wsysały rumowe opary, by po chwili znaleźć się w otchłani.

Pozostaje oczywiście pytanie: dlaczego dziadek poświęcał tyle troski transportowaniu karpi, skoro z Kapuśniaka na Běhounską szło się niecały kwadrans? Ach, z jednej przyczyny. Mianowicie czasami zdarzało się, że dziadek spotykał na Rynku Kapuścianym swojego kolegę z dawnych lat. Wiedząc zatem, że dobrze zatroszczył się o karpie, wałęsał się po Brnie z aktówką pod pachą, a nawet mógł zajść do jakiejś knajpki. Wyobrażam sobie, że siedział z tym dawnym kolegą w jakiejś gospodzie, aktówka z karpiami stała oparta o nogę krzesła, a podczas gdy ci pod stołem byli już w otchłani, ci na górze usilnie próbowali się tam dopiero dostać. Dziadek wyjątkowo wrócił wtedy do domu późnym wieczorem. Ale nigdy nie zdarzyło się, że przyszedł do domu bez karpi, że zapomniał o nich podczas tego wałęsania się po Brnie.

– Jaka piękna rzecz przytrafiła wam się w święta? – zapytała nas pani nauczycielka w drugiej klasie podstawówki, a ja od razu podniosłem rękę i powiedziałem, że karpi ślub. Ponieważ dziadzio przyniósł tym razem do domu karpia i karpicę, więc zorganizowaliśmy im u nas w wannie ożenek. A potem nastawiłem sobie budzik i w egipskich ciemnościach poszedłem popatrzeć na ich noc poślubną. Świeciłem do wanny latarką i widziałem, jak karp tę karpicę okocił. A może mówi się, że ocielił?

– Kratochvil, zamknij proszę buzię, bo inaczej ja cię zaraz ocielę – powiedziała pani nauczycielka.

W ten sposób już w młodym wieku dowiedziałem się, że nie każde moje przesłanie dla świata zostanie przyjęte życzliwie i z zainteresowaniem.

(Wydawnictwo Druhé město, Brno 2007)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jiří Kratochvil, Opowiadania brneńskie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...