Nowy Napis Co Tydzień #254 / W rulon zwinięte odcinki. Roman Orwid-Bulicz. Z patriotycznego i kryminalnego repertuaru emigracyjnej popkultury
Może kiedyś, gdy się będzie pisało historię naszych czasów, uczeni profesorowie dadzą na seminarium historycznym studentom do ręki zwykły romans kryminalny i powiedzą:
Oto właśnie jest najlepszy dokument historyczny drugiego ćwierćwiecza XX wieku. Znajdziecie w nim wszystko…
Andrzej Tomicki (Jerzy Drobnik), 1948
A. Tomicki [J. Drobnik], Po przeczytaniu kryminalnego romansu, „Orzeł Biały”, nr 45 (331), 6 listopada 1948, s. 2. [1]
Znany literat
Wpadła mi w ręce z opóźnieniem Dzika biblioteka Pawła Dunina-Wąsowicza. Rodzaj to – między innymi – hołdu złożonego literackiej kulturze masowej PRL. Jesteśmy z autorem prawie rówieśnikami – urodzony ostatniego dnia 1967 roku redaktor „Lampy i Iskry Bożej” oraz odkrywca talentu Doroty Masłowskiej jest raptem niecałe dziesięć miesięcy starszy ode mnie. Nietrudno więc odnaleźć w jego ni to panoptikum, ni to pamiętniku–lasku rzeczy (kojarzących się z lżejszymi i ekstrawaganckimi pozycjami nieokiełzanego księgozbioru) masę pokoleniowych pokrewieństw. Nie w nich jednak będziemy się pławić.
Przy tylu wspólnie dzielonych zainteresowaniach najsilniej zaskoczą różnice. Raz tylko i mimochodem wspomni o wydawnictwie „drugiego obiegu”, nie tłumacząc nawet, że taki charakter nosiła wydawana przez uczestników Ruchu Wolność i Pokój biblioteka „A capelli”. Trudno uwierzyć, by w latach licealnych i początku studenckich nie miał profesorski syn z nimi do czynienia. Cała generacja urodzonych w dekadzie lat 60. jest naznaczona szeroką dostępnością do kartek wypełnionych małym, niewyraźnym zwykle, drukiem. Bliźniacze ramię tego doświadczenia – literatura emigracyjna (często występowały w uścisku: książki z Londynu czy Paryża powielane były przez niezależne oficyny) także kiełkuje w homeopatycznych rozmiarach.
Dunin-Wąsowicz wśród fantastycznonaukowych cymeliów wymienia Drugi front Tadeusza Lubicza (Lubicz-Brzezińskiego), nie wzmiankując ani o dokładnym miejscu, ani o dacie edycji, ani o podtytule (Londyn 1941, Powieść nawpół prawdziwa, nawpół fantastyczna). Określa publikację jako historię alternatywną wojny 1939 roku: „Polsce udaje się […] odeprzeć niemiecki atak dzięki zastosowaniu tajnej broni – bezzałogowych samolotów, które dziś nazwalibyśmy dronami. Ośrodek, w którym powstawały, umiejscowił autor pośród poleskich bagien”
Może tej książki Dunin-Wąsowicz również nie czytał? Jak przyznaje w przypadku tomiku Precz z księżycem! ks. Janickiego? Wspomni też, że druga część „mu się zawieruszyła”, ale nic nie wie o trzeciej. W rzeczy samej Precz z księżycem! (1967)to ostatni akt trylogii, zainicjowanej wcześniej dwoma tomikami Porwanego w przestrzeń. Powieści fantastycznej (1959, 1960) oraz – w ramach „Biblioteki Gazety Niedzielnej”, nakładem katolickiego Veritasu, choć bez daty wydania – sequelem zatytułowanym Wenus w opałach. Natomiast w prezentacji latynoskich Władców przestrzeni wychodzi mój imiennik niewiele poza odwzorowanie słowami lica okładki, której to maniery nie mam zamiaru krytykować, gdyż projekty okładzin wszystkich wspomnianych książek działają na wyobraźnię.
Lata temu – rewelacja, że na emigracji wydawano nie tylko literaturę piękną najwyższych lotów, prozę polityczną i historyczną, wspomnienia czy dokumenty – stanowiła dla mnie kamień milowy w postrzeganiu kultury polskiej tworzonej poza obszarem okupowanym przez Sowiety. Wiadomo było nieco o Marianie Hemarze, ale mniej już o kabarecie, rewii, piosence, skeczu. Lżejsze piśmiennictwo o tematyce fantastycznej, katastroficznej, dystopijnej, kryminalnej czy obyczajowo-miłosnej, podobnie jak powieść odcinkowa i broszurowa, stanowią dotąd prawie krystalicznie czystą tablicę w sali naszego dziedzictwa. Inaczej niż popkultura czasów PRL z takim pietyzmem, znawstwem i rozmachem odmalowana w Dzikiej bibliotece.
Mieszkając w Londynie w latach 2001–2009, zapuściłem głęboko korzenie w czytelni Biblioteki Polskiej POSK. Szczególną przyjemność sprawia sięganie do wyprężonych na podręcznych półkach szeregów oprawnych roczników „Wiadomości”, „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” oraz „Orła Białego”. Podczas jednej z podróży po kartach tego ostatniego (nie pamiętam, którą z licznych ścieżek wtedy podążałem) rzuca się w oczy zdanie pewnego nagłówka: „Znany literatp. Roman Orwid-Bulicz…”
Krzysztof Ćwikliński, odnotowując w tym samym mniej więcej czasie rejestr emigracyjnych dramaturgów, zauważy „ogromną rzeszę pisarzy, których twórczość pozostała mało znana lub też w ogóle nieznana”. W tej „rzeszy” wyszczególnia i Romana Orwida-Bulicza. Lokuje go pośród takich nazwisk jak – „na przykład” – Janusz Teodor Dybowski, Tadeusz Kordian Sowicki, Józef Bzowski, Antoni Wasilewski, (w tym miejscu listy przywołany jest Orwid-Bulicz), Zygmunt Jabłoński czy Edward Chudzyński i dodaje, że ich absencja nie jest sprawiedliwa. Przecież „zapewne ich dzieła nie były pozbawione artystycznych walorów”
Właściwie powinienem w tym miejscu poprosić o łaskawe przeczytanie szkicu „Splątane włókno dziwnej tkaniny”: Roman Orwid-Bulicz i jego „nieliterackie książki”
Bitwa pięciu przy śniadaniu
Nigdy nie rób rozrachunków z losem w płaszczyźnie uczuć, gdyż zawsze będziesz się uważał za oszukanego
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Nie tylko dla dorosłych. Powieść detektywna, odc. 13, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” 1963. Przy cytatach z powieści rezygnuję z każdorazowego przytaczania daty dziennej publikacji danego odcinka. [8]
Przydomek „Orwid” przyjął jako pseudonim. Urodził się w Dojazdowie pod Krakowem w 1902 roku, a zmarł 71 lat później w szpitalu w Bangor (Walia). Prawnik i urzędnik w II RP, szczyt kariery osiągnie piastując funkcję starosty w Skałacie. Po wojnie – przedostawszy się nielegalnie na Zachód – pisarz oraz działacz społeczny, początkowo w Niemczech, następnie w Wielkiej Brytanii. Literacką orkę zacznie od trzech lekkich powieści kryminalnych (Moja pierwsza sprawa i jego. Powieść detektywistyczna, Drugie wydanie powieści, Dolary… dlaczego czyste? Powieść, „Wydawnictwo Powieści Sensacyjnych”) ogłoszonych w Monachium w 1947 roku. Mierzy się z – niestroniącymi od eksperymentów formalnych – dramatami dotykającymi problematyki Katynia i niemieckich kacetów (Świadek. Sztuka w 3 aktach, Londyn 1953 oraz Próba, wystawiona w 1950 roku).
Pierwszą grano 58 razy w Londynie oraz „w różnych obozach na terenie Wielkiej Brytanii
Aktywny i znany elitom oraz szerszej publiczności uczestnik polskiego życia społeczno-kulturalnego nad Tamizą, autor powieści odcinkowych oraz publicystyki ogłaszanej w formie pism ulotnych czy na łamach prasy. Zwolennik obozu prezydenta Zaleskiego i współpracownik czasopism „Tygodnik” oraz „Rzeczpospolita Polska”. „Literacki sierżant”, który swe pióro podporządkuje rozrywce i propagandzie, jak również powinnościom świadka makabr XX wieku. Jako jeden z niewielu autorów pozostawi dzieła przedstawiające wszystkie najważniejsze hekatomby lat 1939–1945: wywózki na Wschód i zbrodnię katyńską, męczeństwo Żydów i powstanie w Getcie Warszawskim, powstanie warszawskie, niemieckie obozy koncentracyjne oraz nową okupację. Dorobek ten kontrastuje jakby z rolą popularnego twórcy „powieści detektywnych”, drukowanych między innymi przez „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”. Ostatniej fazie jego dynamicznego talentu poświęcimy niniejszy szkic.
***
Jesienią 1942 roku nieznany z nazwiska redaktor ukazującego się w Szkocji „Dziennika Żołnierza”, występując pod kryptonimem McF (może to niedawny edytor polityczny „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” Ludwik Rubel?) podaje przepis na „szemat” (jak wtedy zapisywano i wymawiano słowo „schemat”) powieści odcinkowej. Tekścik pod tytułem Zamiast powieści zapełnia tradycyjnie zarezerwowany dla tego gatunku twórczości ulotnej dół drugiej kolumny czasopisma. Sprawia wrażenie palniętej z wprawą fachowca zapchajdziury – materiału wrzuconego w ostatniej chwili na miejsce pierwszego odcinka serialu, który nie dotarł. Ujawnia zarazem z bezwzględną szczerością specyfikę użytkowej prozy, ukazując ją od kuchni, ze strony „producentów”:
Od pierwszego dnia naszej pracy w redakcji rozglądamy się za powieścią, którą chcielibyśmy drukować […]. Taka powieść daje zawsze dobre rezultaty dla obu stron, to jest dla czytelników i członków redakcji. Czytelnik lubi powieść, która go interesuje, przywiązuje się do postaci i w podnieceniu zwykle oczekuje na następny numer gazety, aby poznać dalsze losy swych bohaterów.
Przerwijmy na chwilę. Nie znamy dreszczyku powyższych emocji. Nie tylko etapowa formuła serwowania narracji umarła, ale też tradycyjna, przynosząca ją prasa ma się ku końcowi. Spoczywa więc na nas może obowiązek poświadczenia, że zdarzały się przecież nierzadko podobne ekscytacje i cechowały się one najszczerszym napięciem. W „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” – następcy wojennej gazety – znajdziemy po 21 latach wymowny dowód. To znaczy – jest ich sporo, lecz ten wydaje się miarodajny. List do redakcji opatrzony nagłówkiem Niech żyje Sądek! głosi: „W imieniu pięciu czytelników «Dziennika» w mojej rodzinie, którzy się codziennie sprzeczają przy śniadaniu, kto pierwszy przeczyta odcinek powieści wznoszę okrzyk: Niech żyje Sądek!”. Korespondencję sygnuje Witold Faszczewski z Wimbledonu
Nagle […] przyszła jakaś niedyspozycja – miejmy nadzieję, chwilowa, jak najkrótsza! – i powieść urwała się na wysokiej nucie, niemal tak, jak urywa się melodia hejnału mariackiego. Redakcja ma kłopot, a czytelnicy denerwują się, chcąc wiedzieć, jak autor wybrnie z matni wątków […]. Musimy czekać, życząc […] szybkiego powrotu do maszyny
Z. Nowakowski, Czy Danusia już umarła?, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 28 maja 1952. [12].
Jeśli Napoleon Sądek to „ekstraklasa” w dziedzinie emigracyjnej powieści odcinkowej (ogłosił ich aż trzynaście
Wróćmy do charakterystycznych dywagacji wydawców:
Dla redakcji pożytek jest oczywisty. Na denerwujące pytanie dyżurnego redaktora: „Co dajemy dziś na drugą stronę?” – pada wtedy lekka niefrasobliwa odpowiedź: „Oczywiście powieść!”. Redakcja zwykle w podstępny sposób wyzyskuje zainteresowanie czytelników. […] W najciekawszym miejscu […] kończy się odcinek, kończy się strona i trzy figlarne literki wyraźnie kpią sobie […]: – D.c.n. – Dalszy ciąg nastąpi! A na drugi dzień czytelnik rzuca się znów na gazetę i pens jest pewny
(McF), Zamiast powieści, „Dziennik Żołnierza” (Glasgow), 28 listopada 1942. [14].
To naturalnie układ idealny, zadowalający obie strony. W praktyce bywało inaczej. Szczególnie że redakcja „Dziennika Żołnierza” deklarowała potrzebę druku „powieści ciekawej, prostej, przyjemnej. Bez sensacji i «czarnych charakterów». Ot takiej powieści z życia”. Nie kryminalnej ani szpiegowskiej, gdzie „roi się od zbrodni, gwałtów, strzałów i szyfrowanych depesz”, a której „odcinek układa się w ten sposób, by głodzona, «mrożąca krew w żyłach» sensacja zaczyna się w piątym wierszu końca”. Zdecydowano się na dwa współczesne cykle stworzone przez doskonale rozpoznawalnego pisarza pozostającego na emigracji, lecz podejmującego odważnie okupacyjną tematykę krajową. To dwie rzeczy Zygmunta Nowakowskiego – wedle jego słów: „wielkie (rozmiarami)”
Również Orwid-Bulicz (jak zobaczymy) decydował się na poniechanie gwarantującego sukces thrillera na rzecz dzieła podejmującego aktualne (lub prawie aktualne) problemy rodaków w zajętej przez wroga ojczyźnie. Nim rozwiniemy wątek pozostańmy chwilę przy sprawach związanych ze specyfiką samego gatunku. W glosie do jednego ze swych kryminałów zauważał:
Nie znam bardziej ryzykownej i trudniejszej formy literackiej nad powieść drukowaną w odcinkach. Praca wyjątkowo niewdzięczna. Autorowi nie daje żadnej satysfakcji, gdyż jego „dzieło” ma żywot krótki i stale, powoli, codziennie wędruje do… kosza. Ani w pamięci ludzkiej, ani w bibliotekach śladu po sobie nie zostawia
R. Orwid-Bulicz, Powieść odcinkowa. Słowo od autora, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 24 stycznia 1963. [16].
Cytowaliśmy to wyznanie, nie wiedząc, że wzbudziło rezonans większy niż powieść, której dotyczyło.
Listy do redakcji mieszczą się w obszarze tradycji medialnej zbliżonej do powieści odcinkowej. Stanowią fascynujący budulec odsłaniający realia życia, myśli i uczuć odbiorców prasy, do której były kierowane. Przy 51. odcinku sagi Nie tylko dla dorosłych wydrukowano list Marii Kłosowskiej z Londynu (SE 13):
Bardzo nieścisła jest informacja p. Orwida-Bulicza, że powieść odcinkowa, ani w pamięci ludzkiej, ani w bibliotekach, śladu po sobie nie zostawia. O ile się nie mylę Trylogia była powieścią odcinkową i Lalka Prusa, i wszystkie powieści Dumasa. Nie odcinkowość powieści decyduje o jej losie, ale jakość
Powieść [list do redakcji], „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 4 lutego 1963. [17].
Czy Pani Maria zapamiętała rozważania na ten temat Zygmunta Nowakowskiego? Z artykułu sprzed ponad dekady dowiemy się, że Sienkiewicz „śpieszył się zawsze, bo wszystkie powieści pisał z dnia na dzień, i nie pozostawiał redakcji żadnego zapasu”. Felietonista doda, że „pisał jakby na biwakach, zawsze w podróży nieustannej, dzisiaj tu, a jutro tam. Ogniem i mieczem, równie jak pierwsze rozdziały Potopu, rodziły się w Warszawie, Nałęczowie, w Zell am See, w Arcachon, w Reichenhall, w Mentonie, w Meranie, w San Remo […]”. I o drugiego autora zahaczy: „Olbrzymią karierę zrobiła Lalka Prusa chociaż jest to powieść zbudowana wręcz bez sensu, tysiąc razy gorzej niż nawet Emancypantki”. Chyba „Faraon był pisany nie od numeru do numeru, lecz od razu w całości. Zaciążyło to na nim ujemnie”
Daleko posunęła się więc kulturowa samowiedza konsumentów prasy codziennej i jej nieodrodnej córy – powieści odcinkowej. Podobny sąd co londonerka Kłosowska wyrazi Janina Bujnicka, stała czytelniczka z Czarnego Lądu (Tanganika):
Bardzo się myli autor powieści w odcinku „Dziennika”, że powieść odcinkowa ma żywot krótki i wędruje do kosza. Wcale nie! Są tacy, na przykład w Afryce, którzy powieści drukowane w „Dzienniku”, skrzętnie przechowywują [tak w oryginale – P.Ch.], to znaczy wycinają każdy odcinek i robią z tego książkę. Cóż dopiero powieść Nie tylko dla dorosłych. Mnie się ona bardzo podoba. Właśnie wybieram się na urlop do Londynu i powieść tę zabiorę ze sobą na okręt, żeby ją jeszcze raz przeczytać
O powieści odcinkowej [List do redakcji], 12 lutego 1963. [19].
Między innymi zdanie o głównym bohaterze, twórcy gazetowych romansów: „Wyjął jednak z teczki w rulon zwinięte odcinki”.
Przez Pilzno do Andersa
– Bezpieka, czy Enkawude? – spojrzał pytająco.
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Łączniczka Hanka…, odc. 7. [20]
Oto mój portal czasoprzestrzenny. Przenoszę się w nim do Londynu lat czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Chroniąc się w kopule-wehikule, spotykam najpierw tych, których nade wszystko chcę widzieć… Odgraża się Zygmunt Nowakowski jedynowładcy „Wiadomości” Mieczysławowi Grydzewskiemu 9 maja 1949 roku, gdy niewdzięcznik kaprysi przy druku tekstów niegdysiejszej lokomotywy tygodnika: „Artykuł o powieściach w «Dzienniku Polskim» zapewne także ulokuję gdzie indziej”
Wiemy natomiast, co publicysta myślał o pewnej nowej gazecie. Relacjonował w drugim „Dzienniku Polskim” ukazującym się w Detroit:
Niedawno powstało w Paryżu pismo codzienne pt. „Słowo Polskie”. Dziennik jest imprezą bardzo kosztowną […] „Słowo Polskie”, organ Stronnictwa Narodowego […], rozpoczynając swą karierę […] ogłosiło listę wspaniałomyślnych ofiarodawców, którzy rzekomo mieli szerokim gestem finansować to pismo. […] Cóż się […] wkrótce okazało? Przede wszystkim prezes [Karol] Rozmarek stanowczo sprostował informację, jakoby pospieszył z subwencją ze strony Kongresu Polonii [Amerykańskiej]. To pierwsza kompromitacja, za którą rychło posypały się dalsze, jeszcze bardziej przykre. Podane przez redakcję „Słowa Polskiego” nazwiska i adresy […] były po prostu zmyślone […]. Powstał skandal.
Bowiem świeży tytuł, sytuujący się w opozycji wobec prezydenta RP „korzysta z funduszów niby niewiadomego pochodzenia, choć ich źródło można palcem wskazać, bo o tym źródle wszystkie wróble na dachach londyńskich czy paryskich śpiewają”
„Słowo Polskie” jest katastrofalnie słabe, bezbarwne, bez ikry – blada nędza. Kilka egzemplarzy powinno się zachować dla przyszłej Szkoły Dziennikarskiej w Warszawie jako przykład możliwie najgorzej redagowanego pisma. Gorzej już nie można. Londyński „Dziennik Polski” w porównaniu z tą endekoidalną płachtą – jest arcydziełem
J. Giedroyc, J. Mieroszewski, Listy 1949–1956, cz. 1, wybrał i wstępem poprzedził K. Pomian, przypisami i indeksami opatrzyli J. Krawczyk i K. Pomian, szkicem o Mieroszewskich i Mieroszewskim uzupełnił P. Wandycz, Warszawa 1999, s. 210. [23].
Pierwszy numer „Słowa Polskiego. Dziennika wolnych Polaków” („La Parole Polonaise. Journal des Polonais Libres”) ujrzał światło dzienne pod redakcją Witolda Olszewskiego 3 maja 1952 roku. Pismo przetrwało do listopada roku następnego (rzeczywiście nie lada to wyczyn!), a następnie jako „Słowo Polskie. Ilustrowany tygodnik informacyjny” utrzymało się do czerwca 1955 roku (drukowano tam w odcinkach Wicika Żywicę Floriana Czarnyszewicza). Tygodnik przerodził się w miesięcznik „Horyzonty”, który borykał się później z własną historią, splamioną przyjmowaniem subwencji – tym razem od peerelowskich spec-służb
Zapomniane ogniwo (wraz z wcześniejszą powieścią Jeśli jutro wojna) antykomunistycznej beletrystyki biorącej za treść świt nowej okupacji („Rzecz dzieje się w Polsce po wejściu wojsk sowieckich”) inauguruje plastyczna scena w pociągu. Kapitan Czesław Porczyński (według dowódcy „sprawnie działającej organizacji” płk. Molendy jeden „z najdzielniejszych oficerów, którzy brali udział w Powstaniu Warszawskim”) dojeżdża do Katowic:
Opuszczam Kraj, opuszczam moich bliskich, chronię się przed grożącym mi niebezpieczeństwem”. Bije się w pierś, zaciągając się tytoniowym dymem: „[…] to nie jest tylko ucieczka. Wrócę tutaj i to […] jak najprędzej. – Przymknął oczy i w wyobraźni widział już ten obraz. – Armia Polska we Włoszech… sztandary… długie kolumny samochodów, armaty, czołgi i szeregi, szeregi… A potem marsz powrotny i walka – Armia uwalnia Kraj. Rozentuzjazmowana ludność wsi i miast. Wszędzie, na każdym kroku, biało-czerwone flagi i godło wolnego Państwa – orzeł w koronie… W miarę spływania bolszewickich hord coraz dalej na Wschód… Urwało się rozumowanie.
I my zawieśmy teraz głos, gdyż nie zrelacjonujemy drogi przez Kraków, Kalwarię Zebrzydowską–Lanckoronę, Wadowice, Bielsko, Cieszyn (granica z Czechosłowacją), Brno, Pragę, Dubrovice, Parliczki (kordon dzielący strefy okupacyjne) i wreszcie docelowe Pilzno (na każdym przystanku coś się dzieje). Nie chcemy spojlerować zwrotów akcji i kondensować intrygi, choć właśnie one w tej kategorii narracji deklarowane są jako najsolenniejsze elementy. Wydaje się, że lepiej rozpoznać obserwacje i oceny czynione przez czołowych bohaterów o sytuacji ziem, przez które podróżują. Czesław: „Bez większego żalu opuszczał Kraj. Prawda, że wyjeżdża na bliżej nieokreślony czas, ale wróci tutaj. Kiedy to będzie? Może za rok, może za dwa… Przyszłości nikt nie odgadnie”. Molenda „zapewniał go, że bez trudności dostanie się do Drugiego Korpusu, który znajduje się na terenie Włoch. A więc służba… Służba w prawdziwie polskim wojsku”.
Na razie do ciężarówki, okazji do Krakowa, dosiedli się sowieciarze:
Mieli na sobie stare, podarte mundury, a na nogach dziurawe buty. […] Sąsiedztwo tych ludzi zaczęło budzić w Czesławie najbardziej sprzeczne uczucia. Całą mocą nienawidził ich jako swoich wrogów, a równocześnie czuł dla nich coś, jakby litość. Z tym samym uczuciem zetknął się, kiedy obserwował dzikie zwierzęta. Tryb życia, który prowadzą, wydaje im się zupełnie naturalny. Rabują, kradną, polują na drugich, a wszystko dlatego, aby zaspokoić swoje żądze i głód. Na pewno nie mają wyrzutów sumienia. Nie oni więc są winni, lecz system, który ich wychował. Należy sądzić i karać tych, którzy doprowadzili naród rosyjski do stanu zupełnego zezwierzęcenia. To są sprawcy zbrodni i nieszczęścia.
Również po 34 odcinkach, gdy zacznie towarzyszyć Czesławowi tytułowa bohaterka, włoży Orwid-Bulicz w jej zmysłowe usta słowa: „– Spotkanie z pijanym żołnierzem sowieckim jest naprawdę niebezpieczne… […] To nie są ludzie, to […] zwierzęta. Dla nich zastrzelenie tyle znaczy, co […] zabicie muchy”. Kapitan dociera do Krakowa, gdzie rozmawia z wtajemniczonym i również ewakuującym się prof. Kińskim. Wylądują wieczorem na dancingu (z opisu wnosimy, że może w nieśmiertelnym „Feniksie”). Pada profesorska diagnoza, iż „okupant sowiecki jest znacznie chytrzejszy” od poprzedniego:
– Dlaczego?
– Niech pan tylko popatrzy, jak oni postępują. Na razie na wszystko pozwalają, przymykają rzekomo oczy, ale nieznacznie obserwują. Chcecie handlować? – handlujcie! Chcecie kraść – proszę bardzo. Na razie róbcie, co się wam żywnie podoba, a my wszystko skrzętnie notujemy I powoli, nie śpiesząc się, zakładamy sobie kartoteki. Co będzie potem – zobaczymy. Część was zamkniemy, a część zmusimy do współpracy. A skoro już staniecie się naszymi agentami, może się okazać, że obie strony zrobiły nienajgorszy interes, gdyż i wy nie będziecie narzekać i my będziemy zadowoleni. […] Sztaby, prowadzące całą tę grę, to naprawdę mądrzy ludzie. Czasem podziwiam ich. Mają jakąś niezrozumiałą dla nas cierpliwość. Patrzą na nas z pewną wyrozumiałością – bardzo pozorną – i potrafią czekać. Znają cel, do którego dążą… […] Chcą przebudować świat i zmienić panujący obecnie ustrój. […] A zachętę do dalszej obłąkańczej gry daje im Zachód…
Powstaje wrażenie, że postać Kińskiego została wprowadzona, by prawić monologi o obłudzie komunizmu i potrzebie solidarności Zachodu, ale i przy tym wątku nie wytrwa autor w sposób konsekwentny. Nas interesowałyby obrazki obyczajowe, które rozsiewa Orwid-Bulicz. W nocnym klubie będzie to awantura wywołana przez sowieckiego oficera. Wrzeszczy na ludowego mundurowego: „– Ty durak… Ty słysz… Ja takich jak ty… Ja strylał… w Katyniu… pięćdziesiąt dziennie… I więcej”. Profesor moralizuje: „– Swoją drogą, w strasznych czasach żyjemy. Coraz bardziej tracimy do siebie zaufanie i dojdzie do tego, że brat bratu nie będzie wierzył…”. Z radością przyjmujemy fakt, że niebawem w pociągu relacji Kraków – Kalwaria–Lanckorona konduktor, powiedzmy, „sabotażysta”, nie sprawdza biletów!
Rozmawiając w Wadowicach z dwudziestoletnim synem gospodarza, Czesław „zrozumiał już wszystko. – Epidemia… Zupełna epidemia […]. – Wszyscy chcą uciekać z tej nieszczęsnej Polski”. A młodzieniec tłumaczy: „– Ja chciałbym do wojska… Myśmy przez radio słyszeli, że we Włoszech i w Anglii jest prawdziwa nasza Armia. Z jednej wioski… niedaleko od Wadowic, to już dwóch tam pojechało”. Późnym latem 1945 roku, kiedy rozgrywa się akcja powieści, nadzieje te nie były płonne. Jeszcze po dziewięciu latach Zygmunt Nowakowski zauważy, że
[…] z reguły wszyscy młodzi śmiałkowie, którym udało się przekroczyć granicę Polski i dobrnąć do zachodnich Niemiec [trasa przez Pilzno przestała funkcjonować do końca 1945 roku, kiedy to Amerykanie wycofali się z Czech – P.Ch.], stawiają pytanie: „Gdzie jest wojsko polskie?”. […] Spotkawszy się z odpowiedzią, że teraz wojska polskiego nie ma, że zostało rozbrojone przez naszych b. sprzymierzeńców, nie chcą wierzyć
Z. Nowakowski, Żołnierze wyobraźni, „Dziennik Polski” (Detroit), 31 marca 1954. [25].
Odnotowywane skrupulatnie w emigracyjnych mediach spektakularne ucieczki na Zachód również stanowiły formę walki, ale azylanci mogli liczyć na służbę tylko w skupiających tysiące Polaków Oddziałach Wartowniczych w Niemczech Zachodnich i we Francji przy armiach amerykańskiej i brytyjskiej.
Tymczasem kapitan radzi: „O ile wiem, podróż obecnie na Zachód nie jest trudna. Jak pan przekroczy granicę czeską, to potem już łatwo. Można kręcić […]”. Kierownik placówki w praskim hotelu – zakonspirowany polski łącznik z 2. Korpusu – Bredel zdradza technikę działań w Pilźnie. Zakładamy, że jej opis jest wiarogodniejszy niż intymnej relacji Czesława i Hanki:
Zajdzie pan do domu, w którym mieści się, tak zwana „Mieszczańska Biesiada”. Zdaje się, że w tym samym pokoju urzęduje z ramienia Warszawy komisja repatriacyjna i nasza delegatura Czerwonego Krzyża. Trochę dziwne, ale tak tam jest. Nie wolno się pomylić. Skontaktuje się pan z polskim oficerem łącznikowym, który przydzielony jest do stacjonującej tam dywizji amerykańskiej. Od niego otrzyma pan dalsze informacje i dokumenty podróży.
Nie poszło oczywiście tak łatwo, boć to dopiero 36. odcinek…
Anty-popiół, anty-diament
Pułkownik zniecierpliwił się nagle: […]
– Nie, panie! Takich ludzi, którzy się boją, ja się także boję.
W nieodległych od Dubrovic (trzy kilometry od granicy stref) Parliczkach zawitają Hanka z Czesławem w domu kobieciny, której syn ma ich poprowadzić przez kordon. Ta samooszukuje się: „– Przyjdą wybory, a wtedy wszystko się zmieni. Czesław, jakby z pewnym politowaniem, spojrzał na swoją gospodynię. – I ci ludzie jeszcze się łudzą – pomyślał – że komunistów można się pozbyć kartką do głosowania…”. A chłop, co miał na pieńku z władzą i nie chciał się zapisać do partii lubił wypić: „Jak jest okazja to trzeba się rozweselić, bo nie wiadomo, co nas jeszcze czeka”. Wywiązuje się spontaniczna impreza. Ale mieszają! Najpierw butelka czeskiej wódki, potem kilka piw, na mecie – flaszka wina. „– Ładnie my będziemy wyglądali…” – martwi się oficer. Ale w końcu idą:
Oboje z Hanką nie wymijali kałuż, raz po raz wpadali po kostki w rozmiękłą glinę, woda chlupotała w bucikach. Było tak ciemno, że na dwa kroki nic nie było widać. Przechodzili przez łąkę, przy czym o mało nie wpadli do jakiegoś rowu, potem brnęli przez rozmokłe kartoflisko i wreszcie wydostali się z powrotem na twardą, kamienną drogę.
Brniemy tak przez lekturę wraz z nimi. Przewodnik opuścił wędrowców i gdzieś huknęły strzały. Opis uciążliwego marszu i prowadzenia przez przypadkowych oraz niechętnych ludzi chwyta realizmem. Podobnie jak rozmowa Czesława z „ludzkim, uprzejmym” i jowialnym, polskim (w prawdziwym tego słowa znaczeniu) urzędnikiem w Pilźnie:
Ten człowiek pyta go, czy w Polsce jest dużo Rosjan? Dla niego ten szczegół jest najważniejszy. Wydaje mu się, że on przesądza wszystkie inne. A przecież tak nie jest. Obecność Armii Czerwonej na terenie Polski decyduje wprawdzie o tym, że Kraj znalazł się pod nową okupacją i jest rządzony przez sowieckich agentów, ale nie ilość bagnetów decyduje o polskiej rzeczywistości.
Podnosi autor powieści i własną rangę jako niekłamanego eksperta. Jego porte parole kontynuuje:
– Owszem, wojska rosyjskiego jest u nas dość dużo, ale nic się nie zmieni na lepsze, jeśli go będzie trochę mniej.
– Dlaczego? Nie rozumiem?
– Bo to już nie wpłynie na zahamowanie czy zwolnienie procesu, który rozpoczął się w Polsce. System rządzenia w krajach, które znalazły się pod okupacją i władzą Rosji Sowieckiej, nie opiera się wyłącznie na sile militarnej. Wojsko tylko w zupełnie wyjątkowych sytuacjach interweniuje.
I wylicza trzy instrumenty, które należy uważać za podstawowe w rękach „wielkorządców sowieckich”. Po pierwsze, „zaprzeczenie oczywistości, czyli kłamstwo doprowadzone do takiej doskonałości, o jakiej na Zachodzie nikt wyobrażenia mieć nie może” (nie zdawał sobie nawet sprawy, jak kolosalny zasięg będzie miała ta machina). Po drugie, „terror, który porównać można tylko z terrorem stosowanym w hitlerowskich obozach koncentracyjnych”. Dopiero trzecim elementem jest „cały system sił bezpośrednich, w którym Armia Czerwona odgrywa znacznie mniejszą rolę aniżeli policja polityczna i różnego rodzaju władze partyjne”. Ale, aby znaleźć polskiego oficera łącznikowego: „Trzeba jechać do Dowództwa Dwudziestej Drugiej Dywizji Amerykańskiej”.
Znów zakładamy, że to sprawdzone realia. I na nich również polega wartość tej paraliterackiej relacji, jakkolwiek akcja gwałtownie zboczy, powiedzie bohaterów do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec, do Monachium, gdzie z odrobinę fantastycznym fasonem otrze się o… zaginiony testament Adolfa Hitlera. Lecz wróćmy do punktu wyjścia epopei. Przygodna ciężarówka wioząca kapitana Czesława ze Śląska pod Wawel przywodzi na myśl inny wóz – Dodge’a, do którego nie zdążył wsiąść (nie chciał zdążyć?) Maciek Chełmicki – Zbigniew Cybulski. Czy można bowiem uznać, że Łączniczka Hanka to wolnościowy ekwiwalent Popiołu i diamentu – zakłamanego produkcyjniaka Jerzego Andrzejewskiego, powstałego w zupełnie innej linii pokiereszowanego polskiego czasu i sumienia?
Gdy ogląda się peerelowskie produkcje, jak na przykład Nikt nie woła w reżyserii Kazimierza Kutza według powieści Józefa Hena (premiera 31 października 1960 roku)… Narzuca się tutaj nawias. Raptem trzy i pół roku wcześniej, 4 marca 1957 roku, zginął w walce podporucznik Stanisław Marchewka „Ryba”. Michał Krupa „Wierzba” aresztowany zostanie 11 lutego 1959 roku. Pokaz budzi kontrowersje, a nadal ukrywają się w bunkrach Andrzej Kiszka „Leszczyna” (aresztowany 31 grudnia 1961 roku) czy Józef Franczak „Lalek” (polegnie, ostrzeliwując się 21 października 1963 roku). Antoni Dołęga „Znicz” nigdy nie wpadnie. Liczby prowadzących nadal walkę partyzantów, operujących w okresie druku Łączniczki… (przypomnijmy: sierpień–listopad 1952 roku), nie sposób ogarnąć. W dniu, gdy ukazał się 14. odcinek powieści Nowakowski deklaruje: „Dla nas wojna jeszcze nie skończyła się. Ona trwa w dalszym ciągu”
Nieporadny miejscami akt twórczy rozprostowuje się i patrzy nam prosto w oczy jako podobna zamiarem antyteza czy „twórcza polemika” z Popiołem i diamentem, lecz o zupełnie przeciwstawnych sensach. Zasugerujemy niebawem wizualizację dwojga bohaterów Orwida-Bulicza: Renaty Bogdańskiej – Ireny Anders, drugiej żony generała – i Albina Ossowskiego, na którego obliczu nie widać strasznych przejść Pawiaka, Auschwitzu i Buchenwaldu. A gdyby Kutz w jakiejś równoległej linii czasu zekranizował Łączniczkę Hankę? Gdyby ubrał jej bohaterkę wraz z kapitanem Czesławem w wyprzedzający ponoć Michelangela Antonioniego operatorsko i montażowo sztafaż? Widzimy Hankę oczyma duszy z twarzą Lucyny – nieszczęśliwej i pięknej aktorki Zofii Marcinkowskiej, lecz czy kapitan to – wizualnie – Bożek (gra go Henryk Boukołowski)?
Bożek nie wykonał rozkazu, którego nie odmówił Chełmicki. „Nie zabiłem czerwonego” – wyzna. Pryska na ziemie odzyskane przed wyimaginowaną zemstą rozkazodawców. Alternatywną wizję filmową zainicjować musiałaby przeciwna spowiedź. Ale o tym w Łączniczce Hance nie trzeba mówić. Rozumie się samo przez się, że Czesław „zabił czerwonego” i musi wiać. Na rozkaz zwierzchników. Pułkownik Molenda nie jest dowódcą skorym do żartów. Czy to format Andrzeja (Adam Pawlikowski) z Popiołu i diamentu? Nie, Andrzej to bardziej kapitan Czesław. Takim go widzimy, nie w ciemnych okularach Zbigniewa Cybulskiego. Molenda przypomina najmocniej majora „Floriana”, dowódcę Andrzeja (zachęcam do sięgnięcia po telefon i przywołania wszystkich twarzy). W Łączniczce… oglądamy następującą scenę, nie w szynku, nie z płonącymi stakanami, a… „Czesław spotkał się z pułkownikiem Molendą w głównej nawie kościoła Mariackiego. Przywitali się lekkim skinieniem głowy, przez krótką chwilę pogrążyli się w modlitwie, następnie pułkownik dał znak, aby wyszli z kościoła”. Jesteśmy świadkami nie egzystencjalnych jęków, a słyszymy przepowiednie pułkownika tyczące Sowietów:
– Horda – zauważył Molenda, wskazując ich wzrokiem. – Dzicz, której jednak nie należy lekceważyć.
– Żołnierz dobry – zgodził się Czesław.
– Dobry i niedobry… W pewnych warunkach bije się znakomicie, ale co z tego? Dzika rzeka, która dopóki ujęta w koryto, to płynie i po drodze burzy mosty i usuwa przeszkody. Ale co będzie, gdy wyłamie? Gdy pokruszy tamy? Zobaczy pan, kiedyś w przyszłości, „inżynierowie” sowieccy nie potrafią opanować tego żywiołu.
Naiwny nasz dzielny pułkownik, na tę powódź czekamy do dzisiaj.
Nadto miejsce akcji obrazu Kutza (Bystrzyca Kłodzka) to jakby czeskie miasto z powieści Bulicza. Na plenery Pilzna czy Pragi możemy patrzeć okiem autora zdjęć Jerzego Wójcika (filmował i ekranizację paszkwilu Andrzejewskiego). Aleksandra Klich w książce Cały ten Kutz. Biografia niepokorna przekonuje, że reżyser poczytywał swoje dzieło jako „film o prawiczkach, o inicjacji w strasznych warunkach”, silnie polemizując przy tym z „hurrapatriotyczną” twórczością Wajdy
W ostatnim epizodzie dowiadujemy się, że pułkownik Molenda również dotarł do Monachium, potem wybiera się do Rzymu, ale: „Zabawi tam kilka dni i ma zamiar z powrotem wrócić do Polski. Twierdzi, że nie może zostawić bez opieki organizacji, którą kieruje. To dzielny i twardy człowiek”. Więc żywym go raczej nie znajdziemy… Choć ucieczka się uda, epilogiem Łączniczki… nie jest dotarcie zakochanych do 2. Korpusu. A tak na tę chwilę uparcie czekamy! Na raport złożony przez wyprężoną parę generałowi Andersowi, na jego ojcowskie błogosławieństwo. Potem – ślub w biało-kamiennym, cudnym kościółku, wśród cyprysów wonnego Południa; kawalkada jeepów wiezie nowożeńców i gości w battledressach na wesele w renesansowej winnicy. Tam chórem zadudnią Czerwone maki… Wreszcie – wspólne śmiechy w bolońskiej kafejce z innym młodym małżeństwem – Ireną i Adamem, bohaterami filmu Wielka Droga… Tu aż pod lazurowe niebo poszybuje rozsłoneczniona fantazja…
Czy grający Adama przystojny amator Albin Ossowski (urodzony w 1922 roku) wygryzł starszych gwiazdorów – Aleksandra Żabczyńskiego (urodzonego w roku 1900) i Mieczysława Cybulskiego (w 1903)? Mogliby oni zagrać po prostu „z poboru”, służąc w armii, w zasięgu 2. Korpusu, a nie wygrywając casting! Czy nie mąci obrazu dawna miłość Żabczyńskiego tancerka Loda Halama, która widzi go we wrześniu 1946 roku, gdy z wojskiem przypłynął do Anglii: „Nie był w dobrej formie, bardzo otyły, twarz nabrzmiała od alkoholu. Z trudnością widziało się resztki dawnej urody”
Tak, to wszystko musimy umieć sobie wyobrazić. Jaśniejący optymizmem finał znajdziemy w Kwaterze nad Adriatykiem. Sztuce w 3 aktach – przeboju Napoleona Sądka (1949), którego tytuł zwiastuje jedyny realny happy end dostępny dla bohaterów każdej fabuły chcącej zahaczyć o zbrojną walkę z komunistami. Ani śmietnik, ani ciężarówka do lasu. Szansa na przeżycie i pozostanie wolnym to tylko przedarcie się na Zachód. Nie odpowiem, czy opinia, że Łączniczka Hanka stanowi odpowiednik powieści Andrzejewskiego jest sformułowana na wyrost. Aczkolwiek gdyby za ekranizację jej przebłysków zabrał się reżyser posługujący się oryginalnym językiem, potrafiący wydobyć wysoką ekspresję adaptacji w porównaniu z literackim pierwowzorem (w panującej rzeczywistości – Waszczyński, w alternatywnej – Kutz lub wręcz Wajda), to powstałoby wtedy sugestywne kino. Realizacja zawierająca – w przeciwieństwie do fałszywych tez i antytez – prawdę o początkach „wyzwolenia”.
Mondo cane, mondo emigrante
Z błędnej drogi zawsze można zawrócić, gorzej, jeśli człowiek udaje tylko, że idzie.
Bo wtedy nigdzie nie można go spotkać
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Nie tylko dla dorosłych. Powieść detektywna…, odc. 55. [31]
Ale chcemy porozmawiać o więcej niż jednej książce. Pierwotnie planowałem skupić się – w ramach następnego kroku – na przedstawieniu późniejszego od Hanki dyptyku detektywnego (Temat za trzy funty oraz Nie tylko dla dorosłych) z lat 1960 i 1962/1963. Oba te sezony miałem już od pewnego czasu „namierzone”, ale treści ich nie znałem. Prawdziwą niespodziankę sprawiło tuż po przeczytaniu Orwidowych szlagierów odkrycie utworu, którym autor nigdzie się nie chwalił i który nie jest wzmiankowany w (nielicznych zresztą) notkach poświęconych jego dorobkowi. Jak również – w mym poprzednim artykule. Prowadząc kwerendę w poszukiwaniu śladów bieżącej publicystyki twórcy Świadka, natrafiłem w czasopiśmie o bezpretensjonalnym tytule „Tygodnik” (z widniejącym pod nim mottem: „Informuje i Służy Wspólnej Sprawie”) na szesnaście odcinków prozy pod tytułem „Pieniądze na księżycu”. Powieść o psach i ludziach. Część 1. ukazała się w numerze 10., 10 października 1954 roku, a ostatnia (zamknięta notką: „Koniec rozdziału Nerwy”) w numerze 10 (31) z 6 marca 1955 roku.
Mamy więc do czynienia tylko ze skrawkiem, acz nad wyraz wartościowym, gdyż – ośmielę się zaopiniować – jednym z pomyślniejszych (konstrukcyjnie, fabularnie, stylistycznie) płodów zrodzonych podczas niestrudzonej aktywności literackiej dramatopisarza, beletrysty oraz pisarza politycznego. Z krótkiego wywiadu przeprowadzonego tuż przed publikacją („Orwid-Bulicz jest w ostatnich czasach zapracowany i jak na wstępie zaznaczył nie ma wiele czasu” – tłumaczył przepytujący go redaktor) dowiadujemy się o drążących pisarza wątpliwościach, w tym natury warsztatowej: „Na pytanie, czy jest zadowolony z tego, że powieść jego zacznie się ukazywać […] skrzywił się: „– Jestem i nie jestem – odpowiedział po namyśle. – Cieszę się, że nawiążę stały kontakt z Czytelnikami poczytnego pisma, natomiast niepokoją mnie długie przerwy. Raz na tydzień… To niewiele”. W praktyce okaże się, że odstępy wypadały czasem dłuższe. „– Za to «odcinek» będzie duży, półstronicowy” – starał się ratować sytuację dziennikarz
Animowaną przez specsłużby ewolucję poglądów Matłachowskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza i ich „Tygodnika” z zainteresowaniem obserwowano w Warszawie
Na życie – może nie, ale na cześć – z pewnością. Nie wiemy, czy cokolwiek opublikował w „Głosie”. Generalnie można przyjąć, że drukował na emigracji wszędzie tam, gdzie… się dało (w poprzednim szkicu pada przykład „Ludu” w Kurytybie). Powieści detektywne umieścił w medium pozostającym pod kontrolą stronników generała Andersa – emblematycznego rywala prezydenta Zaleskiego. Umiał te sprzeczności pogodzić w imię propagowania swego dorobku, niechby we fragmentach. Akcja „Pieniędzy na księżycu”. Powieści o psach i ludziach toczy się współcześnie, gdy opadnie kurtyna wielkiej narodowej i ludzkiej tragedii, na tle której biegła historia Hanki i Czesława. Fabuła rusza, pomijając akt drugi potężnego spektaklu – orężnego oczekiwania na wojnę z Sowietami, potem – rozbrojenia i dyslokacji oraz wejścia zbiorowego bohatera, czyli emigracji żołnierskiej w cywilną mordęgę na obczyźnie. Dwaj główni bohaterowie spędzają wieczór w pubie: „Siedzieli więc osowiali, obserwując bawiących się Anglików”.
To oczywiście koledzy z wojska, z broni pancernej, spod Monte Cassino. Pierś Stefana Sorreckiego („młody człowiek” – cokolwiek to znaczy) symbolicznie zdobiłby krzyż Virtuti Militari, gdyby nie pracował jako kasjer w banku (8 funtów tygodniowo). Starszy od niego Józef Poźniak haruje na budowach (ale za 10 funtów). Zwierza się: „A poza tym mam żonę i córkę w kraju. Połowę pieniędzy przeznaczam na paczki”. Stefan nie ma zobowiązań. Kran „zaszumiał ciemnym piwem pomieszanym z pianą – Można brać”. Stefan „chodzi na pieski” (wyścigi tych zwierzaków) i gra „za kradzione”: „U nas w wojsku nazywano to maskotką”. Pożycza na weekend pieniądze z kasy banku, by nie ryzykować swoich środków i trzymać skłonność do hazardu w ryzach: „Ale posiada też system, podpatrzony u Anglika”. Oczywiście! System!
Prócz tego chodzi z angielską dziewczyną Peggy (Józef tak „pięknej Angielki dotychczas nie widział. Nieskazitelna cera, niebieskie, śmiejące się oczy i dziwnie ujmujący wyraz twarzy. Coś pośredniego – twarzyczka dziecka i wyrafinowanej kokietki. […] Spódniczka nie zasłaniała jej zgrabnych, smukłych łydek”). To koleżanka z biura, od pewnego czasu sekretarka szefa: „On bogaty, ona łasa na prezenty”, egoistka – „przysporzyła Stefanowi dużo zmartwień”. Józef to uczciwy realista, ostrzega kolegę przed hazardem, jak i przed ożenkiem z Peggy (Stefan poznał jej rodzinę – „Grzeczni, uprzejmi, ale równocześnie dziwnie powściągliwi”): „Daj sobie z nimi spokój. Spotkasz w życiu jeszcze niejedną dziewczynę”. Bowiem Poźniak „Pomocy nie szukał, rad nie potrzebował. […] zawsze głosił zasadę, że na emigracji każdy sobie musi sam radzić […]”. Nagle otrzymuje niepokojący list od dorastającej córki (kończy w kraju studia). Żona od dwóch lat choruje. Musi natychmiast wysłać paczkę, lecz nie ma niezbędnych 10 funtów…
Bądź co bądź wokół innego, sensacyjnego wątku oplata się rześko płynąca fabuła. Są nim obecne w tytule psy. Nie tylko Stefan uważał, że odkrył system, by wygrywać zakłady. Bohater opowiadania Janusza Kowalewskiego, Ksawery, „porwany natchnieniem, obstawiał biegi piesków na White City, na podstawie wszelkich możliwych kombinacji dwójki i siódemki”. Doszedł do tych cyfr, wyprowadzając rozumowanie od wieku ukochanej Justyny. Odciągnie go ona od złych nawyków, ale cóż z tego, fabryczka, w której pracował, mieściła się niedaleko stadionu:
Gdy raz, i drugi, i dziesiąty znalazł się w tłumie, sunącym lunatycznie jednolitą strugą ku wejściom, w tłumie z którego emanował dreszcz hazardu, Ksawery się przekonał, że dusza jego na ten dreszcz nie zobojętniała. Gdy zza murów słyszał czasem szum, pomruk, wrzask – przy finiszu – wtulał uszy w kołnierz i przechodził na drugą stronę. Ale coraz rzadziej. […] Uczucia jego zrozumie tylko ten, kto przeżył ten psi mus
J. Kowalewski, Miłość i hazard, Londyn. Humoreski – eroteski, Londyn 1964, s. 14, 19. [35].
Stefan by go zrozumiał: „Gra na psach to dobry interes, ale piekielnie szarpie nerwy” – przekonuje Józefa.
Ale i mimowiednie ostrzega: „Nie masz pojęcia, jak to wciąga”. Józef chce ocalić towarzysza broni:
Pamiętasz pod Monte Cassino? Zawsze cię uważałem za porządnego chłopca. Virtuti Militari […] zobowiązuje.
– Dużo mi dał ten krzyż – sarkastycznie zauważył Stefan.
– Co takiego?
– Przeczytaj co tam napisane, a dowiesz się. Honor! Przede wszystkim honor! Ojciec twój, był, jest i musi być z ciebie dumny! Rozumiesz! Ponieważ go tutaj nie ma, a więc ja go zastąpię. – Spojrzał na siedzącego obok Stefana i uśmiechnął się: – Nalej jeszcze kieliszki.
Gdyż jako drogę ratunku wybrał upicie delikwenta. Wyrzuca mu: „Przez psy zeszedłeś na psy!”, a my wiemy, że jest to ostrzeżenie dla każdego emigranta. Tymczasem lądują jednak na stadionie White City: „Z ustawionych klatek wypadły psy i bieg się rozpoczął. Charty zbiły się w jedną, zwartą gromadę i wyciągnięte jak struny, biegły za uciekającym «zającem»” („Na metalowej szynie zaczął się szybko posuwać jakiś przedmiot, pokryty futerkiem, wydając ostry, charakterystyczny dźwięk”). Ostatecznie zdecydowali, że postawią symbolicznie po dwa szylingi: „Zagramy na «forkastra»” – zdecydował Stefan („Trzeba przewidzieć kolejność dwóch pierwszych psów, które pierwsze przyjdą do mety”). Pieniędzy z pracy nie przegra, lecz nie zdąży też zwrócić. Ktoś kasę w weekend rozpruje, więc Stefan uzna, że i tak by zginęły – nie widzi potrzeby ich zwracać…
Zemści się tym sposobem za wlekące się miesiącami „beznadziejnie szare dni, opryskliwy upokarzający go sposób odnoszenia się szefa”. To opasły starzec i „[…] drań, który udaje Anglika, a jest wzbogaconym Rumunem czy Grekiem. Mieszaniec, kundel przeklęty”. Odpłaci się Peggy. Ona właśnie wywołała w nim ten akt rozpaczy: „Zwyciężę albo zginę […] Był zdecydowany postawić wszystko na jedną kartę”. Powieść raczej nie miała dalszego ciągu. Jak mogły potoczyć się losy głównych bohaterów? Poźniak znika na początku 8. odcinka i zakładamy, że beletrystyczna rutyna Orwida przywiodłaby niebawem (lub zaraz) drugi wątek i rozwinięcie tematu listu od córki. Czy splotłyby się ponownie? Nic nie jest u Bulicza pewne…
Tania porcelana
Jako pisarza przede wszystkim interesuje mnie człowiek.
Nie każdy jest zdolny realizować swoje plany, usuwając przeszkody przy pomocy zbrodni.
Roman Orwid-Bulicz
Temat za trzy funty…, odc. 66. [36]
Z rozmowy z Matłachowskim zaczerpnąć możemy kilka informacji o zamiarach pisarza powiązanych ze zranionym tekstem: „Akcja toczyć się będzie nie tylko w Londynie, ale i w Paryżu, w Anglii, we Francji… Znajdą się także akcenty krajowe”. Znając tytuł, dziwimy się nieco, że fabuła nie zawędruje na… orbitę okołoziemską. Dlaczegóż by nie? Ale drugi jego człon nie jest tak symboliczny. Autor uchyla rąbka tajemnicy: „W powieści jest mowa o prawdziwych psach i ludziach. Czytelnicy muszą przecież odpocząć trochę od «emigracyjnej» polityki”
Wybór tematyki detektywnej niekoniecznie współbrzmiał z ugruntowaniem opinii poważnego twórcy, na czym Orwidowi zależało i czego składał dowody. Cytowany Jerzy Drobnik analizuje sytuację Po przeczytaniu kryminalnego romansu w 1948 roku:
Gdy Edgar Allan Poe w pierwszej połowie XIX wieku wprowadził po raz pierwszy w swoich niezwykłych opowieściach tematy kryminalne, nie przypuszczał zapewne, że staną się one początkiem rozwoju ogromnej literatury, która dzisiaj zalewa rynek czytelniczy. „Literatury” co prawda zwykle w cudzysłowie. Bo chyba tylko Chesterton w swoich nowelach kryminalnych powrócił do poziomu literatury prawdziwej. Zresztą stała się ona typową „Unterhaltungsliteratur” [literaturą rozrywkową i popularną – P.Ch.], jak mówią Niemcy, a na ogół stoi nawet znacznie niżej.
Wymienia Arthura Conan Doyle’a: „Poza tym jest to już zwykła fabryka zadrukowanego papieru, na którym odbija się tematy przez szablon, jak wzory na taniej porcelanie, pełna nieraz głupstw i nieprawdopodobieństw […]”
Podobne obawy żywił Zygmunt Nowakowski, snując eseistyczne refleksje o kryminałach. Za punkt wyjścia obrał pamiętnik Samuela Pepysa oraz aktualną sprawę sądową okrutnego killera Johna George’a Haigha
O bogactwie albo o zbytku świadczą kradzieże. Szanujący się złodziej nie poleci na byle co. Dzień w dzień czytamy o włamaniach i o łupach, których wartość oceniana jest na grube tysiące. Prasa do opisu kradzieży dołącza fotografię okradzionej księżny czy lady, my zaś patrzymy na te zdjęcia, dziwiąc się, że ofiary mają minę uśmiechniętą, która zdaje się mówić: „Ukradli mi wszystkiego trzy płaszcze z nurków, dwa okrycia gronostajowe, zaledwie cztery pierścionki, jakiś tam diadem i trochę bransolet, ale to głupstwo. Nie tknęli rzeczy najkosztowniejszych, których mam jeszcze mnóstwo”
Tenże, Czy tylko dwa tygodnie?, „Dziennik Polski” (Detroit), 28 czerwca 1952. [40].
Do zdeklarowanych zwolenników kryminałów należał (domownik wychodźczego Parnasu, podobnie jak Nowakowski) Michał Kryspin Pawlikowski. Przyznawał się 10 września 1969 roku Michałowi Chmielowcowi – zastępcy chorego Grydzewskiego w redagowaniu „Wiadomości”: „Ja za dwa dni jadę też na wypoczynek (po czym?) na południe Kalifornii. Będę leżał na plaży i czytał tylko powieści detektywne”
W obszarach pisarstwa na emigracji, które zajmują nasze rozważania prócz Orwida-Bulicza i Sądka, obecność swą zaznaczył wyraźniej Janusz Jasieńczyk (Poray-Biernacki), którego Gwiaździsty szalik, czyli Piotr Paweł detektywem. Dreszczowiec kryminalny ukazał się nakładem Polskiej Fundacji Kulturalnej w 1974 roku. Zadziwia, że ani w utrwalonej tradycji czytelniczej, ani w opracowaniach mówiących o twórczości polskiej na Wychodźstwie nie zauważono, że cała tak zwana „wielka trójka polskich pisarzy powieści kryminalnych II RP” żyła i pracowała po wojnie na emigracji. Już ogólnie dostępne, podstawowe informacje wprowadzają w zdumienie. Dlaczego nie stali się „wielką trójką emigracyjnych pisarzy powieści kryminalnych”?
Adam Nasielski (Warszawa 1911 – Melbourne 2009) wymieniony został jako jedyny (bez imienia), ale tylko jako australijski korespondent „Kultury” w pomnikowej Literaturze polskiej na obczyźnie 1940–1960 pod redakcją Tymona Terleckiego
Wreszcie – Antoni Marczyński (Poznań 1899 – Nowy Jork 1968). Wyróżniają go okoliczności, że znany był po wojnie czytelnikowi krajowemu oraz że wcześnie, bo od 1938 roku, mieszkał w USA. Wśród 59 tytułów jego powieści znajdziemy powojenne: Największa sensacja w dziejach Sleepyville (1947, tylko w gazecie), Burza nad Nowym Jorkiem (1957, wznowiona 1991), Kłopoty ze spadkiem (w gazecie 1957–1958, ale także „Iskry” 1958, seria ze Srebrnym Kluczem), Dwunasty telewizor (1958–1959, Wydawnictwo Śląsk, 1959), Tam gdzie szalał KKK (1959, tylko w gazecie), Pokusy (1960, tylko w gazecie), Krętą drogą do Hollywood (1957 – nie wydana, lecz przypuszczamy, że to wspomnienia, nie dreszczowiec)
Lecz nie triadzie, a Orwidowi dziękowali prenumeratorzy największej gazety niepodległościowego Wychodźstwa. W. Zaborski z Birmingham winszuje w 1963 roku:
Wielu stałych czytelników „Dziennika Polskiego”, do których i ja z szeregiem moich znajomych należę – z zainteresowaniem przeczytało powieść Orwida-Bulicza. Rzadko spotykana zdolność autora do utrzymywania w stałym napięciu tego zainteresowania, znajomość różnych środowisk oraz naświetlenie ich psychologii, jak również styl całości sprawiał dużą przyjemność […]. Byłoby przyjemnie i pożytecznie, by w następnych powieściach Orwida-Bulicza można było znaleźć opisy krajobrazu Polski, pamiątek, obyczajów i piękna, oglądanych przez młodych Polaków z uchodźstwa, którzy kraju nie znali. Prosimy wyrazić panu Orwidowi-Buliczowi podziękowanie za jego miłą powieść
Uznanie dla autora powieści [list do redakcji], „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 10 marca 1963. [47].
Wzruszają powyższe rady! Po latach oryginalny status tych dzieł wyraża się właśnie w miejscu akcji i bohaterach z emigracyjnego środowiska. Porozrzucane szczegóły codzienności („pieski” na bieżniach White City!) zaostrzają smak powieści, które rządziły się regułami, ujawnianymi przez autora w ciągu akcji.
Czego dowiemy się o powieściach – z powieści? Akcja Tematu za trzy funty (druk w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” od 7 marca do 7 lipca 1960 roku) – podobnie jak Pieniędzy na księżycu – rozpoczyna się sceną w pubie. Lecz nie kupno przy dżinie tematu (prawdziwego) do sensacyjnej książki nas pochłonie, lecz alter ego Orwida – Wiktor Marecki („Nie jestem wprawdzie detektywem, ale za to pisarzem…”). Sceptyczny literat-śledczy („Na dobrą sprawę nie wierzę nikomu”) potrafi czarować:
Autor normalnej powieści detektywistycznej niczym nie jest skrępowany. Swobodnie konstruuje akcję i z góry zna zakończenie. Ja jestem natomiast w innej sytuacji. Mnie nie wolno się pomylić albo ułatwić sobie zadania przez dosztukowanie niektórych ustępów, posługując się fantazją literacką. Albo wszystko, co napiszę, będzie oparte na rekonstrukcji wydarzeń prawdziwych, albo… wszystko do kosza.
Albowiem nerw formalny fabuły obu „powieści detektywnych” dotyczy pisania przez bohatera utworów, które właśnie czytamy…
W 68. odcinku Wiktor doda: „Bardziej interesowałem się charakterem poszczególnych ludzi niż poszlakami…”. Zdobędzie się także na strategiczne wyznanie: „Czytelnicy powieści kryminalnych to wyjątkowo wymagająca klientela… Na początku fabuły chcą, aby były trupy, potem śledzą akcję z zapartym oddechem i wreszcie żądają, aby morderca został złapany, osądzony i… powieszony”. A jemu zachciało się powieści opartej na autentycznych wypadkach! „Należało naśladować innych”. Może rzeczywiście? Nie do końca ufamy, gdy Marecki oświadcza: „Ostatecznie potrafiłbym wymyślić jakąś dobrą zbrodnię, dodać tajemnicze okoliczności, a potem rzucać podejrzenia kolejno na wszystkie osoby biorące udział w akcji i w ostatnim rozdziale zdemaskować sprawcę, o którym myślano, że jest niewinny”. Teorię więc Orwid-Bulicz znał, lecz stworzył anty-kryminał, negujący wszystkie podane zasady. W finale Wiktor „uśmiechnął się kwaśno – za trzy funty czy mógł być lepszy temat?”. Innymi słowy – funta kłaków warty?
Skrzypiąca proteza
– Oj rotmistrzu, rotmistrzu, czy wy tego nie rozumiecie? […]
W powieściach takie historie się udają, ale nie w życiu.
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Temat za trzy funty. Powieść detektywna…, odc. 51. [48]
Również w Nie tylko dla dorosłych. Powieści detektywnej („Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” od 5 listopada 1962 do 8 marca 1963) dostarczy autor okazji do asystowania przy akcie twórczym. Mruga do czytelników, którzy „nigdy by mi nie darowali, gdybym w powieści nie wyjaśnił, co zawierał dokument, o którym pisał stary Hans” (mniejsza o co chodzi). Precyzuje: „Piszę powieści detektywne, przy czym tematy czerpię z życia” (czego o Orwidzie-Buliczu nie można powiedzieć). Martwi się, że „nowej powieści detektywnej nie będzie. Bo, co to za temat? Nie ma powikłań i nie ma zagadek”. Zaiste, prosta definicja! Powikłania i zagadki… Gdy „układał plan powieści”, dokonał odkrycia – „jak za dużo komplikacji, to także nie jest dobrze”. Dodatkowo „co by była warta powieść bez zakończenia?”. W trakcie pracy: „Notował punkty, które dla powieści mogłyby mieć znaczenie”. Metodę zamykało „wytłumaczenie logiczne”, z którego „czytelnicy powinni być zadowoleni. Pozostało tylko ukaranie złodzieja i zabójcy”. Wyjaśnia Marecki redaktorowi Kramerowi: „Będzie to chyba pierwszy wypadek, że skromny pisarz wykrył tak chytrych trucicieli. Zamach obmyślany był doskonale i gdyby nie moja intuicja i wnikliwość pisarska – zbrodniarze nie byliby ukarani”. Wyjrzy boczkiem i marzenie każdego piszącego (usłyszy: „Dużo zapłacimy”).
Mecenas Weber powie o Mareckim: „Stary, kulawy pisarz”. „Poczciwy Serniak” (żartobliwy sługa i dawny podkomendny ofiary – rotmistrza Zawratyńskiego, spadkobierca duchowy Rzędziana) oceni: „Nawet sympatyczny facet, ale «doi», że coś strasznego. Wytrzymać trudno… Wszystko chce wiedzieć. […] A co?, a kiedy? A kto? i tak w kółko aż do znudzenia”. W Nie tylko dla dorosłych znów zjawia się emigracyjny Colombo. Porucznik w prochowcu świdrował szklanym okiem, Wiktor zaś… „pomagając sobie laską, podniósł się. Gdy szedł, proteza skrzypiała”. Postaci powieści (autor jakby się rozpisał) nie oszczędzają „chorego kaleki”. Bogactwo i liczba epitetów przytłacza: „jakiś głupawy pisarz”, „stary pisarz”, „dureń”, „stary dureń”, „bałwan” (dwukrotnie), „kretyn”. Nie tylko bez nogi, ale i „przyzwoitego ubrania”, „żebrak”! „Stary człowiek” o „zgarbionej sylwetce”, „fałszywie ambitny i drażliwy”, „jakieś indywiduum” o „barbarzyńskim nazwisku” z „fatalnym francuskim akcentem” (akcja przenosi się do Paryża i Bretanii). Ufff… Na domiar wszystkiego: „Nudziarz”, który „ma obsesję na punkcie powieści detektywnej” i „beztalencie”.
Nie dosyć to udręk, jakie zadaje sobie (czy też Mareckiemu) Orwid: „Pisze powieści detektywne i fantazjuje”, „kulawiec, co książki pisze”, „pisze biedak, bo musi z czegoś żyć. Sądząc z wyglądu, jego powieści nie cieszą się powodzeniem”, „Zły […] autor powieści detektywnych”, „nieprawdziwy detektyw”. „Nie wiem, czy miły, ale na pewno jest bardzo biedny”; „Ma takie biedne, wystraszone oczy”. Wie, że czeka na niego „Londyn, nędza i zwykle kłopoty…”. Dla niego telegram to „albo pomyłka, albo nieszczęście”. „Biedak. Talentu za grosz, więc robi, co może, aby zarobić kilka funtów”; „Ma trochę wyższego sprytu, ale golec…”. Natłok pejoratywnych określeń każe żywić obawy o masochistyczne przesilenie u autora.
Nadto nie obca mu także literacka zemsta: „Wykpi, obsmaruje, zmiesza z błotem, ale w taki sposób, aby nie mogła wnieść skargi sądowej o obrazę”; „Bez większego talentu, pozbawiony wyobraźni, obrał więc metodę odtwarzania autentycznych wydarzeń. Siebie ośmieszy, największy grzech ujawni, aby tylko powieść się udała. Jakimś niezamierzonym humorem zabrzmi obelga „kulawy pisarz”. Bezradność Mareckiego koresponduje z naiwnością głównej bohaterki – Ingrid, napędza ją i buduje zdublowanie czytelniczego zniecierpliwienia. Ach! Gdybyż ta trzpiotka okazała się w wielkim finale zakonspirowanym wampem, a inwalida – supermanem czy osłoniętym mimikrą i przykryciem wywiadowcą naszej emigracyjnej Dwójki… Mobilizujemy cierpliwie gotowość wymarzonych zwrotnych perspektyw i czytamy dalej…
W wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej Polskiej” pada zastanawiające pytanie: „– A czy występują w pańskiej powieści «prawdziwe» kobiety?”. Nie mamy pewności, co dokładnie na myśli ma redaktor Matłachowski? Czyżby w trakcie lektury wcześniejszych dzieł Orwida zauważył, że w kreowaniu podobnych postaci pisarz zdradza rodzaj nieporadności? Usłyszy uspokajające, choć zbyt lapidarne zapewnienie: – Naturalnie. «Występują»”
Hanka to „młoda dziewczyna, o ładnej twarzyczce i żywych oczach”. Podkreślamy słowo, od którego nie sposób będzie się opędzić. Czesław zwróci od razu uwagę na jej „energiczny profil i te ciemne oczy” oraz „zgrabną sylwetkę” w „szkockiej spódniczce” kryjącej „wyjątkowo ładne, smukłe nogi”. Ocenia: „Nie miała więcej nad lat dwadzieścia. Rysy regularne, prześliczna cera i żywe oczy, w których czaił się utajony uśmiech”. Łączniczka „w grupie «Zośka»”. Słabo ją pamięta z Powstania: „Jak przez sen widział jej ładną twarzyczkę… jakiś podarty mundur… wojskową czapeczkę… A wszystko to na tle ruin, pożarów i dymów”. Szybko zdał sobie sprawę, że ta „młoda dziewczyna, coraz bardziej chwytała go za serce. – To tak, jakbym brał ze sobą kawałek Polski – pomyślał”. Ale zaraz się mobilizuje: „Nie wolno się roztkliwiać. Trzeba być twardym i silnym. Wojna nie jest jeszcze skończona. Z Powstaniem Warszawskim walczyły i Niemcy i Rosja. Dopiero jeden wróg pokonany…”.
Ciągle „z życzliwym uśmiechem obserwował Hankę. Coraz bardziej mu się podobała”. Zdecyduje się głuszyć ją dość trywialnym tekstem: „– Mam jakąś dziwną pewność, że nasze spotkanie ma głębszy sens… To nie jest tylko… przypadek”. A ona? Przyzna natychmiast to samo! „Jaka ta dziewczyna jest ładna – pomyślał […], obserwując zapłonioną twarzyczkę”. „Zaróżowiona twarzyczka” przyprawia o rumieniec dwukrotnie, a są i „rozchylone usteczka”, w których „błyszczała biel zębów”. W niebezpiecznej eskapadzie: „Dla niej podróż upodobniła się do wycieczki w nieznane”. Oficer dopytuje: „– Pogniewaliśmy się o coś?”. Karci: „– Zachowujesz się zupełnie jak mała dziewczynka”. Poucza: „– Płakać nie wolno – gładząc po głowie, odgarniał wzburzone włosy. – Teraz trzeba opowiadać wszystko…”. „– Dziecko i w dodatku beksa! Kto widział z takiego powodu płakać? – Gonili mnie…”.
Jest wyrozumiały: „– Oj łączniczka, łączniczka Hanka – pokiwał głową. – Jakie to jeszcze dziecko…”. I nagle „zrodziło się w nim postanowienie. – Ta dziewczyna będzie moją żoną!”. Decyzji towarzyszyły takie oto rozterki:
Czuł jak rosła w nim gorąca fala… słyszał szybkie pulsowanie krwi w skroniach. Wiedział, że jeśli odezwie się i zerwie ciszę, wówczas nie zapanuje nad sobą. – I co wtedy? Czy w stosunku do tego nieomal dziecka ma prawo stosować metody, które niezawodnie prowadzą do, tak zwanego, a jakżeż wątpliwego sukcesu? Czy w ten sposób chce zdobyć Hankę, którą chce potem nazywać swoją żoną? – Ostatecznie…, jeśli ma zamiar się z nią ożenić, to żadnej nieuczciwości bym nie popełnił – rozgrzeszała go nowa myśl. – Każdy mężczyzna na moim miejscu… […]. Każdy mężczyzna – powtórzył ostatnie słowa. Czuł jakby niesmak do siebie. – Jak łatwo usprawiedliwiamy własne błędy!… […] Każdy mężczyzna w stosunku do kobiet stosuje zasady, które niewiele mają wspólnego z honorem i uczciwością. Siłą woli skierował myśli w innym kierunku. – Podróż…, daleki szlak… granica…
Czy Orwid nie umie inaczej? Powstaje wrażenie, że przymus dydaktyczny przesłonił (znaną chyba autorowi i ujawnioną na przykład w powieści Europa nie odpowiada) rzeczywistość okupowanej i powstańczej Warszawy. Łącznie z jej aspektami obyczajowymi, a wśród nich swobodą alkoholowo-erotyczną. „Hanka zachowywała się tak, jak pensjonarka w czasie wakacji”, a Czesław jak nieletni drużynowy.
Od „ładnej twarzyczki” zaczyna się również prezentacja bohaterki utworu serialowego o zupełnie innej tonacji: „twarzyczka […]i „kusząco uśmiechnięte […] niebieskie oczy”. Ingrid, córka „zapalonej teozofki”, „blondynka z ufnymi, niebieskimi oczami” o „odcieniu fioletu” (kiedy indziej to „jasno-płowe włosy i duże, niebieskie oczy”). Nawet asceta Marecki jest czuły na jej wdzięki: „Boże, ale ta dziewczyna ma nogi…”. Cóż, jej „krótka spódniczka tylko do połowy zakrywała kolanka”, a zbudowana jest „jak najpiękniejsza rzeźba”. Dziewczyna: „zmarszczyła nosek” (trzykrotnie), „nadrabiała minką”. Paternalistyczne relacje Michela z Ingrid również nie przystawałyby do dzisiejszych kryteriów. Te wszystkie: „słuchaj mała”, „dziecino”, „najmilszy dzieciaku”, „głaskanie po główce” i tym podobne rażą. Ona „mruży filuternie oczy” (zastanawiamy się czemu nie „oczka?), a on patrzy na nią „z rozczuleniem”. Gdy „paznokietki były gotowe, ale lakier jeszcze mokry” – „Pomachała paluszkami”… A czarny kobiecy charakter w utworze – Marie Therese – „piłuje paznokcie”, a nie „paznokietki” (zwyrodniała strzyga, gdyż w poprzednim sezonie również „marszczy nosek”).
Tylko z jej warg wyjdzie prawda o Ingrid – „głupiutka”. Michał: „– Czemu płaczesz? […] Wstydź się… Osiemnaście lat, to bardzo poważny wiek” – owo ciągłe wyobrażenie o płochości niewieściej, wyrażające się na przykład skakaniem po łóżku i rzucaniem poduszkami w perspektywie narzeczeństwa, staje się nużące. Ingrid – jak je, to „z apetytem”, nigdy nie wchodzi do pokoju, a wbiega w podskokach. Myślał o niej: „Niewiarygodnie naiwne dziecko i zdumiewająco szczere. […] Ożeniłem się z podlotkiem i będę musiał go wychować”. Dotrzemy i do etapu klapsów wymierzanych żonie, po których się łasi.
Może kierował Bulicz powieść do podobnych sobie starszych panów, dla których obecność innego rysu kobiety, czy po prostu – prawdziwej kobiety w rozrywkowym odcinku wprowadziłaby rozdrażnienie? Stąd ta relacja jak z dorastającą – nie córką, a wręcz – wnuczką? Zamiast wieść nas w mroki afery z hitlerowcami i morderstwem lokaja Hansa w tle towarzyszymy nastoletnim amorom. A przecież intryga tyczy kradzieży obrazów, z których sam Dürer wart jest 200 tysięcy funtów (wszystkie – pół miliona) – w czasach, gdy porządny dom w Londynie można kupić za dziesięć procent tej kwoty. Sumy, które musiały działać na wyobraźnię umiejącego liczyć czytelnika.
Na palcach pęcherze
Choroba emigracyjna… Ludzie o niczym nie myślą, tylko o pieniądzach.
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Nie tylko dla dorosłych…, odc. 57. [50]
Jeśli Łączniczka Hanka jest zgubioną okazją odpowiedzi na Popiół i diament, to w wyższym stopniu na ekranową wizję Andrzeja Wajdy, gdyż ta silniej przemawia od sześćdziesięciu sześciu lat jako sztandarowy (ze szturmówką w łapie!) film „szkoły polskiej” niż socrealistyczna gramota Andrzejewskiego. To odpowiedź sytuująca się na alternatywnej, polskiej linii czasowej. Światem równoległym do PRL jawią się i ślady emigracyjnej „zwyczajności” obecne zarówno w Pieniądzach na księżycu, jak i w dylogii kryminalnej, która stanowi zwieńczenie znanej twórczości prozatorskiej kryjącego wiele tajemnic autora. I w tym przypadku odłożymy na bok (a może na później) intrygi obu opowieści, starając się wydestylować z nich świadectwa mówiące cokolwiek o trzech przedmiotach.
W pierwszym dziele dość szybko wchodzi w pole widzenia niejaki Śliwiński: „Ma dom, w którym mieszka Stefan. Dobrze zarabia […] nosi się z zamiarem kupienia drugiego domu […] jest spokojnym, starszym człowiekiem”. I ten kamienicznik narzeka: „Emigracja! Cóż to za smutny, beznadziejny i tragiczny los…”. Chce cwaniacko wykorzystać buildera Poźniaka przy malowaniu pokoju. Gdy ten policzy mu pracę w skali zarobku za overtime, jaki by uzyskał w „na budowli” (6 szylingów za godzinę), Śliwiński oburzy się: „Każdy Polak na obczyźnie musi myśleć o tym, aby nie był ciężarem dla innych. Największym błędem, to liczenie na pomoc rodaków”. Gdy przyjaciele spotkają na stadionie White City obłudnika, tłumaczy się: „Ludzie tyle pieniędzy tracą «na psach», że chciałem wreszcie zobaczyć jak to się odbywa. Znam takich, których wyścigi doprowadziły do zupełnej ruiny”. Gdy w wyniku zamieszania Śliwiński kupuje dwa zakłady („Coś tłumaczyli, ale nie mogłem zrozumieć. Dla świętego spokoju kupiłem droższe”), niezadowolony Józef odparuje: „Ja na funta muszę ciężko pracować!”.
Niezrażony właściciel bada (sprawiającego wrażenie zbliżania się do ożenku z Peggy) lokatora pod kątem dalszego wynajmu: „Doświadczenie uczy, że długie narzeczeństwa nie mają sensu. Żona to, jak loteria. Czasem trzeba ryzykować. Stefan odniósł wrażenie, że jest na torturach”. W efekcie mąk wpadnie w złość i wystawi pożegnalny rachunek:
Za tę dziurę płaciłem przez dwa lata po trzy funty tygodniowo. Przez ten czas wydoił pan ze mnie ponad trzysta funtów! Sam pan się chwalił, że za tę chałupę zapłacił pan tylko sto funtów gotówką, a resztę na raty. Zgadza się? Takich samych durni jak ja, mieszkało tu więcej. Prawda? Spłacili panu jeden dom i teraz kupuje pan drugi.
I rzuca za nim szklanką: „[…] otworzył drzwi i cisnął ją na schody. Brzęk tłuczonego szkła odbił się echem, jak ostre, dodatkowe przekleństwo”. Wariant polskiego, skąpego i chytrego landlorda-wyzyskiwacza musiał stanowić charakterystyczny obraz emigracyjnych stosunków, gdyż występuje również w powieści Janiny Kowalskiej (pseudonim Hanny Świderskiej) Moje uniwersytety pod postacią bezdusznego Leosia
Wytworzyła się też związana z mieszkalnictwem nomenklatura. W Temacie za trzy funty druga ofiara otrucia – kucharka – „mieszkała w basmencie [tak w oryg. – P.Ch.], gdzie zajmowała dwa pokoiki”. Nie wiemy, czy pisownia wyraża fragmentaryczne spolszczenie wyrazu „bejzment”, czy wynika z – często nawiedzających tekst – niedomagań korekty przy zapisie obcego wyrazu basement (piwnica, suterena). To słowo jest reprezentowane w odmiennej formie w znanej nam książce Janusza Kowalewskiego:
– No to cyk za nasze bolesne uchodźstwo.
– No to cyk.
– Cyk. A co z tym lokatorem z bejzmentu?
– Ten z bejzmentu zobaczył, jak rzeczy stoją i sam mnie zadeklarował, że opuści na początku przyszłego roku. Wynajmę bejzment za cztery funty – oczy Kazia przesłoniła mgła rozmarzenia – i o te cztery funty powiększę swoją tygodniową stawkę na pieskach… Muszę wygrać cały forkast na sześć.
– Daj Boże!
– No to cyk!
J. Kowalewski, Miłość i hazard…, s. 67. [52].
Również Stefan Sorrecki w podobnych okolicznościach towarzyskich: „Napełnił kieliszki, ręce mu lekko drżały, rozlał trochę wódki na blat stołu, następnie podnosząc szkło do góry, zawołał:
– Twoje zdrowie Józefie! – Obtarł chusteczką usta i brodę, po czym znowu mówił”. I już za chwilę nalewał następną kolejkę. Podobne obrazowe sceny sprawiają wrażenie autentyzmu, w nich pisarz czuł się chyba najswobodniej. W Temacie za trzy funty także nie brakuje „życiowych” spostrzeżeń: „Wypity na czczo kieliszek koniaku dodał mu animuszu”. Hrabia/rotmistrz Zawratyński myśli o słudze:
Dobry z ciebie chłop. […] Okres wojny nazwał „lepszym czasem”… Spojrzawszy na zatroskaną twarz Serniaka, uśmiechnął się:
– Pamiętasz, jak to wówczas było?
– Pamiętam. Co nie mam pamiętać.
– To podaj kieliszki. Napijemy się.
Obok „piesków” wpadamy na jeszcze jeden, ekspresyjny przejaw emigracyjnej codzienności. Relacjonował Zygmunt Nowakowski w 1960 roku:
Wczesnym popołudniem siedziałem sam jeden w kawiarni „Ogniska Polskiego”. Weszło trzech panów. Wszyscy zamyśleni i nadzwyczaj smutni. Usiedli ciężko, podparli głowy na rękach i zapadli w głębokie milczenie. Pomyślałem sobie od razu, że rano musieli być na pogrzebie kogoś bliskiego. Minęło chyba z dziesięć minut, zanim padło pierwsze słowo. Jeden z tych panów oderwał głowę od stolika gestem pełnym rozpaczy i zwątpienia, rozłożył szeroko ręce, z wyrazem bezbrzeżnego bólu pokiwał głową i wreszcie rzekł:
– Skądże mogłem przypuszczać, że on ma tę czwartą dyskę pik!
Ręce opadły mu bezsilnie, westchnął, a z nim razem westchnęli obaj jego towarzysze. Pomyliłem się. Nie wracają z cmentarza, lecz po prostu należą do tej warstwy rodaków, o których kiedyś napisałem, że mają na palcach pęcherze i rany od tasowania i rozdawania kart. Brydż wypełnił im życie bez reszty, wszedł im w krew
Z. Nowakowski, Bez dogmatu, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza, 28 kwietnia 1960 [w:] Lajkonik na wygnaniu. Felietonów sto i jeden (1950–1962), Londyn 1963, s. 319. [53].
Aż trzy sceny z Nie tylko dla dorosłych ukazują nam brydżową manię:
W Londynie, w gabinecie Webera, odezwał się telefon. Mecenas ziewnął i podniósł słuchawkę.
– Hallo? Kto mówi? Pan redaktor? Dzień dobry panu. Siadłem wczoraj do kart i trochę się zasiedziałem.
– Jak poszło?
– Małe rezultaty. Trzydzieści funtów przegrałem”. Dziesięć odcinków później jednak, jak „mówią karciarze, mecenas miał „swój dzień”. Już trzy robry wygrał i to jakie? Ponad sześćdziesiąt funtów ma w zapisach. Jeśli dalej tak pójdzie, to za godzinę, dociągnie do setki. „Brydż to miła, inteligentna zabawa – pomyślał. – Po pracy każdemu należy się kulturalna rozrywka – myślał, tasując karty”.
Po kolejnych trzech epizodach:
W „Ognisku” spotkał Weber redaktora Kramera. Po zdjęciu płaszczy, stali i rozmawiali na korytarzu:
– Gra pan dzisiaj? – zapytał Kramer.
– Gram.
– Słyszałem, że ostatnio urządził pan „rzeź niewiniątek”. Podobno ponad sto funtów?
– Nawet nie liczyłem – zbagatelizował pytanie. – Gram dla przyjemności. O pieniądze nie chodzi… Kramer był innego na ten temat zdania, ale nie negował (sto funtów wygranej to wtedy pokaźna suma).
W tej samej powieści pojawi się trzeci satyryczny wątek, który wart jest wychwycenia, a który reprezentuje młodsza siostra mieszkającej w Stanach Basi (warszawianki po Powstaniu, dojrzałej Hanki?). Marysia jest: „Ani ładna, ani brzydka… Oczy pełne wyrazu, natomiast szpecą ją usta: małe, wąskie i jakby zaciśnięte”. Dziewczę wyraża echo styków emigrantów z roszczeniowymi rodakami z PRL. Basia: „Polacy z kraju są czasem dziwni… Oni się zmienili, myśmy się zmienili…”. Musieli notorycznie nadrabiać grymasem nieuprzejmości swą materialną nędzę, społeczne nieokrzesanie i kompleks niższości, skoro uwagi o nieumiejętności ich zachowania się, „nieuprzejmości” zachowały się w tak wielu źródłach.
Konterfekt dziewczyny z kraju odmalowała też Barbara Toporska w powieści Na mlecznej drodze, wydanej po raz pierwszy w Londynie w 1982 roku (tamże rozdział pod tytułem Londyńska powieść kryminalna). Problem nurtował publicystów głównego, wychodźczego nurtu. Wacław Alfred Zbyszewski 29 lutego 1952 roku powiadamiał Jerzego Giedroycia o swych wrażeniach: „Uciekinierzy z Polski robią wrażenie coraz większego zdziczenia, politycznie to hitlerowcy plus moskiewskie schamienie, niebywale zarozumiali”. Redaktor z Maisons-Laffitte 29 lutego 1956 roku dzielił się uwagą: „Jak spotykam się – a spotykam się ciągle – z tzw. młodymi […] przyjeżdżającymi z kraju, to widzę jak oderwani są oni całkowicie od przeszłości nawet niedawnej”. Kropkę nad „i” postawi Zbyszewski 27 października następnego roku: „Widziałem sporo młodych panienek z Polski, wszystkie chcą tu zostawać, szukają mężów, by otrzymać prawo pobytu. Brzydkie, wulgarne, źle wychowane”
Powieściowa Marysia notorycznie, pogardliwie wydyma buzię i w pewnym momencie wybuchnie (choć odstrzelona za pieniądze siostry) na zmaterializowanie emigrantów: „Co się z wami stało? Dawniej, przed wojną, wykształceni i mądrzy, a dzisiaj ćwierćinteligenci! A najgorzej, że nie zdajecie sobie z tego sprawy i uważacie się za Europejczyków! Małe, nędzne groszoroby!”. Orwid-Bulicz w wypowiedzi obcokrajowców wplata wymowne sentencje: „Jacy Polacy są dziwni […]. Albo za grzeczni i pokorni, jak ten kulawy pisarz, albo, jeśli pracą i zdolnościami dojdą do czegoś, od razu stają się agresywni i… zbyt pewni siebie”. Kiedy indziej: „Wy Polacy, macie jakiś nierozsądny stosunek do pieniędzy […]. – Albo, albo… Albo rzucacie je na prawo i lewo, albo jesteście za skromni”. Emocjonalna ocena Marysi jest trafiona, ale cóż, jeśli unieważniona przez małą wiarogodność źródła. W 58. odcinku nastąpią wszak zaręczyny pewnego siebie inżyniera z Ameryki z dziewczyną z plemienia krajowców. Na koniec i Marysia smagnięta zostanie cieplejsza fakturą. To ona odda krew, by ratować transfuzjami postrzeloną przez złoczyńcę Ingrid. A Ingrid, jak to Ingrid: ubiera „pantofelki” i pociąga „noskiem”.
The End, Fin, Ende.
Taniec blaszanej lampy.
Zamknięcie
Dawniej wszystko było trudne, ale zrozumiałe i proste.
Roman Orwid-Bulicz
R. Orwid-Bulicz, Temat za trzy funty…, odc. 40. [55]
Wśród zaklętych na kartach powieści charakterystycznych punktów dawnego Polskiego Londynu wizytujemy (prócz najelegantszego rodzimego klubu – „Ogniska”) także tanie hotele, jak Polska YMCA (46/47 Kensington Gardens Square W4) czy u Kombatantów – najprawdopodobniej w gmachu Stowarzyszenia Polskich Kombatantów przy 20 Queen’s Gate Terrace, SW7 (Serniak deklaruje w Temacie…: „Wezmę u Kombatantów, i jak znajdę pracę, poszukam sobie coś stalszego”). Major Cerba i rotmistrz Zawratyński umawiają się, „że zjedzą kolację u «Marynarzy»”, czyli w restauracji mieszczącej się w siedzibie Stowarzyszenia Marynarki Wojennej (14 Collingham Gardens SW5). Gdy Zawratyński komunikuje; „Przed kilku dniami zaproponowano mi, abym objął stanowisko kierownika domu Kombatantów na prowincji”
Także w drugiej powieści detektywnej bohaterowie prowadzą nas do redakcji emigracyjnej gazety i do jej redaktora Kramera. To oczywiście „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, a rozgrywające się sceny stanowią rezonans przepychanek, jakich doświadczał autor podczas kooperacji. W sequelu – głosem redaktora – nazwie tytuł Temat za trzy funty „idiotycznym”, a samą powieść – „kryminałem pornograficznym”! Bardzo na wyrost oba te określenia… Przytacza najpewniej usłyszane „w realu” zarzuty: „W powieści odcinkowej może być niewinny flircik, ale powinien zakończyć się małżeństwem. Jeśli nawet jest prawdą, że część arystokracji prowadzi się niemoralnie, to jeszcze nie racja abyśmy o tym pisali w naszym ideowym piśmie” (wcześniej: „jednej z najkulturalniejszych placówek emigracyjnych”). Kramer wyraża też antytezę dla literackiej filozofii Orwida/Mareckiego: „Pisarz powinien być malarzem, a nie fotografem. Tematów nie wolno brać z życia”. Szczególnie tych „za trzy funty” – chciałoby się skwitować.
Gdy Marecki „odgraża się, że napisze nową powieść” podczas konferencji Webera z Kramerem, padnie znów surowy osąd, ale i wymowna konkluzja:
– Beztalencie – machnął mecenas ręką.
– Kiedy widzi Pan, potrzebuję czegoś do odcinka.
– Powieści Mareckiego nic nie są warte – lekceważąco skrzywił się mecenas. – U niegozawsze to samo: najwyższe sfery, milionerzy, a pańscy czytelnicy żądają czegoś innego. Najwłaściwsza jest tematyka obozowa. Powieść powinna obrazować nasz emigracyjny dorobek polityczny.
– Nie wiem, czy ma pan rację? – w zamyśleniu mówi redaktor. – Czytelnicy są przywiązani do pewnych wzorów kulturalnych. Nie można od razu zrywać z tradycją. Gdyby się trafiła powieść typu Trędowatej, ho, ho, to byłby dopiero sukces. Ale cóż? Ordynatów już nie ma. Zeszliśmy na psy panie mecenasie.
Wykpiwa, ale i nie zawiedzie nas w tej materii autor – w Temacie… zaszarżuje wersem: „Przymykając oczy, podała mu usta”
Michał Daleski (Michael de Levois) medytuje: „Wyzwolona i niczym nieskrępowana zmysłowość budziła wprawdzie uśmiech, ale i… obawy. Ostatnia noc dała mu dużo do myślenia”. Lecz nie poznamy udręki lęków i wystarczyć musi wielokropek, którego rolę krytykuje Ingrid: „[…] dlaczego pisarze nie opisują tego, co jest w życiu najpiękniejsze? Stawiają trzy gwiazdki na koniec”. Scen intymnych nie uświadczymy (poza hasłem: „Trzeba będzie wykapać moją żonę?”, odzew: „tylko zdejmę piżamkę”). Musimy zadowolić się w sferze „momentów” kolejnym przesłaniem Mareckiego: „Bo trzeba iść, jak po ostrzu noża i można się łatwo ześlizgnąć, albo w wulgarność, albo w śmieszność”. I operuje (dla małego móżdżku Ingrid?) szablonowym porównaniem z wyciągnięciem skarbów tęczowych bogactw głębi morskich na szarą powierzchnię. Niemniej wśród mnogich samobiczowań kwieci się i komplement. Daleski (wybitny pisarz bliski Nobla) przestrzega: „Nie zapominaj, że pan Marecki ma literacką wyobraźnię”. I na swoją zdać się tutaj trzeba. Witold podsumuje: „Trudna praca, ale ciekawa – pomyślał, nakrywając się kołdrą”. Nakryjmy się i my.
***
W 58. odcinku Nie tylko dla dorosłych zjawi się profesor Gebhard. Nazwisko to nieobce obeznanym z kulturą PRL rocznikom 50+. Ale jak awansował z doktora? I jak dotarł tu z Życia na gorąco? Wiem, że mogę ostrożnie liczyć na zrozumienie tej ryzykownej aluzji przez niejednego czytelnika. Zataczamy koło i znów dotykamy zjawiska, jeśli nie sentymentu, to przynajmniej biernej znajomości (pop)kultury PRL i jej kodów. Oraz braku odpowiednika podobnego, automatycznego obycia w przypadku twórczości na emigracji. Podstawową różnicę między oboma nurtami określa sytuacja bohaterów dzieł, które stawiamy obok siebie. Polega ona na tym, że historia Czesława i Hanki miała miejsce wiele razy, a Bożka i Maćka – nigdy. Rzeczywistość kulturową PRL zbudowano na historiach, które się nie wydarzyły, lub po prostu nie mogły się zdarzyć. Fałsz piętrzył fałsz (chybione antytezy); a nawet jeśli podlegał negacji, to w konsekwencji nie przychodziła prawda.
Film fabularny Wielka droga, zrealizowany przez Oddział Kultury i Pasy 2. Korpusu w 1946 roku – obok takich dzieł jak właśnie Łączniczka Hanka – tworzy cywilizacyjną rzeczywistość kontrastową wobec opatrzonych i wtłoczonych do wyobraźni symbolicznej produktom PRL. Jedyną na kinematograficznej niwie. Z tej perspektywy Łączniczka Hanka stanowi przeciwieństwo peerelowskich dzieł, które obok niej stawiamy. Kosztem literackiej niezdarności wyraża historię społeczną i psychiczną rzeczywistość swego czasu oraz zanurzonej w nim większości Polaków (w ich imieniu kultura w kraju milczała). Realizacje Wajdy czy (przeciwne mu) Kutza albo Hassa usiłowały ukazać w atrakcyjnej formie, po sartre’owsku, uniwersalne problemy osamotnionego człowieka (niekiedy im się to udawało). Przybierając mimo wszystko kostium konkretnych szat historycznych, przycinano je koniunkturalnie do odrealnionych rozmiarów i kształtów, by w efekcie trwale zmanipulować obraz niedawnych dziejów. Więcej – skrzywić samowiedzę Polaków.
O ile szkic ten mógłby startować w konkursie na wyjawienie zapomnianych postaci, ukrytych archiwaliów i nieoczywistych kontekstów, to w turnieju sprawiedliwości w wyważeniu ujęcia – polegnie z kretesem. Pogłębiliśmy potencjalne znaczenie i wymowę Łączniczki Hanki, ale ofiarą padł roztropny rozbiór „powieści detektywnych”. Przedstawienie ich wymyślnych akcji nie wybiło się tym razem na liście priorytetów, co ze zrozumiałych powodów może rozczarować. Ten brak balansu niech będzie wybaczony przy pionierskim podejściu! O zadaniu, jakie czeka w wyłożeniu większej liczby kart twórczości Romana Orwida-Bulicza niech zaświadczy list Michała K. Pawlikowskiego do Mieczysława Grydzewskiego z 5 czerwca 1960 roku: „Załączam wiązankę jubileuszową z recenzji o mojej książce. Na str. 3 cytuję Orwida-Bulicza. Rozwinąłem jego kryptonim, bo podpisał artykuł po prostu R O B. Może więc nie obrazi się za pełne imię i nazwisko?”
Przytoczmy też akapit, niczym ujęcie filmowe: „Wicher przelatywał od domu do domu, zupełnie jakby deptał po blaszanych dachach i pędził dalej. W bocznej ulicy, gdzieś daleko, tańczyła źle przytwierdzona lampa. Przypominała latarnię morską: gasła i rozjaśniała się – blask i z powrotem ciemno”