02.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #227 / Legenda starej Polski

Po niektóre książki sięgam, dysponując już przeczuciem, co mogą zaofiarować. A właściwie – jakich ogólniejszych uwag mogą stać się bodźcem. Muszę wtedy uważać: same „piszą” się w głowie, widzę „po swojemu” przedmiot przez kogoś podjęty. Dzielił się Zygmunt Nowakowski w liście do Mieczysława Grydzewskiego spostrzeżeniem: „U S[ydneya] Smitha znalazłem pyszne zdanie. Mówi on: «nigdy nie czytam książki, zanim nie napiszę recenzji: lepiej nie uprzedzać się». Genialne” List sygnowany „niedziela” z 6 lub 13 marca 1949 r., Archiwum Emigracji w Toruniu: AW/CCXXVI/8.[1]. Zaiste! Boję się, że publikacja, którą trzymam w ręku, do takich należy. Może raczej jej nie poznawać, a przemyśleć swe wyobrażenie o niej? Własne, z tematem „styki” i rozwody, jego wymarzony zakres, dumać z czego by mogła czerpać soki? Bo cóż więcej czynić, tak… bez lektury wstępnej? Ale złamałem zasadę. Przeczytałem, niepomny Smitha bon motu, pracę Moniki Anny Nogi pod tytułem Stanisław Brzozowski w kręgu „Kultury” paryskiej. Czy dopadło mnie uprzedzenie?

Redaktor w operze

Spróbujmy spojrzeć prawdzie w oczy. Pozostaje Brzozowski od lat stu przedmiotem najprzeróżniejszej tęsknoty. Również tej osobliwej, literacko-filozoficznych snobów i szpanerów, nie wywierając wszakże trwalszego wpływu na narodową mentalność. Interesujące, że rozpatrując geografię umysłowości ważnych dla mnie postaci – czynnych w okresie kilku faz percepcji dziedzictwa Brzozowskiego (napomknięty wyżej Nowakowski oraz Józef Mackiewicz) – nie natrafiłem w ich dorobku na ślady jego oddziaływania. Na relikty lektur, na użyteczny cytat choćby – czy elokwentne nawiązanie. Ani w prozie, ani w korespondencji. Czyżby już wtedy rodzima kultura zaczęła nabierać kształtu równoległych, nieprzecinających się linii? Rozwijała się, pączkując w niszach? Dla wielu Brzozowski – kluczowy, dla tej wybitnej dwójki – nie?

Więc Nowakowski ni słowem o Brzozowskiego nie zawadzi… Owszem, szydzi Mackiewicz w 1967 roku z pewnego wspominkowego portretu Henryka Dembińskiego („wiernego agenta komunistycznego” – nie kogo innego!), by położyć kres pochopnej legendzie:

Zresztą tam [w rzeczonym opisie – P.Ch.] i Maurycy Mochnacki, i Stanisław Brzozowski, i portret grottgerowski, i smutne oczy, i włosy spadające niesfornie na czoło… Eeech! Kosmyk włosów spadał i na czoło Adolfa Hitlera. Wszystko zależy od tego, co się chce w kimś widziećJ. Mackiewicz, Legendy i rzeczywistości, „Wiadomości” 1967, nr 49 (1131) [w:] tegoż, Szabla i pałka gumowa, wybór artykułów z lat 1960–1967 M. Bąkowski, przypisy N. Karsov, Dzieła t. 23, Londyn 2015, s. 545.[2].

No właśnie! Wszystko zależy od tego, co się chce w kimś widzieć… Zapamiętajmy to zdanie. Trzeci jednak (czy też: drugi i pół?) – powiedzmy – mój „faworyt”, Adam Pragier, malując swe (oko w oko) z Brzozowskim spotkanie, pozostawi komentarz: „Atakując nawyk pisarstwa polskiego do hołdowania archetypom w myśleniu i odczuwaniu, uderzył w to, co uchodziło za nietykalne”A. Pragier, Czas przeszły dokonany, cz. 1, wstęp i opracowanie A. Friszke i E. Pejaś, Warszawa 2018, s. 137.[3].

Nie przypadkiem powtarzam opinię publicysty najsilniej symbolizującego przeciwstawny „«Kulturze» paryskiej” biegun. Trudno poza nim (i – raz jeszcze – Nowakowskim z Sergiuszem Piaseckim) wybrać z grona najwybitniejszych powieściopisarzy, poetów czy eseistów emigracji kogoś, kto w periodyku Giedroycia nie chciał być obecny. Czy znaczy to, że wszyscy należeli do nagłówkowego „kręgu paryskiej «Kultury»”? Gdyż „krąg” czasopisma, o ile nie posiada ono zbiorowej redakcji, to zespół jego notorycznych kooperantów. Czy znaczy to, że „kręgu paryskiej «Kultury»” nie było? – Nie było. Był po prostu Jerzy Giedroyć. I… cała reszta.

Precyzyjnie ujął brzeg tego zagadnienia Wacław A. Zbyszewski:

Bo uważam, że w operze (instytucji) ważny jest nie dyrektor, i nie administrator. I nawet nie reżyser, ale głosy; bo uważam, że w teatrze ważny jest znowuż nie dyrektor, ale aktorzy; chodziłem na Jaracza, a nie na Szyfmana czy Schillera. Bo gazeta, tygodnik, miesięcznik, teatr, opera, wydawnictwa – wszystko to stoi współpracownikami, a nie kierownikami, z takim czy innym tytułem.

Wołał Zbyszewski, że chce „trybuny dla siebie”W.A. Zbyszewski, Polemika z Łobodowskim (1), „Wiadomości” 1971, nr 29.[4]. Otóż to! Z gęstych łamów tomików „Kultury” chłonięto teksty Mackiewicza, Łobodowskiego, nawet, nawet – niech będzie! – Gombrowicza, ale nie Giedroycia. Kontestuję tym samym trzon i sedno wyboru badaczki – nie jedynie dokonane przez nią generalne zawężenie pola, ale i specyficzny tryb przyjęcia tak wąskiej perspektywy.

Pojawienie się w obszarze zainteresowań i na kartach książki eseju Stefanii Zahorskiej (druga do Pragiera połówka, co pełną trójcę wybrańców czyni) prowadzi raptem do eskalacji zwątpień. Czy uszczuplenie metryki postrzegania Brzozowskiego do jednego z wychodźczych tytułów jest zasadne? Tutaj „wielka czwórka” – Czapski, Miłosz, Herling i sam redakcyjny demiurg – rządzi. Usilnie Monika Anna Noga przypisuje im nowatorstwo w intencjach, motywach, zamiarach. Powszechniejsze cele i działania wdusza do wydedukowanej sztucznie konstrukcji – unikalności „Kultury” i jej apostołów. Podczas gdy zreferowane akty twórcze stanowią bodaj składnik szerzej wówczas uznawanych treści. Lub wchodzą niekiedy wręcz w obręb oczywistości, truizmu.

Skoro wspomniano o Zahorskiej, warto podzielić się i mniej znaną jej wypowiedzią o Stanisławie Brzozowskim – wystąpieniem po otrzymaniu nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w 1957 rokuS. Zahorska, Przełomy mojego pokolenia, „Wiadomości” 1957, nr 35, s. 2.[5]. Ciekawe byłoby nie tylko wyłączne prześledzenie całości piśmiennictwa egzulów pod kątem obecności Brzozowskiego, ale też wychwycenie większej liczby zetknięć pomiędzy krajowym ożywieniem a echami tej fascynacji w wolnych polskich mediach. Z drugiej strony kusiłoby uchylenie rąbka tajemnicy skrywającej pozaliterackie i pozaintelektualne motywy wzbierania fali (mody na?) brzozowszczyków w PRL. Że nie można rozpatrywać tego fenomenu jako zjawiska samorodnego – nie ulega chyba kwestii.

Drugi trakt

Przytoczony zwrot z Pragiera stwarza nakaz wierności. Wierności duchowi Brzozowskiego. Przecież nie tylko o wyalienowanym żurnalu, ale i o autorze Samego wśród ludzi mowa. Po co się nim zajmować, zdradę jego optyki sekretnie szykując? Więc koniecznie trzeba – atakować nietykalne. A błyszczący majestatycznie dużą literą czasem „Krąg” otoczony jest ciągle nimbem immunitetu. Niestety! Prezentowana publikacja jest przejawem kultu „Redaktora” i jego dokonań.

Niemniej, czy ma być to recenzja pracy o „Kulturze” czy o Stanisławie Brzozowskim? Na której półce postawić ów dwoisty obiekt? W mym podręcznym księgozbiorze rzeczy te – o dziwo! – sąsiadować nie chcą. Rząd wydań księgarni Połonieckiego (cóż za młodopolski, elegancki przepych, samego Pamiętnika naliczyć można przynajmniej trzy wersje w hard- i dwie w paperbacku) nie krzyżuje się z siateczką zdyscyplinowanej szarzyzny okładek Instytutu Literackiego. Zresztą owa faktura to nie świeży pomysł, a układ podpatrzony z przedwojennych druków. Jak i nazwa wydawnictwa. Podobnie jak wiele innych cech oficyny i miesięcznika. Bordiury fin de siècle’u natomiast wciąż trwają nieprzebrane w bogactwie wyrazu.

W niedawnym omówieniu edycji pism Włodzimierza Bączkowskiego wskazywałem na dofastrygowanie pięknych zabytków myśli i pióra do potrzeb współczesnej, zmiennej dobyP. Chojnacki, Odwaga utopii, „Nowe Książki” 2023, nr 7–8, s. 14–15.[6]. W wypadku Stanisława Brzozowskiego następuje sytuacja odwrotna – lanie młodego wina do starych bukłaków. Mamy na współczesnej umysłowej arenie rzutkich pieczeniarzy, co podpiszą się bezwstydnie pod misją inteligenckiego heroizmu. W opozycji do nich – mesjanistów, trzeźwo polujących w buszu grantów i punktozy. Czy ktoś z nich wierzy, szczerze wyznaje pielęgnowane idee? Czemu nie widzieliśmy choć usiłowania buntu w obronie praw społecznych, zdobytych krwawo przed dziesięcioleciami? Dlaczego dwór Karola Libelta w Czeszewie od lat popada w ruinę, a nie zaznała tam azylu świątynia filozofii narodowej? Istnieje zaledwie pewien zasób poglądów do obsłużenia, nie staną się one dźwignią nowych ruchów, rewolt. Nie na ideologii polega dziś polityka.

Czy to książka o Brzozowskim? Czy o „kręgu paryskiej «Kultury»”? Zaklęcie owo, zbitek grudki słów magicznych hipnotyzuje wyobraźnię badaczki. Lęgnie się z natrętną powtarzalnością, zdarza się, że kilka razy na tej samej stronicy. Lecz teraz nie „krąg”, a przymiotnik „paryskiej” zaczepmy. Znalazłby przypuszczalnie uzasadnienie, gdyby w narracji przewijała się i „warszawska «Kultura»”. Ta już szczęśliwie kojarzy się mocniej z przedwojenną efemerydą Kazimierza Wierzyńskiego, gdyż tygodnik z frontu peerelowskich środków masowego przekazu odszedł w zapomnienie. Wracając jednak do podstawowej wątpliwości – odpowiedzi nań udzieli autorka. Niejednej. Podajmy pierwszą, która lepiej się komponuje: „To, co postulował Brzozowski, później przedstawiał sobą Giedroyc i «Kultura» paryska. Dlatego można, a wręcz należy te kwestie badać wspólnie”.

Zatem to praca bardziej o środowisku entuzjastów, a może o przedmiocie ich pasji? Druga deklaracja ułatwi rozpoznanie: „To opowieść o tym, jak każdy z moich bohaterów myślał o Brzozowskim i co wniósł do rozumienia jego myśli”. Owo „myślenie o myśli” wiedzie do korowodu niezręczności, jakimi przetkany jest wywód. „Polski mistrz specjalizował się w tematyce historycznej” (o Matejce); „Pod Mińskiem Litewskim znajdującym się na Białorusi”; „Ukraińsko-żydowski Niemirów” – to nie jedyne zdania, co budzą… zakłopotanie. Niemirów, hmm… Według Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich w 1881 roku na 444 uczniów tamtejszego gimnazjum rejestr notował 173 prawosławnych, 63 żydów, 15 ewangelików i 193 katolików, a utrzymywanie zakładu spoczywało w ponad osiemdziesięciu procentach na barkach Potockich. Nie sądzimy, aby w ciągu następnych kilkunastu lat, gdy Brzozowski uczęszczał do niemirowskiej szkoły, proporcje te ulec miały znaczącej przemianie.

Czytamy: „Krytykowali Miłosza również Antoni Słonimski, Kazimierz Brandys i Jan Lechoń”. Naprawdę nie wolno wymieniać tych nazwisk jednym tchem w okolicy ucieczki na Zachód poety-aparatczyka komunistycznej dyplomacji. Skoro przy Miłoszu jesteśmy, zauważmy, że komentując późniejszy jego dylemat, dlaczego tak wielu czerpało z dorobku Brzozowskiego, nie przyznając się do tego publicznie, Monika Anna Noga stwierdzi: „Daremny jest wysiłek szukania odpowiedzi na to pytanie na stronach książki o Brzozowskim [podkreśl. – P.Ch.]”. Proszę! A ja odcyfrowywałem ją – przyznam – jak książkę o „Kulturze”… Lecz nurtuje mnie ten wers i widzę, że autorka zdaje się miała na myśli nie własne dzieło, a Człowieka wśród skorpionów? Jak i w innych akapitach – to nie klarowność wybija się z kontekstu.

Kisiel Michnika

Józef Mackiewicz, zgłaszając w 1965 roku podczas posiedzenia jury Nagrody „Wiadomości” zbiór tekstów zatytułowanych Wczoraj na wyrywki, wyróżni wyjątkowy walor piśmiennictwa ich autora:

Jeżeli chodzi o aspekt ściśle polski, Karol Zbyszewski jeszcze z jednego względu zasługiwałby na specjalne wyróżnienie. Mianowicie ze względu na jego tendencję, którą kiedyś nazywano «odbrązawianiem», a dziś pozwoliłbym sobie nazwać już oddziecinnianiem literatury polskiej [podkreśl. – P.Ch.].

Czy to aby nie echo postawy Brzozowskiego? Nie cytując go, nie angażując się w przebiegające najsilniej w dekadzie lat sześćdziesiątych spory (na przykład Człowiek wśród skorpionów – 1962!) jest wyrazicielem jednego z fundamentalnych przekonań twórcy – jakże Mackiewiczowi zapewne dalekich – Płomieni. Konkretyzuje juror proces „dziecinnienia”:

Bo mnie się zdaje, że jednostronność zamówienia patriotycznego przelicytowała dziś daleko poprzednie epoki. Takie mam wrażenie, że odkąd Odra z Nysą stały się rzekami bardziej świętymi niż Ganges z Bramaputrą, ilość świętości narodowych narasta w tempie przyśpieszonym, rozbudowując w tej dziedzinie uproszczony infantylizm. Przy tym zwróćmy uwagę, że oponentom, którzy ze szczególną pasją atakują tzw. „niezłomnych”, nie wystarcza kanonizowanie „Kraju”, który jak imię Boga pisze się teraz przez dużą literę, ale chciałoby się ponadto uświęcić tzw. „Polski Październik”, „nieodwracalność przemian”, nieomal cały PRL i jeszcze wiele „polskości” tego gatunkuOd Herberta do Herberta. Nagroda „Wiadomości” 1958–1990, oprac. i przedmowa S. Kossowska, postscriptum T. Nowakowski, Londyn 1993, s. 111.[7].

W szeregu petryfikatorów „«polskości» tego gatunku” stawała nieodmiennie „Kultura” ze swym „kręgiem”.

Powstają w naszej historiografii prace, które spełniają węzłowe zadanie przy podejmowaniu nienowych tematów. W naturalny sposób je „przekraczają”, by dotkliwiej nie rzec – dezaktualizują. Dawne osiągnięcia czynią odległym etapem na drodze kiedyś przebytej. Należy do nich magnum opus Macieja Zakrzewskiego – politologa obecnie średniego pokolenia (choć w panujących, uczelnianych warunkach trudno o monografistów poniżej czterdziestki): Rewolucja konserwatywna – przypadek Polski. Myśl polityczna środowiska „Buntu Młodych” i „Polityki” 1931–1939Kraków 2021.[8]. Nowość to, choć nie aż taka, by mogła pozostać autorce nieznaną. Znajdziemy wszak odniesienia do późniejszych druków. Na przykład dosyć wymownej kolekcji: Jerzy Giedroyc, Stefan Kisielewski. Listy 1946–1991, ze wstępem Adama MichnikaOpracowanie i przypisy Ł. Garbal, posłowie R. Habielski, Warszawa 2022.[9]. To dopiero prawdziwy bal cieni! Trzy osoby-mity dla sponiewieranego biedaczyska, inteligenta z PRL.

Wydaje się, że pokrewność archiwaliów prasowych u Nogi i Zakrzewskiego nie wynika z czystego zbiegu okoliczności. Trudno imaginować sobie, by historyczka przetrawiła ogromną masę niezbędnego dla habilitacji tworzywa (w posiłkowym dla swojej rozprawy segmencie), dobijając się bliźniaczych sensów. Oczywiście nie wykluczam, acz jestem w smutnej niwie nieco doświadczony. Egzystuje, żal to przyznać, wybieg krasomówczy polegający na przytaczaniu źródłowych, odkrytych przez kogoś – często z wielkim wysiłkiem i energią – materiałów, bez koniecznej wzmianki, komu zawdzięczamy wydobyte skarby. A wymóg to… elegancji? Koleżeństwa? Powtórzę – chciałbym w danym kazusie widzieć równoległy mozół, lecz nawet wtedy brak nawiązania do poznawczo dziś niezbędnego studium Macieja Zakrzewskiego zieje luką. Szczególnie że przywołuje się nie raz starsze podejście, które ten uczony właśnie „przekroczył”.

Gdy uniesiemy wzrok ponad akademicką dzierganinę, jaką Stanisław Brzozowski w kręgu „Kultury” paryskiej się jawi, to – że ujmę swoisty proces w ramy metafory – po wypaleniu się dykty ocaleją gęsto tkwiące w niej hufnale. Albo: łapiemy się na zdrożności, że złoża włókna, którym wyizolowano tę skomplikowaną instalację (płynie nią prąd pierwotnej myśli tytułowego bohatera) są… daremne. Że uchowa się – znów nie donoszony do zadań współczesności – krystaliczny Brzozowski. Moglibyśmy wypełnić całe karty repetowanymi frazami – z prawdopodobnie pożyteczniejszym wykorzystaniem przeznaczonej na niniejsze omówienie przestrzeni. Toteż ujawni się z nagła całkiem nieoczekiwana, niezamierzona wartość prezentowanej książki: aktualizujące przedestylowanie Brzozowskiego, wyniesienie go – ożywionego tym manewrem – dalej. Może to znamię panującej fazy inercji, że nie umiemy rozmawiać z nim bezpośrednio, a czynimy to tylko za pomocą „surogatów”?

Monika Anna Noga, Stanisław Brzozowski w kręgu „Kultury” paryskiejWydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego i Stowarzyszenie Instytut Literacki Kultura w Paryżu, Seria: Jerzy Giedroyc i… Monografie, Łódź–Paryż 2023.

PS. Cytat z Lesława Maleszki w zakończeniu bulwersuje. Jakby miał on cokolwiek ciekawego do powiedzenia… Czyżby udział „Ketmana” stanowił stylowe mrugnięcie, że oto piszemy o rzekomym agencie Brzozowskim, więc prawdziwy wyskoczy z pudełka w finale? Słabe.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Chojnacki, Legenda starej Polski, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 227

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...