Nowy Napis Co Tydzień #030 / Cesarstwo metafor (recenzja II tomu „Śmierci Komandora”)
W recenzji pierwszego tomu Śmierci Komandora poczyniłem uwagę, że drugą częścią powieści zajmę się w osobnym szkicu. Podstawową przyczyną mojej strategii krytycznoliterackiej było nagromadzenie przez Murakamiego ogromnej ilości wątków i symboli, które trudno byłoby objaśnić w jednym tekście. Do tej pory nie jestem w stanie stwierdzić, czy udało mi się odczytać intencje autora, jako że powieść – przy całej swej przejrzystości językowej – sprawia nie lada kłopot interpretacyjny. W tym aspekcie autor z pewnością potwierdza swoją klasę: w wielu utworach rzuca sporo interesujących, enigmatycznych tropów, chociaż rzadko w takim nadmiarze. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że taki zabieg pisarski nie jest w moim odczuciu zniechęcający, sprawia natomiast, że książka staje się poważnym wyzwaniem czytelniczym. Z tym wyzwaniem postaram się zmierzyć w poniższej recenzji.
Dla przypomnienia: głównym bohaterem powieści jest portrecista po trzydziestce, który jest w trakcie sprawy rozwodowej. Mieszka w domu ojca swojego kolegi w okolicach Odawary (należy dodać, że właścicielem posesji jest słynny malarz, Tomohiko Amada). Życie upływa mu w stałym rytmie, dopóki nie odnajduje na strychu obrazu Śmierć Komandora, nawiązującego do opery Mozarta Don Giovanni. Wtedy bowiem dochodzi do nieprawdopodobnych zdarzeń, które odmieniają sposób, w jaki postrzega rzeczywistość i samego siebie. W pobliżu posesji odkrywa dół, z którego słychać w nocy dzwonienie, zawiera znajomość z przystojnym i bogatym Menshikim oraz odbywa pogawędki z tytułowym Komandorem – ideą, która przybrała formę.
Podobnie jak w poprzednim tomie, w drugiej części mamy do czynienia z niespiesznym tokiem narracyjnym. Japoński pisarz lubuje się w opisach codziennych czynności, co urasta wręcz do rangi rytuału i pozwala niejako poczuć się uczestnikiem powieściowych zdarzeń. Murakami przywiązuje wagę nawet do z pozoru nieistotnych szczegółów: marek samochodów, ubrań, które noszą postaci. Chce jak najwierniej oddać opisywaną rzeczywistość. Ten hiperrealizm bywa męczący na przykład w sytuacji, kiedy na kilka stron rozciąga się opis rozmowy bohaterów o zaletach poszczególnych modeli Jaguara. Wygląda to wręcz na product placement. Być może autorowi chodziło o stworzenie bardzo realistycznej „bazy”, aby później ten elementarny poziom uzupełnić o czysto fantastyczne wątki. Tak czy inaczej, pieczołowicie odmalowana „scena” powieściowa w drugim tomie Śmierci Komandora pozostawia pewien niedosyt, gdyż to, co sprawdziło się w części pierwszej, dalej może już nużyć; od kontynuacji powieści czytelnik oczekuje z reguły przyspieszenia tempa akcji. Rzecz jasna, zawsze można powiedzieć, że taki zabieg służy temu, aby skupić się nie na warstwie fabularnej, a symbolicznej. Symboli jest bowiem tutaj naprawdę dużo i – jak zaznaczyłem we wstępie – do ich odszyfrowania, choćby częściowego, trzeba nie lada wysiłku.
Wydaje się jednak, że mimo nagromadzonych symboli i tego, że ich odczytanie przysparza sporo trudu, powieść nie zyskuje zanadto „głębi”. Oczywiście można bawić się w szukanie skojarzeń, jak chociażby w przypadku sowy, którą główny bohater dostrzega na strychu domu, w którym tymczasowo pomieszkuje. Czy miałaby ona nawiązywać do słynnych słów Hegla: „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”? A może jest to zbyt daleko idące porównanie? Czasami nawet sam Murakami ironizuje z prób interpretacji, w przewrotny sposób przytaczając na przykład interpretację Freudowską i ośmieszając nie tyle teorię wiedeńskiego psychiatry, co łatwe wybiegi krytyków literackich. Z innych symboli na uwagę zasługuje dół, z którego dochodzi tajemnicze dzwonienie. Wchodzi do niego sąsiad głównego bohatera, Menshiki – ma to świadczyć o zmierzeniu się z traumą z przeszłości (przez ponad rok przebywał w Tokijskim Areszcie Śledczym za rzekome malwersacje finansowe). Murakami w pewnym miejscu powieści buduje paralelę między głębokością owego leśnego dołu a wysokością muru berlińskiego, co jednak nie przekłada się na żadną spójną wykładnię. Ot, ciekawostka rzucona na marginesie.
Bardziej interesujące wydają się „idee” oraz „metafory”, które stanowią podtytuły obu części powieści. Rozważania na ich temat świadczą o sporej świadomości pisarskiej Japończyka, co nie dziwi, zważywszy na jego wieloletnią działalność w sferze literackiej. Główna idea objawia się pod postacią tytułowego Komandora, karła z przypasanym u boku mieczem, który nosi szaty z okresu Asuka. Murakami poddaje ciekawej stylizacji jego język, który stanowi mieszankę staroświeckości i wyrafinowania. Dzięki rozmowom głównego bohatera z Komandorem czytelnik dowiaduje się sporo o naturze idei, jej metamorfozach i ograniczeniach. Trzeba przyznać, że te wymiany zdań są dosyć wymagające intelektualnie, choć nie nieczytelne; tak mocno wątków meta Murakami chyba jeszcze nie eksponował. Problem – a dla niektórych pociągający aspekt książki – jest w tym, że na scenę wkraczają inne postaci z obrazu Tomohika Amady. Wcale nie wzbogaca to warstwy intelektualnej czy też symbolicznej, jest raczej prostym zabiegiem „ufantastycznienia” fabuły. Szkoda, ponieważ wątek zniknięcia Marie Akikawy, zamiast rozwijać się dynamicznie, przeradza się w dosyć statyczny opis brnięcia głównego bohatera przez podziemne tunele, wzbogacony o mgliste rozważania na temat bytu i niebytu.
Po lekturze zadawałem sobie niejednokrotnie pytanie, co jest zasadniczą osią, ideą książki. Istotnym tematem wydaje się proces twórczy, jako że główny bohater pod wpływem zadziwiających zbiegów okoliczności postanawia porzucić dotychczasowy styl malarstwa i odnaleźć własną drogę twórczą, jakkolwiek banalnie to brzmi. Dla czytelnika z Europy, przyzwyczajonego do modelu artysty niepokornego, wiodącego nieprzewidywalny tryb życia, paradoksalnie ciekawe może być zderzenie z zupełnie innym podejściem do tworzenia. Malarz z powieści Murakamiego, mimo że w pewnym momencie wpada w wir fantastycznych zdarzeń, prowadzi raczej ustabilizowany tryb życia, co jest poniekąd oczywiste ze względu na to, że przebywa w ustronnym miejscu i jest odcięty od kręgów artystycznych. Spotyka się z zamężną kobietą, uczy malarstwa w pobliskiej Odawarze, przyjmuje intratne zlecenie od tajemniczego Menshikiego, a poza tym ciągle analizuje własny proces twórczy i zastanawia się nad kierunkiem zmian w jego obrębie. I nawet gdy spotyka Komandora, ideę wcieloną w formę postaci z obrazu Tomohika Amady, nie popada w obłęd rodem ze Lśnienia Stanleya Kubricka. Zadziwia wręcz logiczność podejmowanych prze z niego kroków, tak jakby nieco szokowały go rzeczy dziejące się tuż obok, a z drugiej strony jakby ostatecznie stanowiły zupełnie naturalne następstwo zdarzeń.
Język także z niebywałą precyzją opisuje przemiany powieściowego świata; nigdy nie „odkleja się” od rzeczywistości. Tam, gdzie europejski bądź amerykański pisarz poszedłby w woltyżerkę słowem, Murakami do końca stara się być klarowny. W tym aspekcie nic się właściwie nie zmieniło w stosunku do poprzednich książek, a także do pierwszej części powieści. Wydaje się, że stylizacji zostały poddane wyłącznie kwestie wypowiadane przez tytułowego Komandora. Poza tym język płynie własnym, spokojnym nurtem.
Większy nacisk kładzie się nie na język, a na zarysowanie wiarygodnych postaci. Oprócz głównego bohatera, który pod wpływem znalezionego na strychu malarskiego arcydzieła zaczyna inaczej postrzegać przebieg własnej kariery, bardzo ciekawie przedstawiony jest w książce wspomniany już Menshiki. Jest to człowiek majętny i o nie do końca jasnej przeszłości, mieszkający po drugiej stronie doliny i stamtąd obserwujący dziewczynkę, która być może jest jego własną córką. O namalowanie jej portretu prosi protagonistę powieści. Marie Akikawa – bo tak ma na imię – to kolejna u Murakamiego niezwykle skomplikowana postać, stanowiąca przeciwwagę do często instrumentalnie traktowanych kobiet. Z ducha Nabokovski (choć może się mylę, skoro nie wyczuwa się tutaj napięcia erotycznego) jest wątek relacji między nią a głównym bohaterem: potrafią się świetnie porozumieć, niezależnie od tego, czy mowa jest o abstrakcji w malarstwie, czy o problemach typowych dla dziewczynki wkraczającej powoli w okres buntu. To właśnie w niej malarz odnajduje cień siostry, która zmarła w młodym wieku na skutek choroby serca. Język wszystkich tych postaci nie jest zróżnicowany, co nie zmienia faktu, że są one nakreślone z drobiazgowością i psychologiczną głębią. Ich losy splatają się naturalnie, nie odczuwa się w tej kwestii sztuczności.
Na osobny akapit zasługuje wątek kobiecy. Wydaje mi się, że w poprzedniej recenzji zbyt pochopnie oskarżyłem Murakamiego o seksistowskie tendencje. Oczywiście i w tej części przewija się niezbyt udany wątek relacji głównego bohatera z mężatką. Kobieta ta, jak się wydaje, ma w toku akcji wyłącznie zaspokajać popęd seksualny partnera, ewentualnie służyć za „tubę” informacyjną: to od niej protagonista dowiaduje się o kilku szczegółach z życia Menshikiego. Z korzyścią dla powieści wątek ten, na skutek skupienia się narratora na ważniejszych wydarzeniach, zostaje zarzucony. Poza tą tak płasko nakreśloną postacią, to właśnie przede wszystkim kobiety są główną siłą napędową drugiej części powieści. Menshiki ciągle jest obecny, ale jakby odrobinę w tle. Na plan pierwszy wysuwają się natomiast Marie Akikawa i jej ciotka – Shoko Akikawa. Wyjątkowo ciekawie przedstawiona jest zwłaszcza ta pierwsza: nie czuć, że wykreował ją siedemdziesięcioletni pisarz. To jej zwierza się główny bohater ze swoich tajemnic, a ona z kolei potrafi w jego osobie odnaleźć sprzymierzeńca. Łączy ich strata bliskich osób, tak więc ta więź nie jest budowana bez emocjonalnego uzasadnienia. Ponadto na kilka dni oboje w dziwnych okolicznościach znikają, choć nie potrafią do końca wytłumaczyć tego, co się zdarzyło. Podkreślić należy fakt, że Marie Akikawa ma trzynaście lat. W tym samym wieku z powodu powikłań pooperacyjnych umiera Komi, siostra głównego bohatera. Jej śmierć jest niezwykle silnym wstrząsem dla starszego brata. Wstrząs ten odciśnie się piętnem na reszcie jego życia. Komi nie występuje na kartach powieści, pojawia się wyłącznie we wspomnieniach narratora, ale to właśnie jej cech i zalet szuka główny bohater w osobie swojej żony oraz w Marie.
Bardzo interesująco jest też nakreślony wątek relacji małżeńskiej: Murakami często prezentuje mężczyzn samotnych, którzy muszą uporać się z rozstaniem z kobietą, choć w przypadku drugiej części Śmierci Komandora wątek ten zostaje rozwiązany w nieprzewidywalny sposób. Prowokacyjny jest też opis snu, w którym główny bohater dokonuje gwałtu na swojej żonie. Nie jest to w moim odczuciu próba wywołania szoku (mimo że w Tajlandii książka Japończyka została ocenzurowana i przeznaczona dla czytelnika powyżej osiemnastego roku życia), bowiem później okazuje się, że ta scena ma niebagatelne znaczenie i podpowiada ważny trop interpretacyjny. Wprowadzenie silnych i inteligentnych kobiet na karty powieści wywołuje zmianę optyki z kameralnej na uniwersalną. Mowa bowiem o kwestiach zasadniczych: potrzebie bliskości, lojalności i mocy tkwiącej w rozmowach, choćby banalnych. Co najważniejsze, Murakami udowadnia, że potrafi oddać sprawiedliwość postaciom kobiecym.
Na przestrzeni tak krótkiego szkicu udało mi się zaledwie zbliżyć do sedna powieści. Czuć, że autor Śmierci Komandora lubi utrudniać życie swoim czytelnikom, gdyż mimo stosunkowo prostego języka warstwa problemowa wydaje się zróżnicowana. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu naturalnie prowadzone konwersacje, w czym japoński pisarz zawsze celował, i to się nie zmieniło. Nieco przytłacza wielość symboli, momentami kreowanych trochę na siłę. Co do wątków fantastycznych – miałem nadzieję, że autor powściągnie swoją predylekcję do „podszywania” rzeczywistości przedstawionej sporą dawką fantastyki. Gdyby Murakami mocniej trzymał się realizmu gdzieś od połowy tomu, wyszłoby to z korzyścią dla całości, a tak niestety natrafiamy na statyczne opisy przeprawy przez podziemne labirynty, które ostatecznie niewiele wnoszą do fabuły. Żałuję też, że z większą atencją nie został potraktowany wątek wojenny, dotyczący przeszłości Tomohika Amady. Wielką zaletą powieści są natomiast postaci, szczególnie kobiece. Prawdą jest, że można zżyć się z bohaterami i z niekłamaną fascynacją do końca śledzić ich zawikłane losy. Tak więc moje uwagi odnoszą się raczej do typowego dla krytyków „życzeniowego” myślenia; co by się stało, gdyby pisarz poszedł w swojej książce inną drogą. Nie zmienia to jednak faktu, że Śmierć Komandora pod względem literackim jest właściwie pozbawiona większych wad.
Haruki Murakami, Śmierć Komandora, t. 2, Metafora się zmienia, tłum. Anna Zielińska-Elliott, Warszawa: Wydawnictwo Muza, 2018.