Nowy Napis Co Tydzień #250 / Wyznanie opowiadacza
Wszyscy znamy historię wygnania z raju oraz jabłka z drzewa poznania dobra i zła. Ale jeśli ktoś zapytałby nas, co właściwie rozumie się poprzez ów „owoc drzewa życia w środku tego ogrodu”, wpadlibyśmy w zakłopotanie albo w słowotok, którym staralibyśmy się wyjaśnić niespójność konsekwencji „poznania” dla losów rodzaju ludzkiego.Tymczasem wszystko jest bardzo proste: tym jabłkiem było pierwsze opowiadanie. Chodzi oczywiście o opowiadanie o Adamie i Ewie, którzy skosztowali owocu z zakazanego drzewa, przez co zostali z raju wygnani. Adam trzyma jabłko w dłoni, ogląda je ze zdziwieniem, pomału je obraca i rzeczywiście jest to mała, wyposażona w szypułkę, trochę powgniatana zwierciadlana kula. Historia rodzaju ludzkiego zaczyna się, jak wiadomo, od wygnania z raju. Możecie mi wierzyć, że zaledwie chwilę przed nim zaczęła się także literatura. Była przyczyną tego wygnania, ale zarazem jedyną rzeczą, którą człowiek z raju wyniósł.
Opowiadanie posiada tę ogromną przewagę, że jest szyte na miarę opowieści. A z kolei opowieści mają tę czułą cechę, że wychodzą opowiadaniom naprzeciw. Opowiadanie jest najszczęśliwszą z pułapek, do której może wpaść puszczona wolno opowieść (pechowe opowieści kończą pod postacią spotów reklamowych). Zatem jedno opowiadanie zawiera zwykle jedną opowieść, jest ciałem dla jej duszy, ale są również takie opowiadania, w których tłoczy się kilka zręcznie splecionych opowieści. Czasami może się stać, że opowiadanie oprócz samych opowieści obejmie także ich rozmaite części czy odnogi. A skoro o nogach mowa: opowieści wprawiają nasze życie w ruch, a opowiadania są jego budowniczymi. Chcę przez to powiedzieć, że nasze życiowe historie przejmują od opowiadań ekspozycję, hierarchię, pointę, czyli kompozycję, budowę, strukturę, i tak, jak opowieści nas ożywiają (jak szem ha-meforasz ożywia Golema), tak opowiadania nas strukturyzują. Opowiadania organizują cały nasz ludzki wszechświat, składają się na jego architekturę. Nie twierdzę jednak, że za pośrednictwem opowiadań można zrozumieć zagadkowość ludzkiej egzystencji. Oczywiście nie można. Lecz gdyby istniał jednak jakiś sposób, to właśnie taki z udziałem opowiadań.
Stara mądrość powiada, że powieści pisze się tyłkiem, podczas gdy opowiadania głową: powieść trzeba wysiedzieć, a opowiadanie wymyślić. Większość napisanych powieści tylko to potwierdza, a kilka z nich, stanowiących wyjątek, składa się właśnie z opowiadań. Zarysy opowiadań dostrzeżemy na przykład w architekturze powieści Garcíi Márqueza, w Blaszanym bębenku Grassa, ale także w Malowanym ptaku Kosińskiego, w powieściach Kundery i oczywiście w Przemyślnym rycerzu Cervantesa albo Dobrym żołnierzu Szwejku Haška. Dzięki temu, że opowiadania składają się w większe całości (zresztą składają się w nie zgodnie z prawem opowiadaniowej kompozycji), tworzą kolejną, powieściową historię, która posiada swój własny ciąg fabularny. Jedno jest pewne: opowiadanie to kamień węgielny prozy, ale zarazem jest ono integralnym, samowystarczalnym kosmosem. Bowiem fakt, że opowiadania mogą stanowić część składową powieści, tworzyć większą całość, nie oznacza wcale, iż nie posiadają przy tym „kompletnej informacji genetycznej”, własnego genomu. Najlepiej ilustrującym to przykładem, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem, jest opowiadanie Kundery Ja, smutny Bóg. Gdzieś już kiedyś pisałem, że jest w nim zawarta cała Kunderowska twórczość prozatorska, a teraz tylko dodam, że autorowi wystarczyło, aby cierpliwie wyłupił ją z opowiadania jak z magicznego orzecha (co potwierdza fakt, że Kundera usunął ze swojego dorobku opowiadanie Ja, smutny Bóg: wyrzucił je niczym zmiażdżoną łupinę).
Do najlepszych opowiadaczy należą również tacy, którzy nigdy nie mieli wystarczająco ciężkiego tyłka, aby napisać powieść, lub ich talent nie zawierał zdolności układania „genetycznych klocków” w większe całości albo te układanki po prostu ich nie interesowały, ponieważ właśnie dzięki opowiadaniu potrafili wyrazić swoją literacką rzeczywistość czy – jak wolicie – swoją relację o świecie. Należy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że między owymi prozaikami znajdzie się kilku takich, którzy swoimi opowiadaniami znacząco wpłynęli na postać i rozwój powieści pod koniec naszego i poprzedniego stulecia: byli to przede wszystkim Anton Pawłowicz Czechow i Jorge Luis Borges. Istnieją również prozaicy, którzy napisali jakąś powieść, ale nie może się ona równać z ich opowiadaniami: przede wszystkim Iwan Bunin i Jan Čep (nawet jeśli ten pierwszy dostał Nobla właśnie za kompozycyjnie i jakościowo nierówną powieść, a nie za niektóre z tych doskonale skomponowanych zbiorów mistrzowskich opowiadań). Dodałbym do nich jeszcze Izaaka Baszewisa Singera, którego powieści, jakkolwiek znakomite, nie mają przecież szansy na znalezienie się w cudownej przestrzeni zaludnianej przez jego opowiadania. A przy okazji myślę sobie, że nawet jeśli nie mogę wiedzieć nic o niezachowanej powieści Izaaka Babla (podobnie jak nikt z was), jedno wiem na pewno: napisanie tak gęstego, mocnego i klarownego destylatu rzeczywistości, jakim są opowiadania Babla, jest ponad ludzkie siły. Pozwólcie mi przytoczyć kolejny dobry przykład, z trochę niższej półki: wszystkie grube powieści „mistrza grozy” Stephena Kinga wymieniłbym bez wahania na dwa, trzy krótkie opowiadania Roalda Dahla. No i kiedy ktoś w końcu napisze historię literatury widzianą z perspektywy historii opowiadania, a nie samej powieści?
Opowiadanie jest gatunkiem niedocenianym – nie tylko w historii literatury, ale także w praktyce wydawniczej i ze strony krytyki literackiej. Zbiory opowiadań rzadko kiedy i zawsze ze wstydem otrzymują nagrody literackie, a genialny prozaik, który urodził się, by zostać autorem opowiadań, nigdy nie zostanie oficjalnie dopuszczony do złapania za rogi wielkiego byka Literatury, jak to się niemal udało największemu prozaikowi naszego stulecia, Jorge Luisowi Borgesowi. Ta postawa wpływa niestety także na czytelników, którzy uważają opowiadanie za podrzędny gatunek i jedynie w wyjątkowych przypadkach czytają zbiory opowiadań, a ewentualną łaskę okazują opowiadaniom z czasopism, gatunkowi służącemu do zabijania czasu podczas długiej jazdy pociągiem.
Opowiadanie ma – w przeciwieństwie do powieści – dwie niezaprzeczalne zalety. Można je przeczytać jednym ciągiem, a więc wszystkie ważne szczegóły pozostają w pamięci, są ciągle obecne, jak gdyby były widziane jednym spojrzeniem. Nie jest to wcale nieistotna zaleta, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że na różnicy perspektyw oparta jest również rozdzielność sztuk (dzieła artystyczno-użytkowe percypowane od razu, jako całość, czyli w przestrzeni, powieści i dzieła muzyczne stopniowo, faza za fazą, czyli w czasie). Zatem opowiadanie jest właśnie ową „sekundą wieczności”, w której przestrzeń stapia się z czasem. Kolejną zaletą opowiadania jest jego zdolność do szybkiego reagowania, błyskawicznego „skraplania rzeczywistości”, bez jakiejkolwiek potrzeby potężnego, laboratoryjnego działania powieści. Ta dwoista natychmiastowość opowiadania – to, że percypujemy je od razu jako całość oraz fakt, że zręcznie reaguje ono na bodźce zewnętrzne – powinno je predestynować do zajmowania w literaturze pozycji uprzywilejowanej. Pozostaje jednak wyłącznie tajną, prominentną kastą, szlachetnym zakonem, który, niemal niewidoczny (jak ci japońscy dżentelmeni z opowiadania Niewidzialni Japończycy Grahama Greena), trzyma się gdzieś na uboczu wielkiego literackiego świata.
Powątpiewam w przyszłość powieści w świecie, w którym Obraz zyskuje coraz większą przewagę nad Słowem, a powieściopisarze stają się scenarzystami filmowymi i telewizyjnymi, opowieści zaś są masowo wyławiane przez sieci wideokultury. Moje wątpliwości nie dotyczą jednak opowiadania, które to wszystko z oczywistą oczywistością przeżyje, na przykład ukryte pod kamuflażem bezwartościowych opowiadań z czasopism albo streszczenia scenariusza filmowego. Przeżyje wszystko dzięki swojej notorycznej skromności (ukryte niby pluskwa pod ramą Obrazu) i na długo pozostanie jedynym ocalałym z „Galaktyki Gutenberga”, ale zarazem kokonem, z którego kiedyś – po długiej i szarej epoce Obrazu – wyleci barwny motyl Słowa.
Albo jeszcze inaczej. Upadek cywilizacji, kultury, naszego świata – wyobraźcie to sobie pod postacią bezludnej wyspy, na której ockniemy się wraz z zaledwie trzema książkami, czy też mówiąc dokładniej: z trzema opowiadaniami – Jarmilką Hrabala, opowiadaniem Kundery Ja, smutny Bóg oraz tekstem Nie jestem pewien Ivana Vyskočila. Nie wątpię, że te trzy opowiadania wystarczyłyby, aby pewnego razu wykluła się z nich nie tylko cała literatura czeska, ale i światowa, włącznie ze wszystkimi napisanymi i nienapisanymi powieściami. I nie tylko literatura, ale i kultura w ogóle. I nie tylko kultura, ale i cywilizacja, cały nasz ludzki świat, który jest – czego w większości sobie nie uświadamiamy – postawiony na dwóch-trzech opowiadaniach, na opowiadaniowym trójnogu stojącym gdzieś pośrodku kosmosu. Oczywiście możemy się różnić, zarówno w doborze tych opowieści, jak i ich liczbie. Sam znam kilka innych kombinacji. Ale to naprawdę nie jest aż tak istotne.
I jeszcze na koniec: dwa lata spędziłem jako działonowy przy baterii przeciwlotniczej w tak zwanych „kwadraciakach” w koszarach w Josefowie. Ani krztyny prywatności, żadnych warunków do czytania powieści. Ale udawało mi się tam przeczytać jakieś opowiadanie. Kiedy ktoś mówi o pobycie w wojsku, nie mam nic do powiedzenia. Z tych dwóch lat nie pamiętam nic innego niż czytanie na raty opowiadań Moravii i Faulknera. Przez te dwa lata przylgnąłem do tych dwóch książek: Opowiadań rzymskich Moravii i Róży dla Emilii Faulknera. Na zawsze. Oraz do gatunku, jakim jest opowiadanie. I przypuszczam, że to wydarzenie mogło także wpłynąć na moje wyznanie opowiadacza.
Czerwiec 1996
(Wydawnictwo Petrov, Brno 2000)