16.05.2024

Nowy Napis Co Tydzień #254 / Przyśniona rzeczywistość i spełniony sen

Ceremonie pogrzebowe i towarzyszące im przyjęcia konsolacyjne są mocno zakorzenione w polskiej tradycji, a ich początki na naszych ziemiach sięgają jeszcze czasów przedchrześcijańskich. Zgromadzenie rodziny, przyjaciół i bliskich nad grobem zmarłego służyć miało nie tylko ostatniemu pożegnaniu, ale również szczególnemu spotkaniu żywych – czasem pierwszemu lub zdarzającemu się po latach. Mimo że okoliczności takich zjazdów – wpisane w religijny rytuał oraz związane z refleksją nad przemijaniem – w naturalny sposób powinny tonować nastroje oraz łagodzić wieloletnie czasem napięcia i animozje, nie zawsze są to spotkania łatwe i przyjemne. Warto w tym miejscu przypomnieć chociażby film Jacka Bromskiego z roku 1984, zatytułowany Ceremonia pogrzebowa, gdzie spotkanie rodzinne po śmierci wybitnego profesora etyki ujawnia głęboki kryzys moralny wspólnoty i sięgające głębokiej przeszłości konflikty i kompleksy.

W najnowszej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego mamy do czynienia z podobnym zawiązaniem akcji: śmierć i pogrzeb powszechnie znanego w prowincjonalnym dolnośląskim miasteczku trenera piłkarskiego jest pretekstem do spotkania przy stole ludzi, o których Norwid powiedziałby, że choć łączą ich więzy krwi lub wspólne nazwisko, to jednak „głębia pomiędzy nimi wre i oceani”. Dla mieszkającego na co dzień w Wiedniu głównego bohatera powieści, Roberta Na Drugie Krzysia, dla którego zmarły był ojcem chrzestnym, pogrzeb w rodzinnym mieście na Dolnym Śląsku jest dodatkowo związany z podróżą: nie tylko tą fizyczną, liczącą blisko czterysta kilometrów jazdą samochodem w upalny lipcowy dzień przez Austrię, Czechy i Morawy – ale również historyczną wędrówką pamięci, przez Bukareszt, Odessę, Stanisławów, przez zakamarki swoich wspomnień i snów.

Jedna z ciotek Roberta przywołuje włoskie powiedzenie o tym, że „pogrzeby dają życie”. Faktycznie, losy protagonisty Fisharmonii mogłyby być egzemplifikacją tej tezy. Chociaż w krótkim czasie traci on dwie bliskie osoby – chrzestnego, a potem matkę – to wydaje się, że znacznie więcej odzyskuje. Pogrzeb, który odbiera mu żywych, pozwala odnaleźć zmarłych, którzy przecież wcale tak naprawdę nie odeszli, tylko gdzieś się ukryli. Przodkowie żyją w naszym kodzie genetycznym, w rodzinnych wspomnieniach i legendach, patrzą na nas z fotografii, nawiedzają nas we śnie, ich duch zaklęty bywa w przedmiotach – na przykład w kiczowatych, szklanych kulach, które namiętnie kolekcjonowała przez całe życie babka Roberta, albo w tytułowej fisharmonii z ręcznym miechem, którą dziadek przywiózł w czasie drugiej wojny światowej z Odessy.

Robert, pozbawiony ojca w wieku czterech lat, żyje jakby z podciętym korzeniem. Rozgoryczona zdradą i rozstaniem matka skutecznie obrzydza mu wszystko, co związane z rodziną Felicjana Kality: on sam to niezmiennie fircyk, mieszaniec, karakan, głupek i tchórz; jego matka, Maria Popescu, to „cyganicha”; siostra ojca „ma kłamstwo i cygaństwo wypisane na twarzy. Kłamie szybciej, niż myśli. Jej córki też”; brat dziadka Rudolf – „pijak i dziwkarz”; nawet pies ojca to „jakaś rumuńska rasa dla idiotów”, „głupie bydlę z głupim panem”. A w ogóle „cała ich rodzina to degeneraci”, „banda oszustów, krętaczy, farbowanych lisów, nierobów. Żadni z nich Polacy, a tym bardziej katolicy”H. Klimko-Dobrzaniecki, Fisharmonia. Snówpowiązałka, Warszawa 2023, s. 182, 13.[1].

A przecież nawet taki podgniły korzeń wciąż pełni istotne funkcje: nie tylko stabilizuje roślinę w jej podłożu, ale również umożliwia czerpanie wody i soli mineralnych, niezbędnych do prawidłowego rozwoju. Dlatego Robert odczuwa tak silną potrzebę, żeby spojrzeć prosto w oczy wiecznie nieobecnemu i uciekającemu przed nim ojca, żeby się z nim skonfrontować, przedstawić mu wreszcie swoją żonę, przypomnieć o swoim istnieniu. Taką okazję stwarza właśnie pogrzeb wuja Stefana. Felicjan co prawda po raz kolejny mu się wymyka, ale dzięki kuzynom bohater odzyska swoich przodków – pradziadka, który ze Stanisławowa musiał uciekać na Bukowinę przed zasłużoną pomstą brata, babkę Greczynkę, brata dziadka Rudolfa i jego żydowską żonę Hesię…, a także osoby ze starej fotografii przechowywanej przez ciotkę.

Wspomniana fotografia pełni w powieści Klimko-Dobrzanieckiego szczególną, niemal magiczną funkcję: jest portalem do równoległej rzeczywistości i katalizatorem snów. Przedstawia ona pradziadka na tle tartaku, z dwoma najstarszymi synami (jeden z nich jest dziadkiem Roberta, drugi – ojcem poznanego po pogrzebie wujka). Niezwykłe jest to, że tę fotografię bohater widział dwukrotnie: najpierw przyśniła mu się wraz z komentarzem pradziadka, drugi raz oglądał ją u nowo poznanej ciotki w czasie spotkania po pogrzebie. W ten sposób sen wiąże rzeczywistość, nadając sens rodzinnym parantelom, a rzeczywistość stanowi rozwiązanie zagadkowego snu. Sam przodek – mimo że przemawia we śnie z perspektywy wieczności – oddaje hołd nowoczesnej technice: „Fotografia to był jednak niezły wynalazek. Gdyby nie ona, nie śniłbyś. Nie wiem, czy bez niej przyszedłbym do ciebie”. Wspomina również mistrza fotografii – Ormianina ze Stanisławowa, który potrafił utrwalić na kliszy nie tylko ludzi, ale również ich dusze. Pradziadek zostawia Robertowi instrukcję:

Dużo tego. Z czasem ci się powiąże. Przecież jesteś małą cząstką mnie. […] wsłuchaj się w ten sen. Zapamiętaj. Jak coś, to noś zawsze przy sobie aparat fotograficzny. Fotografuj duszeTamże, s. 62–63.[2].

Dzięki tej przyśnionej, a potem zmaterializowanej fotografii Robert rozpoznaje twarze – teraz wie już na przykład, kim była para starszych ludzi, którą spotkał na cmentarzu, gdy jako piętnastolatek płakał nad grobem dziadka; rozumie, dlaczego jest fizycznie tak podobny do nieznajomego człowieka w eleganckim wełnianym płaszczu i czarnych, skórzanych butach z czerwonymi czubkami. Splątane wątki rodzinnej historii zyskują swoją osnowę oraz szerszy kontekst. Robert po raz pierwszy dowiaduje się o wieloetnicznych korzeniach rodziny ojca – wujek żartuje, że oni wszyscy są „ze stosunków międzynarodowych”.

Zmartwychwstała dzięki pogrzebowi wuja Stefana przeszłość ma dla Roberta również znaczenie diagnostyczno-terapeutyczne. Już wie, że refluks żołądkowy, z którym zmaga się od lat, przestrzegając – z mniejszą lub większą konsekwencją – surowych zaleceń dietetycznych i starając się prowadzić „zdrowy tryb życia”, ma podłoże genetyczne, że przyczyną przedwczesnej śmierci dziadka był nowotwór żołądka, że na dolegliwości żołądkowe cierpią również wujek i ciotka („Rodzina dziedziczy dobre, ale też chujowe rzeczy…”Tamże, s. 171.[3]). Ta wiedza oczywiście nie likwiduje objawów, ale pozwala poczuć się raźniej i korzystać z wielopokoleniowej mądrości medycznej (kwaśne mleko, czysta wódka).

Przeszłość może leczyć – a przynajmniej nieco koić ból – ale również zatruwać umysł i jątrzyć rany. Tak jest w przypadku matki Roberta – Maryli. Zdradzona przez młodszego o dziesięć lat męża w bardzo trudnym momencie swojego życia – gdy jako matka małego synka przez rok walczyła samotnie o życie w sanatorium dla gruźlików, nie potrafi uwolnić się od przeszłości i wspomnień, które stają się dla niej miejscem nieustającej kaźni:

[…] nie potrafiła się wyleczyć. Z nich. Z ojca. Z przeszłości. Po swojemu przerabiała to, co było, w to, co jest. Ciągle o nim. Ciągle z nim. Tak bez końca. Miała najświeższe informacje na jego temat. Jej nowe życie było tak naprawdę bardzo, ale to bardzo stare. Kręciło się wokół tej niefortunnej przeszłości, która dawno powinna odejść, a którą reanimowała przy każdej nadarzającej się okazjiTamże, s. 123.[4].

Maryla Kalita, zionąca nienawiścią do byłego męża i całej jego rodziny, wciąż nosi na palcu obrączkę ślubną. Robert jest przekonany, że nie może jej zdjąć z powodu opuchlizny. Na krótko przed śmiercią matki dowiaduje się jednak, że przez całe życie nie zdradziła ojca, a jej życzeniem jest zostać pochowaną z obrączką.

Podobnie jak od przeszłości matka nie potrafi uwolnić się od miejsca. Ziemie Odzyskane, na które została na dziesięć lat zesłana po studiach, by odpracować stypendium, stały się smutnym miejscem jej przeznaczenia. W rozmowie z żoną Robert zwraca uwagę na toksyczne – mówiąc językiem współczesnej psychologii – uwikłanie matki:

[…] moja matka nie znosi tego miejsca. Mieszka tu tylko dlatego, że nie chciało się jej wrócić w rodzinne strony. Z wygody. Rozumiesz? Ona się męczy dla wygody! To jakaś chora sprzeczność!Tamże, s. 131.[5].

Tylko czy zmiana miejsca potrafi uwolnić od pamięci? W sennym monologu pradziadka sprzed stu lat słyszymy: „Wyjechać. Uciec. Zostawić wszystko i wszystkich. Łatwiej się wyjeżdża, jeśli nie ma się czego zabrać. Lżej na duszy”Tamże, s. 61.[6]. Robertowi się udało. Od lat mieszka w Wiedniu, tam ma pracę, tam założył rodzinę. Ale chociaż rodzinne miasteczko jest dla niego „smutnym miejscem ze smutną przeszłością, które zamieszkują smutni ludzie”, wraca tu i będzie wracał coraz częściej, nie tylko na pogrzeby. Dolnośląska Bielawa jest z nim/w nim w Pradze i Wiedniu, w Kopenhadze i nad Adriatykiem. Sprawdzają się słowa pradziadka o tym, że „można być w kilku miejscach równocześnie”.

Nie trzeba uruchamiać specjalnych procedur śledczych, by w powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego dostrzec wyraźne wątki autobiograficzne: książka dedykowana jest „Pamięci Mamy, która krótko za męża miała mojego ojca”; Bielawę na Dolnym Śląsku, z której pochodzi autor, zidentyfikować można chociażby dzięki neogotyckiemu kościołowi z drugiej połowy XIX wieku, słynącemu z ponadstumetrowej wieży (siódma w Polsce pod względem wysokości); obecnie pisarz mieszka w stolicy Austrii. Z uwagi na rygorystyczne przepisy RODO nie zamierzam sięgać do danych wrażliwych, takich jak aktualny stan zdrowia tudzież choroby przebyte i dziedziczne. Tym bardziej że Fisharmonia mimo autobiografizmu ma szansę stać się uniwersalną opowieścią o budowaniu/rekonstruowaniu własnej tożsamości – na którą w równym stopniu składa się to, co obecne, oraz to, co minione i wyśnione.

Taka rekonstrukcja jest procesem. Przypomina żmudne zbieranie odłamków potłuczonego naczynia, które trzeba posklejać, by znowu można w nim było przechowywać wodę. To dlatego narracja powieści jest fragmentaryczna, a różne plany czasowe i przestrzenne przeplatają się w niej jak we śnie. Ich scalenie jest wspólnym zadaniem rekonstruującego zdarzenia i usiłującego powiązać sny z rzeczywistością podmiotu opowiadającego oraz czytelnika. W wielkiej narracji epickiej – a za taką uznać należy przecież opowieść o ludzkim życiu, choćby tym rodzinnym czy nawet indywidualnym – istotne są również detale i imponderabilia: smaki, zapachy, niedosłyszane rozmowy, zatarte kontury, niezidentyfikowane postaci. Zamysł narracyjny tej powieści odczytuję, zgodnie z jej podtytułem, jako próbę powiązania tego chaosu przeszłości i teraźniejszości w jakiś wspólny splot – nie zawsze czytelny w swojej osnowie, ale łączący w całość wszystkie nitki wielowątkowej historii rodzinnej i prywatnej.

 

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Fisharmonia. Snówpowiązałka, Warszawa: Noir sur Blanc, 2023.

Na okładce znajduje się fotografia kobiety stojącej w wejściu do budynku w sukni ślubnej, czeka na nią mężczyzna w garniturze i płaszczu. Na pierwszym planie znajduje się również pusty dziecięcy wózek
Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Przyśniona rzeczywistość i spełniony sen, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 254

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...