Nowy Napis Co Tydzień #255 / Harmonia biegunów. Kartki z survivalu liszeńców w „Polsce Ludowej”
„Jedno kopyto”
Wiosną 2021 roku ówczesny nowy naczelny „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej” redaktor Wojciech Mucha złożył mi propozycję prowadzenia w tej pierwszej gazecie cotygodniowego felietonu – na dowolny, historycznoliteracki temat. Szybko zdecydowałem się na cykl nawiązujący pośrednio do życia i pism jednego z głównych bohaterów mej wyobraźni w dwóch minionych (londyńskiej, a potem krakowskiej) dekadach
Dawno to było temu – jeszcze panowie Janusz Łętocha i Józef Nowosielski razem prowadzili antykwariat przy Brackiej (czy wszystko, co tu polubię musi w końcu zniknąć?). Tamże wytropiłem almanach Wiek klęski. Łowiecki „dubelt”: jeden strzał – dwa trofea, dwa teksty. Ten o czarnoksiężniczce, Lilce Pawlikowskiej i Kossakówce – w pierwszy nas odcinek, lirycznie, wprowadził
P. Chojnacki, Z Zygmuntem Nowakowskim w poszukiwaniu krakowskiej „humanitas”: Odc. 1. DOM JAK PALETA, „Dziennik Polski” (Kraków), 19 maja 2021, https://dziennikpolski24.pl/o-kossakowce-z-zygmuntem-nowakowskim-w-poszukiwaniu-krakowskiej-humanitas/ar/c1-15629751 [dostęp: 11.04.2024]. [2]. Dziś znów – wspomnienie (nie zawsze tak będzie!). O Macieju Starzewskim: „Cóż mogło stać się z jego biblioteką, z tą biblioteką, której nie oddziedziczył [tak w oryg. – P.Ch.], ale sam ją stworzył, budując ją już w gimnazjum? Pewnie z górą sto tysięcy tomów! Dziwna rzecz, bibliomanem będąc, cieszył się, gdy jego własne książki były w ruchu. Nie skąpił ich nikomu, były to książki żywe, kursujące, były częścią Krakowa i krakowskiej „humanitas”… KRAKOWSKIEJ HUMANITAS?… Co skrywały te słowa kilkadziesiąt lat temu? Większa tajemnica niż biblioman-rozrzutnik!
Pan Zygmunt nie tłumaczy nic jednak, lecz wiedzie: „Daleko, w Londynie myślę o «Czasie». Pobudkę dała mi wiadomość o zgonie starego przyjaciela, który wyszedłszy z ducha «Czasu» był […] częścią składową wielkiej kultury krakowskiej; stwarzał atmosferę, w jakiej mogła kwitnąć podwawelska «humanitas»”. Znów to samo! Raz jeszcze uderzy: „Jednym uchem słucham muzyki, płynącej spod palców prawnika-pianisty, drugim wsłuchuję się w rytm powolny i spokojny, trochę senny, lecz stały. To bije serce mego miasta, w którym już nie ma teraz «Czasu», bo go być nie może. […] Gdy czytam sterty obecnej prasy krajowej, myślę, że powrót zgubionego «Czasu» nie będzie rzeczą łatwą, przynajmniej w ciągu lat najbliższych, a może długich, bardzo długich. Nie ma miejsca na wielokulturowość, nie ma miejsca na «humanitas». Jest jedno kopyto”
Z. Nowakowski, „A la recherche du temps perdu” [w:] Almanach Historyczno-Literacki. „Wiek klęski”, red. M. Grydzewski, Londyn 1946, s. 35, 38. We wszystkich cytowanych dokumentach i artykułach pisownia została uwspółcześniona według panujących dziś zasad, niekiedy z wyjątkiem korekt oryginalnej interpunkcji oraz zastosowania dużych liter. [3].
A my dzisiaj? – Kończyłem: „Po długich latach nie wiemy nawet, czego nam brakuje. Jest jedno kopyto”
***
Wyłuszczał Nowakowski na łamach Wieku klęski, raz jeszcze przywołując tajemnicze pojęcie, które tak nas ciągle fascynuje. Bowiem „umarł ktoś związany z «Czasem» bardzo blisko a przyjaciel mój serdeczny i kolega gimnazjalny […], profesor prawa państwowego na Uniwersytecie Jagiellońskim” i – uwaga: „człowiek, w którym wyraża się niezmiernie silnie i pełnym akordem krakowska kultura, krakowska «humanitas»”. Snuł Pan Zygmunt domysły: „Chyba Niemcy dobrali się do tego, otwartego dla uczonych i literatów, sezamu, chyba rozdrapali bibliotekę już w czasie, gdy właściciel a twórca siedział w Oranienburgu…”. Poda jeszcze uściślenie, że wrócił stamtąd z (jakiż eufemizm wyszedł spod ręki bratniej w „humanitas” duszy!) – „podkopanym zdrowiem”: „Suchoty galopujące znalazły dobrą pożywkę. Starzewski zachorował w maju, zmarł w grudniu 1944 r.”
Wspomina dziś rodzinne przekazy Antoni Czermak, wnuk brata żony Macieja: „Wanda bez pomocy ze strony dawnych Macieja kolegów-akademików nie została”. W istocie. Zachował się maszynopis, kopia pisma Wandy Starzewskiej do Rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego z 16 grudnia 1944 roku: „Pragnę donieść Panu Rektorowi, iż postanowiłam wyodrębnić część z biblioteki pozostawionej mi przez śp. Męża mojego i oddać je do dyspozycji młodzieży pracującej na seminariach prawa politycznego i międzynarodowego w Uniwersytecie Jagiellońskim. Zwróciłam się więc do asystenta śp. Męża mego dra Stefana Boratyńskiego, który kataloguje obecnie całą bibliotekę, by przekazał ofiarowane przeze mnie książki bibliotece seminaryjnej. Gorącym pragnieniem moim jest, by wszystkie książki zbierane tyle lat przez śp. Męża mego służyły pracującym naukowo”
Zawiesi wdowa w tym miejscu głos, dodając mimochodem: „Niestety moja sytuacja materialna jest nad wyraz ciężka, a jedynym moim zabezpieczeniem jest właśnie biblioteka […]”. Domyślamy się w tej zdawkowej uwadze nadziei na materialną restytucję. Z pewnością nieobejmującą realnej wartości monumentalnego księgozbioru, ale wyrażającą się choćby w bieżącym wsparciu. Nie wiemy też, w jakiej relacji do wciąż panujących okupacyjnych okoliczności mogło pozostawać oficjalne pismo. Uniwersytet nie funkcjonował: czy w przypadku seminariów chodziło o ich tajną formułę, w której miał wcześniej udział schorowany Maciej? Jak rektor mógł dysponować finansami uczelni w wojennych warunkach?
Wyjaśnienie jest zapewne prostsze, najpewniej to grudzień, ale 1945 roku i mamy do czynienia ze zwykłym lapsusem. Antoni Czermak – od swych narodzin w 1952 roku domownik w mieszkaniu ciotki – twierdzi jednoznacznie: „Z pozostałego księgozbioru Macieja powstała wypożyczalnia, która przynosiła jakieś zyski”. A więc – prywatna czytelnia? W dobie totalnych ambicji upaństwowienia nawet osobistych myśli? Tego właśnie – dość nietypowego dla realiów panujących u zarania „Polski Ludowej” – przedsięwzięcia dotyczy głównie rozpoczynająca się opowieść.
***
Podane do druku sceny stanowią fragment rozdziału z przygotowywanej Słynnej książki o Zygmuncie Nowakowskim. Część ta, podobnie jak i niektóre ogniwa segmentu dotyczącego kontaktów Nowakowskiego z Różą Celiną Otowską, mogła powstać dzięki relacjom i źródłowej oraz wszelakiej pomocy pana Antoniego Czermaka, któremu pragnę złożyć serdecznie podziękowania. Inna część rozdziału o kultowym mieszkaniu przy ul. Sławkowskiej 10, jego lokatorach i gościach, złożona została do „Rocznika Biblioteki Kraków” (2023) pod tytułem Zygmunta Nowakowskiego balast serdeczny. W sześćdziesiątą rocznicę śmierci pisarza, aktora i publicysty, s. 98–121.
I.
Miedniczka za piecem
Paczkę czerwcową polecę dzisiaj wysłać na Sławkowską. Chwała Bogu, że pani będzie miała ten sam kącik!
Zygmunt Nowakowski do Róży Celiny Otowskiej, 6 czerwca 1956 roku
Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1953–1956, wstęp i oprac. J. Dużyk, „Rocznik Biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Krakowie” 1992, R. 37, s. 242. [7].
Wanda Starzewska – ze względów, które będą jeszcze wzmiankowane – nie była w stanie prowadzić inteligenckiego biznesu sama. Spadła na szczęście z nieba najodpowiedniejsza pomocniczka. Podobnie jak ona wypchnięta z dotychczasowego życia na ostrym wirażu historii. Donosił Nowakowskiemu prof. Tadeusz Tempka w pierwszym słanym z Krakowa od wybuchu wojny liście, 29 czerwca 1946 roku:
P[ani] Celina przechodziła […] ciężkie czasy za okupacji: mieszkała u znajomych koło Trzęsówki, zdaje się w Weryni u pp. Tyszkiewiczów. Od dłuższego czasu jest w Krakowie na stałe i mieszka w naszym najbliższym sąsiedztwie, u profesorowej Starzewskiej [Tempkowie mieszkali przy ul. Św. Jana 1 – P.Ch.].
Referował dalej: „Obie Panie prowadzą rodzaj wypożyczalni książek z księgozbioru prof. Starzewskiego”
„Pani Celina”… Notowała w 1977 roku Maria Kapiszewska (córka siostry Róży Celiny Otowskiej, zwanej przez bliskich po prostu Celiną) w komentarzu do listów, które z emigracji kierował do jej ciotki Zygmunt: „Jej bystra inteligencja i niebywałe wprost oczytanie czyniły z niej doskonałą przewodniczkę dla osób korzystających z czytelni”
Trzęsówka to może nie skala głośnych literackimi zjazdami Pławowic Ludwika Hieronima Morstina (choć sam pałacyk jest bardzo zbliżony urokiem oraz rozmiarami), ale bywali tam: Maria Kasprowiczowa, Mira Zimińska-Sygietyńska, Marian Kukiel, Wojciech Korfanty, Stanisław Cat-Mackiewicz, Ksawery Pruszyński, Ludwik Solski, Emil Zegadłowicz, Michał Choromański czy właściciel koncernu „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” (którego Zygmunt pozostawał gwiazdą) Marian Dąbrowski. Klasycystyczny, bliźniaczy wobec warszawskiego Belwederu dwór projektu Jakuba Kubickiego z premedytacją zniszczyli Niemcy. W jednym z listów do Zygmunta Celina zwierzy się: „Ze zgrozą myślę o czasach tułaczki na wsi i bezdomności wśród obcych, bez możliwości stałego zarobkowania”
Antoni Czermak wyjaśnia, co wydarzyło się po wojennej tułaczce: „Celina przyszła z jedną walizką. Znała Wandę – odwiedzała mieszkanie na Sławkowskiej jako osoba bliska Zygmuntowi Nowakowskiemu. Dlatego zamieszkała tutaj”. Informowała przyjaciela 15 lutego 1946 roku: „[…] mieszkam za parawanikiem w jadalni u Wandeczki Starzewskiej, która umożliwiła mi tym przyjazd do Krakowa. Prowadzę jej wypożyczalnię książek, którą po czteromiesięcznej, ciężkiej pracy przygotowawczej, wreszcie otworzyłam i teraz czekamy na jej rozwój i umożliwienie nam życia”. W liście z 28 marca precyzuje: „Wypożyczalnia książek idzie na razie słabo, ale zaczyna się rozwijać. W każdym razie jestem Wandeczce bardzo wdzięczna, że dała mi możliwość wykazania, że potrafię jeszcze pracować wydajnie i ciężko”. Także 9 maja 1946 roku, nie wiedząc, czy listy dochodzą i nie mając ciągle kontaktu zwrotnego znad Tamizy, komunikuje po raz kolejny: „Ja prowadzę wypożyczalnię książek”. Antoni Czermak pamięta: „Urządzona była w regały, stało też tam biureczko”. Rozpoczęła się kilkunastoletnia epopeja.
W tej samej poczcie przedstawi Celina warunki swej egzystencji: „Pracuję ciężko całe dnie z przerwą obiadową, kiedy pędzę do Heli, aby zjeść coś ciepłego”. Helena Zakrzewska (1880–1952), starsza siostra Celiny, matka wspomnianej Marii Kapiszewskiej, to autorka książek dla dzieci i młodzieży, żona fizyka Konstantego Zakrzewskiego (1876–1948). Nowakowski współpracował z nią przy niemieckim przekładzie „małej etnografii” Ernsta Heinricha Schrenzela (Bracia z całego świata, Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych, Lwów 1938). Nie znaczy to, że miał z translacją – jako doktor filozofii UJ w zakresie filologii polskiej, ale i germańskiej – problemy. Po prostu nawał prac publicystycznych i literackich nie pozwalał mu wywiązać się w terminie ze wszystkich zobowiązań. Ostatecznie pomagał rozchwytywanemu pisarzowi osobisty sekretarz-asystent Jan Steciak, który zaznaczy w niepublikowanych wspomnieniach: „[…] zaproponował mi, żebym razem z nim tłumaczył tę książkę”
Wcześniej Helena wydała Białe róże. Powieść dla młodzieży z czasów inwazji bolszewickiej, poleconą do bibliotek szkolnych przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (Warszawa 1934), nie dziwi więc, że w komunistycznej rzeczywistości ona i jej twórczość zostały zakazane. W listach Nowakowski przekazywał pozdrowienia, pytał o zdrowie
Na dole kartki wciśnięty dopisek: „W tej chwili wracam od Heli. Cała jama ustna owrzodzona – to straszne. Nie można tu dostać pastylek penicyliny. Jeśli to jest w możliwości Pana, to proszę przysłać lotniczo kilkanaście […]. Przepraszam, ale nie można patrzyć na tę mękę!”. Już 10 grudnia Zygmunt pogna z odpowiedzią:
List przyszedł trzecią, wieczorną pocztą w sobotę, ani zaś wczoraj, ani dzisiaj nie mogłem złapać moich lekarzy, a apteki nie wydają penicyliny bez recepty. Przesyłam – zastępczo – popularną, ale skuteczną w tych wypadkach „panfavinę”, która powinna przynieść ulgę Siostrze Pani oraz załączam nowość „Tyrozet”, która działać ma tak samo jak penicylina.
Jakaż przepaść zieje pomiędzy światem, gdzie listonosz wrzuca listy za drzwi trzy razy na dzień (w weekend!), gdzie zamiennik penicyliny dostępny jest w sklepie na rogu – a lodowatym piekłem Sybiru, co rozpostarło się tak przemożnie, że ścięło brudną szadzią krakowskie ulice.
Mając na myśli ekspediowane przez Zygmunda latami z anielską regularnością paczki, przyzna Celina 28 maja 1952 roku: „Stanowią dla mnie podstawę egzystencji – i mogę jeszcze pomagać mojej biednej siostrze, której ten powolny rozkład za życia jest straszliwą męką dla niej i dla nas”. Gdy umrze, podsumuje Zygmunt 20 września tego roku ich relacje: „P[anią] Helenę ceniłem zawsze bardzo wysoko i miałem dla Niej wiele serdecznych uczuć, które, jak mi się zdaje, były wzajemne. Ubył i mnie ktoś drogi. Kraków, za którym tęsknię do niepamięci, stał się uboższy o jednego człowieka”
W cytowanej korespondencji z 9 maja 1946 roku Celina poda dodatkowe informacje:
Dziękuję Panu Bogu, że mi sił wystarcza, ale wieczorem jestem zawsze tak zmęczona, że już niezdolna do niczego – nawet do Waciów [aktora Wacława Nowakowskiego i jego żony Jadwigi ze Skulskich – P.Ch.] już nie chodzę, bo nie mam na to sił ani ochoty. Czytelnia się powoli rozwija, ale jeszcze nie opłaca się finansowo – moja pensja minimalna, tyle, że mam dach nad głową w formie legowiska w przechodniej z dwóch stron jadalni, za parawanikiem – a w drugim kącie mieszka jeszcze jedna i to niemiła lokatorka. Ale i tak cieszę się, że nie jestem niczyim ciężarem – pracuję naprawdę solidnie i wydajnie – od jesieni będę jednak szukać innej posady, żeby móc trochę więcej zarobić, albo mieć przynajmniej przydziały i stołówkę.
Po prawie dwóch miesiącach sytuacja przedstawia się podobnie:
[…] pracuję tu ciężko, ale porządnie, niestety nasza wypożyczalnia jeszcze ciągle nie jest opłacalna, a teraz sezon ogórkowy – może na jesień się rozwinie, a jeśli nie, będę szukać innej pracy
List z 29 czerwca 1946 roku [dopisek ręką Z. Nowakowskiego: „na kopercie data 31 lipca”]. [16].
Dość szybko okaże się, że nie musi gonić za nowym czy też dodatkowym zajęciem. Udało się sprzedać Kapłonkę, ziemię przynależną do folwarku, który nie uległ parcelacji, gdyż liczył mniej niż 50 hektarów powierzchni. Cieszy się, że podratowało to jej budżet na tyle, iż mogła kupić… szafę i stolik: „Obecnie mam kącik na tapczan za półkami z książkami w wypożyczalni – zastawiony szafą jak parawanem i strasznie się cieszę z tego. […] Ja przez rok żyłam grzebiąc się co dnia w walizkach i nie mogąc niż znaleźć. Od dwóch dni cieszę się szafą jak dziecko”
W tej samej korespondencji podzieli się inną radością:
W tych dniach miałam wielką przyjemność. Jadzia Eber. [? – nie potrafimy rozszyfrować skrótu tego nazwiska – P.Ch.] przysłała mi śliczny zegarek na rękę. To dla mnie wielka ulga – bo nigdy nie mogłam utrafić z godziną przy pracy i w czasie przerwy obiadowej – goniłam bezprzytomnie, aby się nie spóźnić – a teraz już będę mogła regulować każdą minutę wypoczynku i wyzyskać bez strachu.
Okazuje się, że w całym domu, na dziewięć mieszkających w nim kobiet tylko Celina jest szczęśliwą właścicielką zegarka! Wspomina o mieszkającej w Katowicach bratowej Oli, która zaprosiła ją, aby „się u niej wyspała i najadła!”. Na domiar wszystkiego „Ola jest przedobra, gdyby nie jej stary zimowy płaszcz, który mi zeszłego roku dała – nie miałabym w czym chodzić – a tak już drugą zimę go noszę. Również sukienkę i sweterek mam od niej”. Jedyna zimowa suknia, noszona od pięciu sezonów „(przerobiona w Weryni z Pana popielatej pidżamy) – niestety wyprzęgła”
Gwoździe, myszy, lazurowe DDT
Czytelnicy chwalą mnie, ale ja się na to nie dam złapać. Ach, gdyby to było możliwe, cisnąłbym artykuły i przecież zabrał się do napisania czegoś, co zostaje, niestety, marzyć o tym nie mogę.
Zygmunt Nowakowski do Róży Celiny Otowskiej, 17 lutego 1960 roku
Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1959–1963, wstęp, do druku podał J. Dużyk, „Rocznik Biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Krakowie” 1994, R. 39, s. 246. [19].
Nowakowski dzielił się wieściami z kraju w liście do Zofii Josztowej, słanym 2 sierpnia 1946 roku do miejsca pobytu adresatki w Ghazir (Syria): „Mam sporo wiadomości osobistych, nawiązałem kontakt przez oficjalną pocztę, naturalnie, posługując się pseudonimem, i otrzymuję listy, jak moi najbliżsi otrzymują ode mnie pomoc, oczywiście, nie taką, jaka im potrzebna”. Wiemy, że Josztowa w 1941 roku pełniła funkcję sekretarki inspektorki Pomocniczej Służby Kobiet (PSK) w Armii Polskiej w ZSRS
Zaryzykujemy z dużą dozą prawdopodobieństwa, że była żoną Rudolfa Maurycego Joszta (Krystynopol 1894 – Manchester 1955), doktora nauk technicznych, chemika, obrońcy Lwowa i żołnierza pociągu pancernego „Pepetrójka”. Potem asystenta i adiunkta Politechniki Lwowskiej, wreszcie kierownika laboratorium chemicznego Huty Piłsudski w Chorzowie
W rzeczy samej… Cóż mamy myśleć, gdy w liście Celiny z 9 grudnia 1953 roku napotkamy następującą prośbę: „Gdybym mogła Pana poprosić o […] najprostszy scyzoryk, może być o jednym ostrzu, lub maszynkę do temperowania ołówków, bo to moja zmora skrobanie nożem tych ołówków, które się ciągle tępią w Czytelni”. W opublikowanym 28 marca 1952 roku na łamach londyńskiego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” felietonie Pańszczyzna Zygmunt wylicza spośród wielu dóbr: „Posyłamy stąd do Polski ołówki, zwykłe, tanie, groszowe ołówki”. Pańszczyznę przedrukuje 29 marca za Oceanem „Dziennik Polski” w Detroit, ale już niedługo autor wspomni o tych produktach w oryginalnym, słanym co tydzień i do tej gazety liście: „Nie mogąc przesyłać do Polski podręczników historii, posyłajmy, póki jeszcze można posyłać, ołówki i atrament, które stanowią tam najbardziej pożądaną pomoc szkolną!”
Budzące prawdziwą żałość, prośby przyjaciółki zainspirowały niejedno dziennikarskie wystąpienie. We wspomnianej detroickiej gazecie na początku 1954 roku zdradzi: „[…] otrzymujemy z kraju prośby o przesyłanie rodzinom takich rzeczy jak gwoździe. Zwyczajne, żelazne gwoździe. Zapewne trudno Wam, amerykańscy moi czytelnicy, uwierzyć w to, że musimy wspierać nasze rodziny, wysyłając do Polski jakichś kilkanaście gwoździ. To fakt!”
Celina stara się obrócić to nieprawdopodobne zapotrzebowanie w żart, dopowiadając:
[…] – jeśli w ogóle coś takiego jest do dostania, bo nie wiem, czy ta wyspa posiada mysią faunę. Są to drobne kłopoty domowe, a nie do przezwyciężenia. Ale proszę nie brać tego zbyt poważnie [zamawiała jeszcze cztery „maszynki do podwiązek” – P.Ch.] i tylko załatwić, o ile by się udało bez trudu i kłopotu.
Zygmunt podchwyci nastrój śmiechu przez łzy i 4 grudnia śpieszy z komentarzem:
Jeśli idzie o myszy, Londyn jest chyba najbardziej „zamysionym” miastem na świecie. Już Hamlet mówi o łapce na myszy! Gdy mieszkałem dawniej w tzw. court [w rodzaju kamienicy, nie w osobnym domu – P.Ch.], bardzo szykownym i drogim, było tam zatrzęsienie myszy. Jedna pojawiała się stale wtedy, gdy byłem w wannie. Bezsilny chlapałem na nią wodę… Istnieją tu specjalne przedsiębiorstwa tępicieli myszy. Tajemnica ich sposobów polega na tym, że zastawiają jakąś truciznę, po zjedzeniu której mysz obraca się – dosłownie! – w kupkę popiołu
Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1953–1956…, s. 199. [29].
Felieton o łapce uzupełni Zygmunt zdaniem: „Wysyłaliśmy stąd środki dezynfekcyjne, truciznę na robactwo […]”. I kwituje: „W Polsce przyda się wszystko”
Wanda pisała mi w kartce, że przyszła paczka żywnościowa od Pana – i że przeczytała, że jest tam DDT – więc bezwarunkowo muszę jej to dać, bo pluskwy znów się zaroiły w mieszkaniu. Jestem zła, bo po tych porządkach u nich wszystkie te złośliwe stwory przenoszą się do mojego pokoiku. Ale może uda mi się z nią oddzielić
List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 26 września 1951 roku. [32].
Środki owadobójcze stanowiły stały paczkowy asortyment, gdyż innym razem Nowakowski dzieli się rewelacją: „Jest także jakiś lazurowy papier DDT, który w cudowny sposób zabija muchy”
Czy znajdziemy potwierdzenie tej przesyłki w jednym z następnych listów? Celina pisze je co tydzień przez siedemnaście lat… Każdy bowiem skarb wymienia po dostawie. Na przykład 12 grudnia 1952 roku zapewnia:
Wszytko mimo opóźnienia nadeszło w całości i w dobrym stanie z wyjątkiem ołówka Bizo, od którego zgubiono wierzchnią część – a wkłady z atramentem wyschły i wcale nie piszą. Strasznie mi żal, bo to wspaniały wynalazek i poprzednio wysłany (wraz z jedną zapasową wkładką) używałam przez pół roku, bardzo dużo pisząc, bo i w Czytelni mi służył. Niestety tutaj nie mają odpowiedniego atramentu do napełniania.
„Tutaj”… Jakiż wyniosły dystans pobrzmiewa w tym powtarzającym się wyrazie. Wracają ołówki, wraca i atrament w tej poczcie intelektualisty-literata oraz światłej, byłej właścicielki ziemskiej – 28 sierpnia 1955 roku Nowakowski przeprasza: „[…] moja wina, że o atramencie zapomniałem przed miesiącem”
Skojarzy nam się niedobór w uspołecznionym handlu detalicznym podstawowego wówczas artykułu piśmienniczego z innym brakiem, z pewną retoryczną figurą… 17 lutego 1960 roku Zygmunt przyzna: „Pracuję po dawnemu i wypisałem się do reszty. W kałamarzu nie została ani jedna kropla atramentu, w głowie nie pozostała ani jedna myśl [podkreśl. – P.Ch.]”
W demaskatorskiej Spowiedzi dziecięcia wieku zauważy w 1956 roku: „Sądzę, że w pojałtańskiej Polsce jest znacznie gorzej niż sobie wyobrażamy”. Dla udowodnienia tezy przywołuje szereg cytatów i przykładów. Wśród nich właśnie i ten z pierwszej ręki:
Gdy przed trzema laty ktoś poprosił mnie, bym mu przysłał z Londynu do Warszawy [zauważmy, że myli tropy! – P.Ch.] dwadzieścia zwyczajnych gwoździ średniej wielkości, pomyślałem sobie, że w tym zamówieniu jest chyba wiele przesady. Gwoździ nie mają?! E, żarty! Niestety nie mają gwoździ, nie mają żadnej rzeczy, stanowiącej przedmiot codziennego użytku. Żyją jak ludzie jaskiniowi. Sytuacja materialna ludzi w kraju przedstawia się tragicznie, sytuacja moralna jeszcze gorzej
Z. Nowakowski, Spowiedź dziecięcia wieku, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 19 maja 1956. [36].
Żalił się Zofii Josztowej w tym samym czasie: „Z Polski mam wiadomości, oczywiście, smutne, nawet bardzo smutne, lecz inne być nie mogą”
Pył książek na dłoniach
Czego ja przez tę wojnę nie robiłam, aby zarobić na życie: malowałam abażury, haftowałam bluzki i fartuszki dla dziewcząt, przędłam wełnę (cały rok ostatni) i wyrabiałam skarpetki i rękawice, uczyłam dzieci – a teraz wylądowałam jako bibliotekarka.
Róża Celina Otowska do Zygmunta Nowakowskiego, 15 lutego 1946 roku
Skarży się Celina: „Bardzo trudne są materialne warunki życia – pracuję ciężko, ale jeszcze ciągle wyżyć z tego nie mogę wobec dyferencji moich zarobków i kosztów życia”
Wanda w ostatnich tygodniach podległa znów swojej ciężkiej, a tak bardzo ekspansywnej neurastenii. Na szczęście wyjechała przed dziesięciu dniami do Rabki, więc na mnie spadła cała robota – a dziś ruch duży, bo sezon czytelniczy, pracowałam od rana do w pół do siódmej wieczór – z krótką tylko przerwą na obiad. Pod wieczór już nie mogłam ruszać rękami, tak mnie bolały
List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 29 października 1952 roku. [41].
Niekiedy, przedpołudniami, liczyć mogła ma wsparcie przyjaciółki, Haliny Zaleskiej.
Relacjonuje 6 grudnia 1952 roku:
Wanda wróciła z Rabki w niewiele lepszym stanie nerwów, ale przynajmniej dzieli teraz znów ze mną pracę, więc mi trochę lżej – bo pracując przez te parę tygodni do szóstej wieczór, nawet nie miałam czasu, ani możności kupić sobie coś do jedzenia – i żyłam dosyć nędznie – jestem jednakże zadowolona z siebie, bo zniosłam to fizycznie i moralnie zupełnie dobrze.
Wyjaśnia 15 lutego 1946 roku, usiłując pisać list podczas obsługiwania czytelników: „Co chwila mi przerywają klienci do wymiany książek”, ale i niektórzy zaufani znajomi przekazują przy tej okazji pozdrowienia, dowiedziawszy się o jej kontakcie z Zygmuntem.
Innym razem usprawiedliwia się, że dopiero teraz kończy epistołę:
Wanda była zakatarzona i na trzy dni położyła się do łóżka i musiałam co dzień siedzieć, ach, gdzież tam siedzieć: skakać, fruwać, po drabince i „na piechotę” do 6-tej, względnie do 6½ wieczorem. Obsłużyć kilkadziesiąt osób dziennie, poza tym oprawiać książki, zapisywać, liczyć (to najgorsze!) itd. Może Pan łatwo zrozumieć, że już nie miałam sił na pisanie, bo poza tym rano i wieczór sprzątanie, noszenie wiaderek, dzbanków, gotowanie śniadania i wieczornej herbaty – pomycie naczynia itd. Przez południe od 1.30 – do 2.30 trzeba iść na obiad, co jest wielką przykrością, ale raz na dzień musi się coś ciepłego zjeść, aby mieć siły. No, dosyć gimnastyki, jak na moją nadchodzącą siedemdziesiątkę
List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 29 listopada/2 grudnia 1957 roku. [42].
Również 20 listopada 1957 roku tłumaczy: „Wczoraj nie skończyłam tego listu, bo musiałam katalogować książki, a potem byłam już bardzo śpiąca”.
Ale i Celina cieszyła się niekiedy wolnym, jak przykładowo – po raz pierwszy – 22 listopada 1946 roku: „We wtorek mam nareszcie tydzień urlopu po 14-miesięcznej ciężkiej pracy”. O dziwo, okolicznościowej przerwy nie zapowiadały Święta Bożego Narodzenia. Powiadamia 27 grudnia 1952 roku: „[…] nie wypoczęłam, bo odrabiałam pracę z biblioteki, a teraz będę miała remanent (bardzo męcząca zabawa!), bo przeszło cztery tysiące tomów trzeba spisać, sprawdzić itd. Więc dopiero po Nowym Roku trochę wytchnę”. Odezwie się 8 stycznia, oświadczając o wykonanym zadaniu:
Remanent pięciu tysięcy książek, z których każdą musiałam mieć w ręku – masa pisaniny – przygotowywanie nowych ksiąg rach[unkowych] itd. Ale zdałam egzamin wytrzymałości, jak na mój wiek, wspaniale, tylko ta gimnastyka z lataniem tam i z powrotem z drabinką wyczerpała moje siły i mięśnie do cna. Potem kilka dni miałam zawroty głowy i ledwie się na nogach trzymałam – a ruch w Czytelni w tym okresie był duży – ale jakoś poszło”
List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 8 stycznia 1953 roku. [43]. Rok później: „[…] zaraz po Świętach miałam remanent roczny biblioteki, a to duży wysiłek fizyczny – przez dwa dni pracowałam do ostatniego potu po 10 godzin dziennie. Chwała Bogu wytrzymałam i dałam rady, z czego jestem dumna”List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 6 stycznia 1954 roku. [44].
Tak… – „teraz wylądowałam jako bibliotekarka. To byłoby wszystko doskonale, gdyby tak z dziesięć, piętnaście lat mniej – lub gdyby człowiek nie był taki wyczerpany i niedożywiony”
Pocieszał się nieco Nowakowski w liście do Josztowej, 2 sierpnia 1946 roku: „…otóż, dziwna rzecz, ludzie w Polsce jakoś mają większą odporność organizmu niż np. my tutaj. Żyją, okazują wielką energię, zapominają o rozmaitych dawnych chorobach z tzw. lepszych czasów”. Emigracja nie stanowiła drogi usłanej różami, lat przybywało wszystkim, a klimat atmosferyczny Bliskiego Wschodu czy Wysp Brytyjskich też mógł boleśnie doskwierać. A i w Krakowie pogoda wpływała na warunki pracy. W lipcu 1952 roku „upały męczą w dusznym pokoju, bez powietrza, wśród zaduchu książek”. Pracowała wtedy od rana do szóstej wieczorem z przerwą na obiad: „Mimo, że ruch w czasie wakacyjnym jest mniejszy – jest to jednak dosyć męczące, chociaż po południu co drugi dzień mam wolne, ale upały…”
Wanda… – „okazywała trochę litości”… Nie było łatwo! I tu znaleźliśmy w listach Celiny materiał do sporządzenia rejestru: „Wanda ma znowu okres strasznego, chorobliwego zdenerwowania, co się odbija bardzo na współpracy – ale może to znów minie” (11 października 1952 roku); „Wańdzia znowu bardzo źle z nerwami, więc i pobyt w tym ponurym a przepełnionym lokalu jest bardzo smutny. Na szczęście teraz jakoś mniej mi dokucza. Pracujemy w czytelni na zmiany po pół dnia – tak, że zawsze jedno przedpołudnie i jedno popołudnie jest wolne. Czas mimo wszystko szybko leci, zaledwie się zacznie tydzień i już się kończy. Każda godzina jest zajęta, więc nawet się nie wie, jak mijają” (7 kwietnia 1953 roku); „Nie odpisywałam Panu zaraz, bo Wanda była przez tydzień w Warszawie – a ja pracowałam co dzień od rana do szóstej wieczór…” (11 czerwca 1953 roku); „Od dziś będzie mi lżej, bo Wanda wróciła, więc będę miała półdniowe urzędowanie: jednego dnia do południa, drugiego po południu – będę mogła trochę wypocząć i pozałatwiać sobie to i owo” (12 grudnia 1953 roku).
Zapewniał Zygmunt Celinę 9 lutego 1957 roku: „O książkach dla Wandeczki będę pamiętał, ale ja właściwie powieści nie czytuję, siedząc, jak zawsze zresztą, w historii”. Powtarza 16 kwietnia obietnicę lub myśli o kolejnej partii: „Wandeczka dostanie około 20 książek angielskich. Odejdą w najbliższych dniach”. I tak ciągle – 22 kwietnia: „Wandeczkę pozdrów ode mnie i podziękuj za pamięć. Postaram się pójść do jakiejś antykwarni (największe są daleko od mojego mieszkania) i może coś wybiorę”. Wreszcie 18 maja: „Rad jestem, że Wandeczka już otrzymała te angielskie książki. Podziękuj za życzenia imieninowe i wytłumacz, że muszę ograniczyć pisanie ze względu na oczy”
II.
„Uwaga, uwaga! Czytelniczy odzew!”
A trafił on w me ręce w połowie września 2021 roku w okolicznościach przedstawionych w „Dzienniku Polskim” w osiemnastym odcinku serii – z Zygmuntem Nowakowskim w poszukiwaniu krakowskiej „humanitas”… Po inicjalnych czarowaniach, których cel zakładał wzbudzenie i zwielokrotnienie zaklętej w tytule reakcji (chodziło o czytelniczy odzew), nadawałem w telegraficznym skrócie:
[…] tego […] nie wywróżyłby najbardziej marzycielski sen felietonisty. Za uprzejmym (i bezinteresownym!) pośrednictwem Janusza Pawlaka z antykwariatu „Rara Avis” (tam zaopatrzyłem się kiedyś między innymi w – nie czytany nigdy zda się – zbiór nowel Złotówka Manoela, jak i – z odrobinę przetartą okładką – Wytatuowane serca z 1936 roku) odezwał się Pan Antoni Czermak ze wspaniałą relacją i niezwykłym darem. Jak wszyscy pamiętamy, bezpośrednią podnietę do spacerów w poszukiwaniu krakowskiej „humanitas” dało wspomnienie o gimnazjalnym koledze z początku XX wieku – Macieju Starzewskim. Pamięć o nim, jego domu przy Sławkowskiej, o książkach i fortepianie stanowi tej postawy i kierunku wymowny punkt wyjścia.
I oto jest ktoś, kto w tym jedenastopokojowym mieszkaniu żył od urodzenia, przez ścianę z „Celinką” – Różą Celiną Otowską – najbliższą przyjaciółką Pana Zygmunta. Ktoś, dla kogo Wanda Starzewska – żona Macieja – była siostrą dziadka. Lecz nie o koligacje tu chodzi – ktoś, kto ma podarunek, naprawdę wspaniały… List Zygmunta Nowakowskiego z 11 stycznia 1957 roku do Wandy… Pokażmy tylko fragment: „[…] Bardzo często wracając skądś do Londynu, proszę kasjera kolejowego o bilet do… Krakowa. […] Wszystkich i wszystko zostawiłem w Polsce, a mówiąc ściśle, w Krakowie. To najpiękniejsze miasto pod słońcem!”. I niech takie pozostanie! Za tę niespodziankę nie mam słów podzięki… A do opowieści i nieznanego dokumentu powrócę, na pewno powrócę!
P. Chojnacki, Z Zygmuntem Nowakowskim w poszukiwaniu krakowskiej „humanitas”… Odcinek 18. UWAGA! CZYTELNICZY ODZEW, „Dziennik Polski” (Kraków), 15 września 2021, https://dziennikpolski24.pl/odcinek-18-uwaga-czytelniczy-odzew/ar/c15-15803612 [dostęp: 11.04.2024]. [48]
Teraz – częściowo przynajmniej – realizuję złożoną wtedy obietnicę. Dodajmy natychmiast, że wspomniana wyżej kartka maszynopisu nie była jedynym darem Pana Antoniego, dzięki któremu mógł powstać niniejszy mikrohistoryczny reportaż… Dzięki któremu odtworzony może być epizod z dziejów survivalu konkretnych, znanych z nazwiska, wyrzuconych z siodła inteligentów, wyrwanych z korzeniami „be-zetów” (byłych ziemian), tępionych przez władzę – naszych rodzimych – „liszeńców”. Ludzi pozbawionych podstawowych praw przez sowiecki terror, bohaterów zmagań z przygasłą wiecznie szarą godziną codzienności komunistycznej okupacji. Przeżyli oni dzięki heroizmowi o innym charakterze niż równoległa, straceńcza walka niedobitków dawnej Polski toczona po jakże niedalekich lasach. Tutaj: hart cichej pracy, milczącej odmowy. Tutaj: styk dwóch krańców, męstwo spotkań emigrantów wewnętrznych z… dosłownymi – z pielęgnowaną przez nich kulturą obyczaju oraz wspólnoty, klasą ducha i poziomem humanistycznego dzieła. Kultywowanymi w tak zwanym „Wolnym Świecie” z myślą o powrocie, o połączeniu, o przywróceniu jedności. Niestety nie z tych dwóch ojczyzn wszakże wyłoniła się dzisiejsza.
Prawdę rzekłszy, znamy dwa listy Zygmunta do Wandy. Jeszcze pocztówka z Trzęsówki, z 23 czerwca 1938 roku. Na odwrocie swego konterfektu kreśli Nowakowski cokolwiek tajemnicze słowa: „Droga Wandeczko! Wprawdzie źli ludzie chcieli nas poróżnić. Ale ja plotkom nie wierzę, w dowód czego oprócz kwiatków jeszcze raz najlepsze życzenia przesyłam”. I dodaje „Maciejowi uściski”
List Macieja do teściowej, Herminii Czermak z 14 września 1935 roku:
Najdroższa Mamo! Wkrótce już, za dni kilka, spełnią się gorące moje i Wandeczki pragnienia – będziemy mężem i żoną. Jest mi niewymownie przykro, że nie miałem jeszcze szczęścia być Mamie przedstawionym i osobiście prosić o błogosławieństwo dla nas. Okoliczności tak się złożyły, że nie mogłem przyjechać do Białej – a również obecnie chwytają mnie już tryby obowiązków, tak, iż na razie nie mogę się ruszyć z Krakowa. Żałuję niezmiernie, że nie mogę Mamie osobiście powiedzieć, jak bardzo Wandeczkę kocham i cenię, i zapewnić Mamę, że największą troską mą będzie, by czuła się ze mną szczęśliwą. Ślub nasz będzie zupełnie cichy – nie prosimy nawet najbliższej rodziny – w myśl zwyczaju, który tak każe wówczas, gdy jedna ze stron nie po raz pierwszy wchodzi w związki. Bylibyśmy prawdziwie szczęśliwi, gdyby Mama zechciała nas odwiedzić – gdyby to było możliwe w niedługim czasie, wielką mielibyśmy radość.
Cóż znaczy – „gdy jedna ze stron nie po raz pierwszy wchodzi w związki”?… Antoni Czermak: „Wanda była primo voto Szczepańska – po mężu, szefie Krajowego Związku Przemysłowego w latach dwudziestych”. Świadectwo z Katolickiej Parafii Opatrzności Bożej w Bielsku-Białej mówi, że zawarła związek małżeński z Kazimierzem Szczepańskim 14 kwietnia 1914 roku. Wyciąg z księgi zmarłych parafii Bazyliki Najświętszej Marii Panny w Krakowie dostarczy następnych informacji: Szczepański, urodzony w Poznaniu, zmarł w Krakowie 14 maja 1926 roku w wieku 63 lat. Czyli urodził się w roku wybuchu powstania styczniowego, a gdy brał za żonę dwudziestojednoletnią Wandzię liczył już 51 wiosen. Trzy dekady różnicy! Gdy Wanda wychodziła po raz drugi za mąż dosięgła wieku 42 lat, a Maciej – 44. Na świadectwie ich ślubu, z 17 września 1935 roku w parafii św. Mikołaja na Wesołej, widnieją zapisane po łacinie dane: Maciej Jan Adolf Ostoja-Starzewski, profesor UJ, syn Tadeusza i Heleny z domu Hajdukiewicz, urodzony 17 czerwca 1891 roku w Krakowie i Wanda Stefania Czermak, primo voto Szczepańska, córka Antoniego Łukasza i Herminii z domu Knaus, urodzona 4 listopada 1893 roku. Świadkowie: dr Stanisław Wróblewski, prezes Krakowskiej Akademii Nauk, profesor UJ i Zygmunt Tempka-Nowakowski – „liter.” Wanda mieszkała wtedy przy ul. Floriańskiej 32.
Ze Szczepańskim doczekała się syna. Antoni Czermak: „Mówiło się o nim, że był hazardzistą, zginął tragicznie już po wojnie, najpewniej popełniając samobójstwo”. Z protokołu datowanego na 5 października 1951 roku, a wydanego przez Sąd Powiatowy dla Miasta Krakowa, znamy oświadczenie: „Syn mój z pierwszego małżeństwa […] – Tadeusz Jerzy Szczepański stale zamieszkały był w Berlinie i tam zmarł dnia 9 kwietnia 1951”. Wanda odrzuci spadek po nim, pozostawiony bez testamentu. Brzmi to oficjalnie i chłodno, ale śmierć jedynaka dopełniła po powtórnym wdowieństwie czary rozpaczy. 30 kwietnia 1951 roku Zygmunt przekazywał Celinie słowa: „Wandeczce proszę powiedzieć, że bardzo z nią współczuję. Biedaczka!”
Antoni Czermak zapamiętał, że Wanda po śmierci Macieja nie mogła jakby wrócić do grona żywych, choć: „Dbała o siebie jak dama, nosiła potrójny sznur (sztucznych) pereł – nie chciała, by ją widzieć zmęczoną”. Celina indaguje Zygmunta w jednym z pierwszych listów, wiosną 1946 roku: „Wandzia ciągle pyta, czy wiesz o śmierci Macieja, dołącz dla niej kilka słów, bo jest w strasznym stanie nerwowym […]”
Wandeczka dziękuje za wiadomości o Jasiach, ale nie może zrozumieć, że nigdy do nich nie napisali, podobno Maciej do śmierci się tym martwił, a ona nie może przeboleć, że nawet po śmierci ani słowem się nie odezwali. Wszyscy tu opowiadają, że pielęgnowała Macieja z oddaniem i poświęceniem nadludzkim. Teraz jest zupełnie złamana.
Jasiowie to Jan i Anna (Jasia z Rościszewskich) Starzewscy. Młodszy brat Macieja (urodzony w Wadowicach w 1895 roku, a zmarły w Londynie w 1973) to przedwojenny dyplomata, następnie emigracyjny polityk i publicysta. W okresie, który nas tutaj interesuje, czyli w drugiej połowie lat 40., w jednym ze sztandarowych periodyków niepodległościowych, tygodniku „Orzeł Biały”, ogłosił artykuły: Józef Piłsudski a Zachód, Marszałek Piłsudski a podstawy duchowe państwa oraz Wczoraj i jutro polskiej polityki zagranicznej
Zwierza się Celina 29 czerwca 1946 roku:„Tęsknota trawi nas wszystkich, nie tylko Was…” i uzupełnia:
Napisz parę słów do Wandeczki, ona się ogromnie ucieszy – taka złamana śmiercią Macieja i kłopotami domowymi. Ma na utrzymaniu dwie 80-letnie staruszki: Karolcię i swoją głuchą i kulawą ciotkę. Prócz tego mieszka u niej Lucynka, żona brata wraz z synem – on pracuje na Szląsku – ale nie może zapracować na ich wszystkich utrzymanie.
Antoni Czermak: „Wanda bała się swej pomocy domowej, przedwojennej służącej Starzewskich, Andzi, tolerowała podkradanie przez nią drobiazgów, kochała zresztą jej dzieci”. I jeszcze na domiar wszystkiego wypożyczalnia książek w tym przeludnionym mieszkaniu!
Newton, małpa i zlew trosk
Zygmunt musiał do Wandy napisać, gdyż w archiwum pisarza znajdzie się odpowiedź – kartka z 4 września 1946 roku. Z trudnością odcyfrowujemy stawiane równym pismem, lecz niewyraźnie gryzmolone słowa: „Nie umiem powiedzieć, jak bardzo ucieszyłam się Twoimi słowami. Przez wszystkie lata wiele myśleliśmy z Maciejkiem o Tobie i zawsze z największą przyjaźnią i serdecznością… i tęsknotą! Dziś, kiedy Maciejka nie ma, z którym Cię wiązała [nieczytelne] przyjaźń jesteś mi podwójnie drogi i bliski”. Dodaje postscriptum: „Milczenie Jasiów jest niezrozumiałe – chyba oni jedni co się nie odezwali, poza tym wszyscy do mnie piszą. Boli mnie to niezmiernie – a Maciejka też!!”
W poczcie zadedykowanej w nagłówku „Drogiej Wandeczce” czytamy:
Było mi bardzo przykro, że tak gorzko napisałaś o moim milczeniu. Czyż to tak trudno je zrozumieć? Nie chciałem w niczym komplikować spraw. Może to niesłusznie, ale to jedyny mój motyw. Nie posądzaj Wandziu mnie, ani nas, o brak serca. To naprawdę nie największy mój grzech. Jesteś mi bliższa niż kiedykolwiek, gdyż przeżyłaś ostatnie lata życia Maciejka z Nim razem, a wiem, jak byłaś dla Niego dobra i pełna miłości i poświęcenia. Cios Jego śmierci uderzył w nas oboje. Kochałem go bardzo głęboko i odejście Jego po[zo]stawiło we mnie niezasklepiony ból. W chwili odjazdu Jego z Kopenhagi [od czerwca 1936 do kwietnia 1940 roku Jan był tam Posłem Nadzwyczajnym i Ministrem Pełnomocnym – P.Ch.] – przy statku –przeczuwałem, że czekają nas straszne czasy. Nie myślałem jednak, że tragedia będzie aż tak wielka, że się nie zobaczymy już w życiu, że On padnie jej ofiarą.
Dawny chargé d’affaires i Poseł Nadzwyczajny kończył: „Pamiętaj Droga Wandeczko, że myśli nasze są z Tobą. Bóg da, że będziemy jeszcze razem. Byłem Ci wdzięczny, że tak dokładnie opisałaś Twe obecne życie. Skoro mi na to pozwalasz, możemy odtąd stale do siebie pisywać z miesiąca na miesiąc. Jest trudno, ale jak dotąd płynie”. W ponawianych w tej i innej korespondencji kraju z emigracją szeptach, „że będziemy jeszcze razem”, można odkryć zakamuflowaną nadzieję rychłego powrotu bliskich w Shermanach 1 Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka czy 2 Warszawskiej Dywizji Pancernej 2. Korpusu. Lub przełożyć je na prosty język okrzyku – „precz z komuną!”. Natomiast sformułowanie o „niechęci do komplikowania spraw” legitymuje uzasadniona obawa przed przysporzeniem rodzinie w kraju kłopotów z UB.
Nie znamy precyzyjnego portretu obrazującego życie Wandy wypowiedzianego jej własnym głosem. Spróbujemy częściowo zrekonstruować ten rozdział na podstawie relacji innych. Sprawy formalne, dotyczące mieszkania, głównej przestrzeni akcji toczącej się opowieści, najłatwiej jest chyba uregulować w tej poharatanej przez XX wiek rodzinie. Jan do Wandy, 25 lipca 1949 roku:
Nawiązując do Twego listu, w którym piszesz mi o sprawach domu i o tym, że się nimi martwisz, chcę Ci potwierdzić, że jest rzeczą oczywistą, iż dochody z domu przy ulicy Sławkowskiej 10 w całości należą do Ciebie aż do odwołania z mej strony. Taki stan rzeczy istniał od śmierci śp. Ojca naszego, kiedy to – będąc stale zagranicą – oddałem zarząd domu Twemu mężowi, a mojemu jedynemu bratu, z tym, że ma on ponosić wszystkie ciężary połączone z własnością nieruchomości, a nadwyżka dochodu w całości jemu przypada. Od śmierci Macieja nic się pod tym względem nie zmieniło, z tym tylko, że w jego prawa i obowiązki Ty weszłaś. Upoważniam Cię oczywiście Droga Wandziu do zrobienia z tego mego oświadczenia użytku jaki uznasz za potrzebny.
List został potwierdzony notarialnie w Krakowie 12 października 1949 roku i zachowało się także oświadczenie notarialne wystawione w Londynie 21 października tego roku przez Johna Newtona, w którym Jan udziela Wandzie „pełnomocnictwa z prawem substytucji do zarządu” nieruchomością „położoną w Krakowie przy ul. Sławkowskiej No 10”. Wanda przyjęła pełnomocnictwo, składając – również potwierdzony notarialnie – podpis 6 listopada 1949 roku. Przetrwało wichry dziejów również pełnomocnictwo Jana dla Macieja, o którym wspomina w liście (wystawione w Krakowie 30 września 1932 roku). Tamże natrafimy na informację, że dr Jan Starzewski był wówczas radcą MSZ i mieszkał stale w Warszawie przy ul. Górnośląskiej 18.
W nadmienionym, jedynym którym dysponujemy, „pełnowymiarowym” liście Zygmunta do Wandy z 11 stycznia 1957 roku czytamy:
U Jasiów byłem w drugie święto. Strasznie obeszła się z nim Madzia, w swej głupiej książce! To zupełna małpka o ptasim mózgu. Całe jej życie było głupią uciechą, bez jednej myśli, bez jednego dobrego uczynku. Ale ubawiłem się serdecznie, przeczytawszy, że zarzuca mi „oszczędność”! Mam wiele wad i grzechów, niestety jednak nie odznaczałem się nigdy oszczędnością.
Jan Starzewski w 1921 roku ożenił się z Magdaleną z domu Kossak, znaną powszechnie pod nom de plum Samozwaniec. Mają córkę Teresę, lecz małżeństwo rozpadnie się po trzech latach, a unieważnione zostaje w 1928 roku. „Małpka o ptasim mózgu” kąsała obu panów w wydanej w Krakowie w 1956 roku książce Maria i Magdalena. Ów nieco skandalizujący motyw zarysowany został wyraźniej w prasowej publikacji
Pisał Zygmunt:
Droga Wandeczko! Dziękuję Ci bardzo za oba listy, więc za pierwszy, który zawierał życzenia, i za ten drugi, który dzisiaj otrzymałem. I ja byłem bardzo wzruszony, rozmawiając przez telefon, a wzruszenie właściwie odebrało mi mowę. Tak strasznie długi czas minął od naszego rozstania, że nie wiedziałem, co mówić. Wstydzę się tych pustych, czczych słów, które powiedziałem. Wybaczcie mi te słowa!.
Liczbę mnogą tłumaczy fakt, że pierwsza od lata 1939 roku rozmowa odbyła się i z Celiną. Snuł dalej wątek:
Zawsze pisząc czy przemawiając publicznie, podkreślam, że tylko fizycznie, że tylko ciałem jesteśmy w Anglii, że natomiast każdą myślą, każdym uderzeniem serca jesteśmy w Polsce. […] Gdy wybieram się na południe tego olbrzymiego miasta, mówię mechanicznie, że jadę za… Wisłę. Po tylu latach nie przyzwyczaiłem się do Anglii i już się nie przyzwyczaję nigdy.
Wspomni też skromnie o bujnym eseju stojącym u bramy prezentowanych rozważań: „O Macieju, gdy przyszła wiadomość o Jego śmierci, napisałem duży nekrolog w jednym z naszych miesięczników. Przecież żyłem z Wami w wielkiej przyjaźni, i byliście dla mnie najbliższymi ludźmi”. Wplećmy nawias. Szkice zamieszczane przez Nowakowskiego w serii almanachów redagowanych wspólnie z Mieczysławem Grydzewskim w okresie pomiędzy wojenną walką „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich” a odrodzeniem „Wiadomości” nazwanych „bezprzymiotnikowymi” najlepiej poświadczają, że formuła spokojniej wyważonego eseju, a nie gwałtowny sztych felietonu, to żywioł, w którym autor oddychał najpełniejszą piersią. Choć sam uważał inaczej. W liście z 9 maja 1949 roku ruga Grydzewskiego za „eskapizm, który decyduje o niepopularności pisma”: „Rozmyślnie pytałem wczoraj, na imieninach u P.p. Starzewskich, rozmaitych ludzi, czy czytają «Wiadomości». […] Nie czytają. Z tygodnika zrobił się doskonały kwartalnik historyczno-literacki pozbawiony akcentu aktualności”
„Jeśli chodzi o zarzut eskapizmu, co to w ogóle znaczy?” – zapyta kiedyś Ursula K. Le Guin. I odpowie:
Ucieczkę od prawdziwego życia, od odpowiedzialności, porządku, obowiązków, pobożności – to właśnie sugeruje określenie. Ale nikt, z wyjątkiem najbardziej przestępczo nieodpowiedzialnych albo żałośnie niekompetentnych, nie ucieka do więzienia. Kierunkiem ucieczki zawsze jest wolność. A zatem, o co właściwie oskarżać „eskapizm”?
U.K. Le Guin, Nie musi być tak, jak jest [w:] Nie ma czasu. Myśli o tym, co ważne, tłum. P.W. Cholewa, Warszawa 2019, s. 116. [58]
Drugi paradoks emigracyjnego pisarza polegał na tym, że właśnie formuła – może nie kwartalnika, ale miesięcznika o „eskapistycznych” ciągotach – pozwoliłaby Nowakowskiemu szerzej rozwinąć literackie skrzydła. Grydzewski z rozmachem podkreśli w liście nazwisko solenizanta. Impreza odbyła się w niedzielę, a 6 maja przypadły imieniny Jana. Tak się wszystko zazębia czasem… Koniec nawiasu.
W 1957 roku Zygmunt klaruje Wandzie:
Tu nie mogę skarżyć się na brak sympatii, popularności i szacunku ludzkiego, a czasem spotykają mnie wręcz wzruszające objawy uznania ze strony czytelników lub słuchaczy. Nierzadko zdarza się, że ktoś przysyła anonimowo kilka lub nawet kilkadziesiąt funtów, abym mógł wyjechać na wypoczynek. Ale naprawdę nie mam tu ani jednego bliskiego przyjaciela […]. Na święta dostałem opłatki od ludzi nieznajomych z Anglii, z Polski, z Ameryki, z Australii i Bóg wie, skąd jeszcze. Ale naprawdę jestem zupełnie samotny a tęsknię coraz bardziej.
Kończy z troską:
Napisz mi, Kochana Wandeczko, jak przedstawia się zdrowie Celinki, która zresztą informuje mnie zawsze o Twoim zdrowiu. Pomagam Celince paczkami, ale przecież wiem, że ta pomoc jest niedostateczna, zwłaszcza, że Celinka z pewnością po dawnemu nie odznacza się praktycznością.
Bardzo rzadko troska kierowała się w stronę przepracowanej przyjaciółki. Meldowała Zygmuntowi 15 lutego 1946 roku o niepowszedniej wizycie starszego brata: „Był u mnie Tadek, na prośbę Wandeczki [podkreślenie – P.Ch.] i bardzo był poczciwy – jednak poza pomocą lekarską nigdy bym nie korzystała z innej…”
Zygmunt odmaluje salon u żony muzykologa Zdzisława Jachimeckiego w artykule Szkoła obmowy w 1951 roku:
W samym Krakowie bezspornie pierwszym domem i pierwszym „salonem”, ale salonem w znaczeniu osiemnastowiecznym, stał się salon p. Jachimeckiej, podwawelskiej Madame Geoffrin czy Madame du Deffand czy Mademoiselle de Lespinasse. Tylko herbata. No, ewentualnie jeszcze jakieś ptifurki. Uniwersytet, teatr, akademia sztuk pięknych, arystokracja, świat lekarski, każdy przyjezdny artysta, więc Artur Rubinstein albo Wanda Landowska albo Didur. Nigry Kiepura, zawsze dużo Włochów i zawsze dużo Francuzów bywało na tych wtorkach w domu przy ul. Grodzkiej, nr 47. W tej chwili widzę Claude Farrère’a. Siedzi na kanapie, otoczony kwiatem lipowym pań Krakowa”
Z. Nowakowski, Szkoła obmowy, „Wiadomości” 1951, nr 7 (255). [61].
Adorowany Claude Farrère (1876–1957) to autor między innymi Człowieka, który zabił i Opium, oficer francuskiej marynarki wojennej, którego przygodowe powieści rozgrywają się na egzotycznych ulicach Sajgonu, Stambułu czy Nagasaki
Celina pokrzepia się 11 października 1952 roku:
Ona też biedna ze swoją nerwową chorobą. Ja, dziwna rzecz, na starość stałam się tak spokojna i pogodna – mimo, że warunki życia mam dość ciężkie, ale się nie buntuję i staram się ten spokój i pogodę zachować. Wszyscy utrapieni przychodzą do mnie po pociechę i twierdzą, że ją otrzymują. Uważam to za łaskę bożą!.
Ale niekiedy ta rola męczy – wyzna kilkanaście dni później, po typowo jesiennych narzekaniach: „Niech Pan nie myśli, że jestem pessymistką [wszędzie pisownia oryginalna – P.Ch.] – wszyscy mówią że jestem ostoją pogody ducha i spokoju – to też zrobili sobie ze mnie zlew wszystkich kłopotów i trosk – a ja muszę pocieszać i uspokajać”
Nie miała Celina lekko… Ale zdarza się w tej gonitwie i prawdziwa pociecha. Jest bowiem miejsce, gdzie można odseparować się od codziennych trosk, odetchnąć rześkim tlenem. Pochwali się przyjacielowi 24 kwietnia 1954 roku: „U Marusi wyleżałam się i wyspałam i to cudownie [choć było „piekielnie zimno, brak opału, wiatry, deszcz” – P.Ch.], bo zastałam Wandę w najgorszym z jej stanów i zaraz po południu stanęłam do pracy, a ona położyła się do łóżka”. Dwa lata później: „Wandeczka już przyszła do siebie, mimo uporczywego złego stanu nerwów – ale na to już nie ma rady. W gruncie rzeczy bardzo mi jej żal! Następny list napiszę już z Harendy”
Granitowa nasturcja
Pochwali Zygmunt górskie wywczasy 5 lipca 1951 roku: „Wyjazd na Harendę nie jest złym pomysłem”, ale od razu enigmatycznie zastrzeże, że dom Marii Kasprowiczowej – bo o niej oczywiście mowa – na pewno „nie stanowi przykładu dobrej organizacji”. Bowiem kilkanaście lat wcześniej, po jedynej wizycie zimą, opuścił „nie zbudowany” Harendę po godzinie!
Wyłuszcza swe stanowisko:
Właściwie po Kasprowiczu została tylko Księga ubogich, a do jego poematów, jak np. Moja pieśń wieczorna chyba nikt nie ma przekonania. To były rzeczy w swoim czasie modne, ale pozbawione wielkości. No, jest jeszcze kilka wierszy ładnych, np. o Dolinie Ciemnosmreczyńskiej
Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1948–1952…, s. 148. [68].
Niemniej Celinę roznosi radość. Melduje 2 września 1951 roku, mając na myśli „najlonowe” pończochy, niezwykle chodliwy towar pochodzący z paczek ekspediowanych z poświęceniem przez emigrantów ze zgniłego Zachodu: „Za drugie dwie pary, które Pan przysłał mam opłacone całe wakacje trzytygodniowe na Harendzie […]. Jutro wraca Wanda z Krynicy, a za jakie dwa, trzy dni ja zaczynam urlop”. Antoni Czermak zaznacza, że to bardziej Celina była przyjaciółką Marusi: „Wanda nie jeździła na Harendę, była zbyt… wygodna”. Wreszcie Celina dzieli się szczęściem – 11 września przyjechała na Harendę po 20 latach niebytności na Podhalu: „Mój Boże! Wieś! Wieś prawdziwa i takie czyste powietrze po zaduchu i prochu Krakowa!”.
Cieszy się, że Marusia przyjęła ją „całym swoim złotym i przedobrym sercem. W tej przemiłej, serdecznej atmosferze, często ledwo mogę zapanować nad cisnącymi się łzami, że może mi być jeszcze w życiu choć chwilkę tak dobrze!”. Prawdziwy wszak pech prześladuje dzielną eks-dziedziczkę – rozchoruje się boleśnie. Już 26 września wyjawia: „Jak Pan może pamięta, ja niezbyt lubię góry – moim żywiołem jest morze i równiny – ale tym razem, gdyby nie choroba [„Marusia i Nieta opiekowały się mną najczulej, biegały do Zakopanego, aby zdobyć zastrzyki witaminy B” – P.Ch.], czułabym się dobrze. Powietrze tak cudownie świeże jak źródlana woda! […] Tu jest prawdziwa wieś, zupełnie za światem”. Zachowując oficjalny ton, ze względu na cenzorskie, czerwone ślepia, dopytywał 10 października: „Pisze Pani, że na Harendzie, oprócz Marysi, opiekowała się Panią jakaś p. «Nieta», ale ja sobie nie przypominam, kto to taki. Czy może siostra p. Marusi?”
Pan Antoni pamięta, że Celina jeździła na Harendę, ale Kasprowiczowa odwiedzała ją też często w Krakowie. Czasem – z nagła, jak 16 grudnia 1952 roku:
[…] niespodziewanie przyjechała Marusia do Krakowa i mieszka ze mną w moim pokoiku. Bardzo się ucieszyłam, że ten mały rewanż mogę jej dać za moje wakacje na Harendzie, ale oczywiście mam dużo bałaganu i podwójną pracę poza moją zawodową. Wielu znajomych ją odwiedza – a ja tylko sprzątam i sprzątam i myję filiżanki! Jutro wraca do domu.
A bawiła tydzień. Dwa lata później:
Od kilku dni bawi u mnie Marusia. Strasznie mi z nią miło i nie czuję się tak samotna, ona ma zawsze tyle życia w sobie – i taki ciekawy, wiecznie płonący umysł, że rozmowy z nią zawsze są interesujące. Oczywiście mnie zaprasza na spędzenie parotygodniowego urlopu w lecie u niej. To jest jedyna dla mnie możliwość odetchnięcia świeżym, dobrym powietrzem
List R.C. Otowskiej do Z. Nowakowskiego z 22 maja 1954 roku. [70].
Przyjeżdżała częściej – 13 czerwca 1954 roku: „Dziś nareszcie przy świętej niedzieli wycerowawszy na cały tydzień sędziwe skarpetki – siadam do pisania. Przeszło dwa tygodnie nie pisałam, bo dopiero przedwczoraj odjechała Marusia, która się u mnie rozchorowała, więc może Pan sobie wyobrazić ile miałam pracy i kłopotu z tego powodu”. Ale „mimo zmęczenia jestem bardzo rada, że choć raz mogłam jej się zrewanżować za miłą gościnę, którą mi od kilku lat daje w czasie moich urlopów”. Czasem jednak: „u Marusi przez lato nie ma miejsca dla mnie”
Niepokoi się Zygmunt 18 marca 1960 roku: „Pisała do mnie p. Marusia, donosząc, że się wybiera do Londynu w związku z nadaniem naszemu biednemu uniwersytetowi, a raczej jego parodii, nazwy Kasprowicza”. Krytycznie ocenia – jak widzimy – pisarz i społecznik istniejący do dzisiaj Polski Uniwersytet na Obczyźnie, który zupełnie zapomniał o dawnym patronie.
Marusia obiecuje sobie, że i ja coś powiem czy raczej napiszę w tej materii. To dla mnie wielki kłopot, bo ja poza Księgą ubogich nie widzę w całej twórczości Kasprowicza niczego, co by przetrwało próbę czasu. […] Będę w okropnie trudnym położeniu, jeśli mi przyjdzie coś napisać
Listy Zygmunta Nowakowskiego do Róży Celiny Otowskiej z lat 1959–1963…, s. 157. [72].
Wreszcie 22 czerwca ma krępującą wizytę za sobą: „Marusię zaprosiłem na kolację. Ona nic nie zmieniła się fizycznie, ani umysłowo. Taka sama, jaką widziałem ostatnio przed z górą dwudziestu laty w Trzęsówce, a nawet mniej męcząca. O Tobie mówi bardzo, bardzo serdecznie”. Przekazuje przez nią upominek „będący czymś extra, czymś niezależnym od stałych przesyłek”. Doda jeszcze 6 sierpnia impresję, że Marusia w Londynie najlepszego wrażenia nie wywarła: „Zresztą miła kobieta, lecz nie na co dzień”
Już dwukrotnie przewinęła się przez strofy gawędy, co płynie zmiennie ulicą Sławkowską, odbija się o stromizny londyńskiego Hampsteadu, a teraz przemknie jak halny przez Zakopane – Księga ubogich… Zaintryguje nas jej przaśna edycja, wydrukowana przez Spółdzielnię Wydawniczą „Książka” (Oddział w Krakowie) na najgorszym chyba z możliwych papierze. Drugie wydanie, a poprzednie („nowe”) ukazało się w 1947 lub 1948 roku, więc to pojawić się musiało po tej dacie. Dedykacja: „Celince – długoletniemu przyjacielowi – z wdzięczną myślą o godzinach wspólnej naszej pracy – rozmów i marzeń… Marusia, Harenda 29 września 1951”. Niżej drugi autograf: „Bardzo kochanej Basi Czermakowej, stara przyjaciółka, Celina, 11 lipca 1966”. I następna, podobnie surowa typograficznie książeczka: Jan Kasprowicz, Wybór poezji w opracowaniu Juliusza Kijasa, Wrocław, Ossolineum 1953. I tu inskrypcja długopisem: „Celince – Kochanemu i wiernemu przyjacielowi – aż do końca życia, Marusia K., Harenda–Kraków–1954”. Niżej wpis: „Kochanemu, najmilszemu przyjacielowi, prababcia Celina”. Data: 10 lipca 1966
Opowiada „prawnuczek”:
Moją mamę – Barbarę połączyły z Celiną również problemy z rakiem piersi. Do profesora Tadeusza Guschelbauera (sławy medycznej w dziedzinie chirurgii ze Szpitala im. Gabriela Narutowicza) Celina skierowała Barbarę, a ona – Marusię. Skończyło się to udaną operacją u Marusi. Za co mama została zaproszona na Harendę. Byliśmy tam razem wczesną wiosną. Zdziwiło mnie, że Zygmunt Nowakowski krytycznie się o niej wypowiada w listach. Pamiętam Marusię jako cudowną kobietę. Podobnie jak Celina nie miała dzieci i bardzo mnie lubiła. Pewnie wystąpił jakiś mechanizm kompensacyjny? Przepadałem za nią. Ale byłem przecież dzieckiem. Mówiła, że napisze drugą cześć dzienników, lecz w tle był jej romans z Choromańskim, a Kasprowicza – z góralkami… Rzeczywiście bardzo dużo mówiła o Janie. Codziennie szliśmy z kwiatami do jego mauzoleum. Miałem wtedy sześć, może siedem lat.
Obrusza się żartobliwie nasz przewodnik: „A ja cenię Kasprowicza jako poetę. Kochał nasturcje. Ja też! Cała Harenda była w nasturcjach”.
***
Zygmunt gratulował Celinie letniego wypoczynku w 1960 roku: „Cieszę się, że tym razem Zakopane Ci służy i że dobrze się jeszcze czujesz na Harendzie. Kiedy wreszcie będziesz mogła przeprowadzić się na nowe, piękne, jak przypuszczam, mieszkanie? Na Sławkowskiej musi być ponuro i smutno”. Jak wiele historii, tak i dzieje czytelni Wandy oraz Celiny nie mają w naszych oczach wyraźnego końca. Czy nastąpił on wtedy, gdy Zygmunt ostrzegał Celinę 13 marca 1959 roku, że zamknięcie „wypożyczalni pewnie spowoduje duże a niekorzystne zmiany w mieszkaniu Wandeczki, co, niestety, może odbić się na Tobie, jak słusznie przewidujesz”
Epilog. O jeden most za daleko
Niedługo przed skończeniem z epistolograficzną konspiracją, 11 maja 1956 roku, Zygmunt komentuje:
Ostatni list Pani zmartwił mnie bardzo. Nigdy nie wyobrażałem sobie, by Pani zarobki były wielkie, lecz w każdym razie miała Pani kąt czy kącik bodaj, do pewnego stopnia własny, którego dzisiaj jest Pani pozbawiona. Okropnie zgryzłem się tym faktem. Ostatecznie, kiedyś każdy z nas musi przestać pracować, jednak trudno pogodzić się z tą myślą.
Wtedy sprawa została zażegnana („Chwała Bogu, że pani będzie miała ten sam kącik! Ogromnie mnie to ucieszyło!”
Antykwariusz Kamiński wziął książki z czytelni. Naukowe trafiły do Towarzystwa Biblioteki Słuchaczów Prawa UJ. Jeszcze przed śmiercią Zygmunta Nowakowskiego w 1963 roku Celina otrzymała odszkodowanie za las i kupiła trzypokojowe mieszkanie na ul. Pułaskiego (również pod numerem 10).
Zamieszkała tam wraz z nią wspominana już córka jej siostry Heleny – Maria Kapiszewska z mężem Henrykiem i synem Andrzejem.
Leży przede mną odpis skrócony aktu zgonu Wandy Starzewskiej z domu Czermak, urodzonej 4 listopada 1893 roku w Białej. Podane w nim miejsce zamieszkania to ul. Helclów 2, nie doczekała więc końca swych dni we własnym, pełnym bliskich, ale i obcych ludzi mieszkaniu przy Sławkowskiej. Zmarła 29 stycznia 1965 roku. Obok – odręcznie spisane ostatnie jej polecenia dla brata, Romana Czermaka (bez daty): „Kochany Romku! Proszę Cię o skromny pogrzeb bez podawania daty urodzenia tylko śmierci. Tablice na grobie proszę pod tablicą Macieja. Żegnam Cię i ściskam z całego serca – zawsze Cię kochałam bardzo chociaż nie umiałam tego okazać, Twoja siostra…”. Inaczej: Wanda z Czermaków Maciejowa Starzewska. Antoni: „Gdy Wanda zmarła dziadek Roman został jedynym spadkobiercą”.
„Likwidował Sławkowską”. Sprzedał to, co najłatwiej, na przykład hrabiemu Mycielskiemu – portret w zbroi Tadeusza Starzewskiego – ojca Macieja i Jana – pędzla Jacka Malczewskiego. Umrze w wieku 66 lat, w tym samym roku co siostra. Celina odejdzie ostatnia, w 1973 roku Antoni: „Pochowana jest na Batowicach. Nikt raczej nie dba o ten grób”. Nie spełniły się jej słowa pociechy i zapewnienia, które kierowała do Zygmunta w czwartym, słanym nieco „na Berdyczów” z Krakowa do Londynu liście – na początku grudnia 1945 roku: „My tu ciągle o Tobie myślimy i mówimy – i wierzymy głęboko, że jeszcze wspólnie dożyjemy lepszych czasów i zagoimy rany zadane nam przez tę okropną wojnę”. Czyżby sumitowała się? – „Żeby móc żyć dalej, mimo zmiażdżenia wieloletnią torturą i bezgranicznego wyczerpania, czepiamy się życia codziennego…”
Jeszcze raz Antoni:
Mam wielki sentyment do Zygmunta Nowakowskiego. Choćby dlatego, że tak długo istniał w mojej świadomości, a ja nie wiedziałem, że to on… Tak było od pierwszych chwil, które pamiętam aż do jego śmierci w 1963 roku. Widziałem, jak Celina przyszła do mamy i płakała. Na pogrzebie w Londynie ktoś położył w jej imieniu wiązankę z szarfą: „Muśkowi – Celina”. Ciągle była w domu mowa: „ktoś tam w Londynie”, „ktoś tam w Londynie”…
„Ktoś tam w Londynie” notował słowa: „Idąc przez rojne Piccadilly, błądząc po parkach londyńskich, jestem ciągle a la recherche du temps perdu... Idę i szukam, szukam i idę, i tak w koło, w koło, Macieju, kochany Macieju…”
Nawiąże do bliskiej przyjacielowi gazety, jednego z symboli ich miasta:
Byłem zawsze po przeciwnej stronie, ale dzisiaj, zwłaszcza dzisiaj, patrzę na te sprawy nieco inaczej. Widzę w „Czasie” element konieczny, wręcz przyrodzony, taki, który decyduje o harmonii wyrazu ogólnego, będąc jednym z biegunów rzeczy właściwie tej samej. W walce, w ścieraniu się wzajemnym sprzeczności, i to jawnym, niekonspiracyjnym, powstawała kultura polityczna, powstawała demokracja „galicyjska”, której mimowolnym czynnikiem twórczym stawał się jaśniepański, w kontusz i w delię przybrany „Czas” – karmazyn.
We fragmentach tych zawiera się również bardziej generalna refleksja o potrzebie ładu, wykraczająca poza czasopismo, poza jedną z cesarsko-królewskich krain.
Co spotkamy w następnym akapicie?
Dziś, gdy myślę o „Czasie”, wydaje mi się, że ta twierdza ultramontanów, ten przyczółek mostowy „szkoły krakowskiej”, ten instrument polityki „realizmu” galicyjskiego, ten rezerwat-matecznik, ta karoca, jadąca wstecznym biegiem, była na przekór sobie samej częścią siły dobrej, była konieczną reakcją wielkiej a silniejszej akcji, że tę akcję – niechcący – wzmacniała. Daleko, w Londynie, myślę o „Czasie”…”
Z. Nowakowski, „A la recherche du temps perdu”…, s. 37, 38. [78]
– tytule, co wyrażał tak celnie „krakowską «humanitas»”. A ja, 75 lat później, na łamach innej, dzisiejszej gazety („Gdy czytam sterty obecnej prasy krajowej…”) łamię sobie głowę, gubiąc się w prowadzonym niemal po omacku w śledztwie, co formuła ta może znaczyć?
Od początku kooperacji z „Dziennikiem Polskim” mierzyłem na trzydzieści dwa epizody sezon środowych, na newralgiczny temat, projekcji. Choć przyniosły one wiele satysfakcji, to atmosfera, w której gasły w styczniu 2022 roku – napełniała osłupieniem. Przynaglony panującymi okolicznościami rozszerzyłem felietonową „ofertę” o dwie finalne tury – nadzwyczajne epizody poświęcone w dużej części barbarzyńskiemu zniszczeniu w majestacie prawa grzegórzeckiego wiaduktu z 1863 roku. Stały się one lilipucim zapisem współczesnego upadku miejsca, które kiedyś upatrzyłem sobie do życia, jak i – bardziej już przemożnym – zwrotnym paragrafem w osobistej kronice:
„O jeden most za daleko 2”
ODCINEK SPECJALNY, najsmutniejszy w sezonie, w którym nasz przewodnik wypowie tylko jedno zdanie. Ale to – w finale. Wyjątkowo narrator będzie dziś miał kwestię.
Wyburzenie zabytkowego mostu kolejowego stanowi – obok spalenia archiwum – wydarzenie zamykające pewien rozdział dziejów naszego miasta. Stały się rzeczy z rzędu tych, które – wydawało się – nie mogą się zdarzyć. A jednak. Odbierają ducha ludziom, którzy kochają Kraków – na mocy dziedziczenia, czy też – jak piszący te słowa – zadurzyli się z wyboru. Fakty różnej wagi, zamykające dyskusję nad tym, do kogo Kraków należy. Nie do mieszkańców.
Zdałem sobie sprawę, że jako jeden z nich […] ciągnąc mego poznanego w Londynie przyjaciela z powrotem nad Wisłę, zmuszam go do uczestnictwa w dość kiepskim spektaklu. Śpiewogrze dopuszczonej z wielkimi oporami na boczną scenkę, ustawioną po to, by ktoś mógł – na głównej – zgarniać krocie, budując wiadukty i bloki, prowadzić zarzygane szynki, noclegownie, lub wypalać archiwalne ślady po krzywych biznesach. I że o nic więcej nie chodzi. Na życzliwe łamy gazety wyleję jeszcze tysiące słów, pociągnę kolejne odcinki tytułowej wędrówki bez celu?
Dlatego – wsłuchawszy się w piękny głos aktora, który tej roli grać nie chce, tembr mi znany, po kilkunastu latach wspólnej wędrówki dobrze rozumiany – pozostawiam sprawę przyjęcia tu Zygmunta Nowakowskiego… losowi. Może nie tylko: skwer i plac zabaw „Przylądek dobrej nadziei” na Plantach – powierzam Radzie Dzielnicy, tablicę – lokalnemu biuru upamiętnień IPN, ulicę (byle nie zaułek przy teatrze) – radnym miasta. Wydanie zbioru pism jego o totius Poloniae urbs celeberrima – Bibliotece Kraków. Aha, jak kładka powstanie od strony Zwierzyńca, nazwijmy ją „Rubikonem”. O nic już nikogo nachodzić nie będę. Ten człowiek ma też wymiar ponadregionalny. A i w tej domenie by pomóc – sił trzeba.
„Gdyby mi dane było wrócić do Krakowa, nie ruszyłbym się już nigdzie aż do śmierci”
Sfinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach zadania (Nie) znani Polacy, (nie) znane historie.