16.01.2020

Nowy Napis Co Tydzień #032 / Wyspy

Tłumaczenie: Anna Radwan-Żbikowska

Jasnowłosa Węgierka obok mnie przepłakała prawie całą drogę z Batumi do Kutaisi. O północy tuliła się jeszcze do swojego gruzińskiego kochanka na przystanku marszrutek. Ja przyszedłem prosto z plaży; tego wieczoru pływałem (po raz pierwszy w tym roku trochę dłużej) w lodowatej wodzie Morza Czarnego; w zasięgu słuchu miałem prychanie delfinów. Niedziela Quasimodo już minęła, piętnasty kwietnia przeszedł w szesnastego. Jasnowłosej Węgierce dałem w marszrutce całą paczkę chusteczek higienicznych; dziękowała, pod oczyma rozmazana czerń. Płacz ukołysał ją do snu, jej włosy łaskotały mnie w szyję. Czułem, jak drży. Płakała też w samolocie, ponad chmurami: obła przejrzystość łez w świetle świtu ponad chmurami…

Taksówkarz, który czekał na mnie w Budapeszcie, był stary i śmiertelnie zmęczony. Po drodze do centrum zasnąłem nie tylko ja, on również. Musiałem go obudzić w bocznej uliczce. Zaśmiał się nerwowo; przeprosił. To nic. Przez poranne korki przedzieraliśmy się w kierunku Dunaju. „To naprawdę statek?” – zapytałem po niemiecku. Tak, to statek…

Kiedy wszedłem do kajuty (za oknem woda i most Świętej Małgorzaty), przesunąłem poduszkę na przeciwny koniec łóżka (tak, by leżeć głową pod prąd Dunaju); a po długim, strasznie długim czasie głęboko usnąłem…

W sali budapesztańskiego Muzeum Petőfiego byliśmy jedynymi Czechami. Ona też przyleciała; ona też już długo mieszka za granicą: w Berlinie. Od razu ją poznałem. Nie musiałem czekać, aż weźmie tabliczkę ze swoim nazwiskiem i postawi ją przed sobą na stole. Przeczytała moje nazwisko; skinęła głową. Uśmiechnąłem się do niej; spuściłem wzrok.

Po południu siedzieliśmy razem przy obiedzie w muzealnej restauracji. Powiedziałem jej, że już kiedyś ze sobą rozmawialiśmy. W Brnie, w klubie przy ulicy Leitnerovej. „To musiało być z trzydzieści lat temu”, powiedziała. Mniej więcej dwadzieścia, nie powiedziałem ja; tylko się zaśmiałem. „Masz tam w Gruzji z kim mówić po czesku?” „Nie, nie mam”. „Ja w Berlinie też nie. Myślałem, że masz w Berlinie rodzinę”. „Rozwodzę się”. „Przepraszam, nie wiedziałem”. „To nic…” Rozmawialiśmy o samomowie: jak łapiemy się na tym, że sami do siebie mówimy w obcym języku. „Rosyjski jest najgorszy; to taki pasożyt”, powiedziałem. Ona też podobno mówiła do siebie przez jakiś czas po rosyjsku; przy tym ledwo zna rosyjski; w swojej berlińskiej dzielnicy pomagała jakimś rosyjskojęzycznym ludziom, którzy nie znali niemieckiego (i najwyraźniej również uważa samomowę za coś naturalnego). Znam jej ojca, poetę. Znam jej brata; kiedyś nosiłem z nim skrzynki herbaty do jego mieszkania przy ulicy Údolní w Brnie; kupiłem od niego zbiór baśni arabskich. Uśmiechnęła się; podobno dorastała właśnie w tym mieszkaniu z wysokim sufitem (lecę przez Morze Czarne do zupełnie obcego miasta; spotykam w nim kobietę, która przyleciała z Berlina; po paru minutach rozmowy odkrywam, że byłem kiedyś na Morawach w mieszkaniu, w którym dorastała). Wchodziłem jej w słowo. Ciągle jej przerywałem, chociaż właśnie tego nie chciałem robić. Ale jej słowa były mi zbyt bliskie. Moje własne myśli nazbyt do nich pasowały; moje własne słowa nazbyt pragnęły spleść się z jej słowami. Podobno nie umie sobie wyobrazić, że ktokolwiek na świecie mógłby być bardziej zagubiony niż ona. Nie wie, co będzie dalej robić. Nie przedłużyli jej umowy na uniwersytecie. Nie wie, czy ma wrócić z dziećmi na Morawy. Ale wie, że nie da rady wrócić do Brna. To niemożliwe. Żeby ją na chwilę rozbawić, chciałem jej powiedzieć: with your head, with your brain you could be a supermodel (przez cały ranek i popołudnie musieliśmy rozmawiać po angielsku); ale nic nie powiedziałem. Opowiadałem jej o dzieciństwie, o gimnastyce, o saltach. Ona podobno uczy się żonglować. Po obiedzie, nad kawą, snuła (niczym popołudniowa Szeherezada) jedną ze swoich opowieści. o południowoamerykańskim Indianinie, którego spotykała na ulicach Berlina: myślała, że to uniwersytecki profesor, ale z czasem odkryła, że jest analfabetą. Dziś może popływa sobie w Dunaju (mieszka na wyspie na północ od Budapesztu). Ja też sobie popływam, powiedziałem; mieszkam na statku: już od trzech dni mieszkam na statku kawałeczek od mostu Świętej Małgorzaty. „To musi być super”, uśmiechnęła się. No. Rozmawialiśmy o pływaniu w rzekach. O pływaniu w Morzu Czarnym. O anoksycznej wodzie Morza Czarnego (nie mogliśmy przypomnieć sobie wzoru chemicznego siarkowodoru). Nigdy nie była nad Morzem Czarnym; nawet w dzieciństwie nie jeździła do Bułgarii (nie powiedziałem jej, że zielone kamyki w bransoletce na jej przedramieniu mają kolor otoczaków, które chrzęszczą w Batumi na spienionej granicy czarnomorskich fal). Rozmawialiśmy o utonięciach. Po strasznie długiej przerwie wylewałem z siebie słowa ojczystego języka w ciemność kobiecego spojrzenia; po strasznie długiej przerwie dosłownie połykałem każde kobiece słowo. Czeszczyzna w jej ustach, na jej zębach i wargach była coraz łagodniejsza, okrąglejsza; moje szorstkie słowa też jakby się wygładzały w kontakcie z jedwabistą materią jej uszu…

Wieczór był niezwykle ciepły jak na kwiecień. Na wzgórzach Budy rozkwitły wszystkie kwiaty; ciepło przyszło w tym roku tak niespodziewanie, że jednocześnie zakwitły drzewa i rośliny, które normalnie nigdy razem nie kwitną. Na przyjęcie w budynku targów przyszła z rozpuszczonymi włosami i nowym węgierskim partnerem. To moja miłość (dokładnie tak go określiła); nie wskazała na niego, nie dotknęła go. Tylko zwróciła białą dłoń w jego stronę (wyglądało to jak obraz, na którym święci prezentują swoje stygmaty). Płynęła przez salę z kieliszkiem czerwonego wina; rozmawiała ze znajomymi z Węgier i Słowacji; jej nowy partner opowiadał mi o swoim dzieciństwie. Podobno dorastał dokładnie w tym miejscu dunajskiego nabrzeża, gdzie kotwiczy mój statek. Całymi dniami biegał po wyspie Świętej Małgorzaty. Wskazał palcem na stojącą kawałek dalej nastolatkę: to moja córka, straszne, co? No, dosyć straszne… Ona co jakiś czas podpływała do nas; kieliszek brzęczał o kieliszek. Powinieneś zrobić dla nas salto. Później; może później, jak będę bardziej pijany. To przynajmniej powiedz coś po gruzińsku. Wyrecytowałem jedną z absurdalnych gruzińskich piosenek, które czasem piszę sam dla siebie: Pirweli kuawili, aj, ia, dżwris dżawri, dżawris dżwaria (i po raz pierwszy miałem potrzebę przełożyć je przynajmniej w duchu na czeski; z nieprzyjemnym poczuciem uświadomiłem sobie, że nigdy nie myślałem o tych słowach po czesku: pierwszy kwiat, hej, fiołek, gniew krzyża, krzyż gniewu; jakoś tak)… Zabrali mnie ze sobą do baru w Peszcie: ona, on, jego córka i ich znajomi. Klaustrofobiczny ścisk wokół malutkiego stolika (przypomniało mi się od razu, jak kiedyś siostra i kuzynka Týna zamknęły mnie w skrzyni z pościelą w starym mieszkaniu na praskim Žižkovie). Angielski, węgierski. Piwo. Co jakiś czas się do mnie uśmiechała; przechylała głowę. Małym palcem dotykała małego palca swojego nowego partnera. Cała miękła od tego niepozornego dotyku; nawet jej włosy jakby od tego miękły i drżały. Czasem jak zahipnotyzowana powtarzała po nim jakieś węgierskie słowo. Światło (z początku dyskretne i łagodne) kwitło im pod paznokciami. Rozrastało się. Najchętniej założyłbym okulary przeciwsłoneczne (policyjne okulary, które kupiłem kilka dni wcześniej pod szumiącymi palmami na promenadzie w Batumi). Spuściłem wzrok. Światło się zbliżało. Prześwitywało przez stół. Migotało w szklance; lśniło pomarańczowo-zielono-żółto na pomarańczach, limonkach i cytrynach. Głosy się oddalały; po wszystkich pozostało ledwie echo. Światło pochłonęło całe powietrze. Wyobrażałem sobie, że cały tlen wyprodukowany przez wszystkie lasy deszczowe na Ziemi jest w tej chwili przeznaczony wyłącznie dla jej płuc; dla płuc jej nowego partnera. Poszedłem do toalety. Schłodziłem ręce w lodowatej wodzie, przemyłem sobie twarz. w kącikach oczu ciągle widziałem światło; światło uwierało mnie pod paznokciami. Pożegnałem się z nimi. Tylko dziś już nie pływaj, usłyszałem po czesku z głębi światła. Nie bój się, nie będę, uśmiechnąłem się; ale tak naprawdę chciałem założyć okulary przeciwsłoneczne i jeszcze dłońmi albo ramieniem zasłonić sobie oczy…

Na wyspie Świętej Małgorzaty puściłem się biegiem po tartanowej ścieżce okalającej całą wschodnią część wyspy (nie wiem, czy dojechałem na wyspę tramwajem, czy przyszedłem pieszo; może biegłem ulicami Pesztu). Pod wieczór biegają tutaj tłumy kobiet i mężczyzn. Teraz ani żywej duszy. Co jakiś czas bezdomny na ławce; co jakiś czas grupka pijanych dzieciaków albo para skrytych w ciemności kochanków. Trzepot skrzydeł gołębia w gałęziach kwitnącego kasztanowca. Biegłem i biegłem. Kiedy dotarłem do miejsca, z którego widać most Árpáda, zszedłem na dół, na brzeg. Rozebrałem się. Po krótkim zawahaniu przeciągnąłem przez głowę również rzemyk z miedzianym krzyżykiem i medalikiem ze św. Rafałem Archaniołem (kiedy ten medalik zobaczyła po raz pierwszy Marie, młodsza córeczka mojej siostry, powiedziała: ale jaja, anioł surfuje na rybie!). Bosą stopą dotknąłem wodnej trawy. Spodziewałem się nieznośnego chłodu, ale nie czułem zupełnie nic. Bosa stopa na ostrym kamieniu. Chwyciłem się kawałka pnia, który utknął przy brzegu. Był wyślizgany jak poidło dla bydła w Karpatach czy gdzieś na Kaukazie. Tego razu, kiedy byłem w jej mieszkaniu z dzieciństwa, kupiłem od jej brata zbiór baśni arabskich: Sindbad po jednej ze swoich katastrof dziękował Allahowi za kawałek złamanego masztu. Chwyciłem ten wyślizgany kawałek drewna i cisnąłem nim ze wszystkich sił, jak najdalej od siebie, jak najdalej w głąb rzeki. Zanurzyłem się i popłynąłem. Pływałem głównie pod wodą. W ciągu poprzednich nocy zauważyłem, że fale Dunaju przecina nie tylko statek Secundus, że falami nocnego Dunaju pływa nie tylko statek Sirona; także łódź policyjna z reflektorem co jakiś czas mknie po powierzchni. Pozwoliłem, by prąd poniósł mnie niemal na wysokość mostu Świętej Małgorzaty; z powrotem płynąłem pod prąd blisko brzegu; doskonale wiem, jak pływać w Dunaju. Wytarłem się w swoją granatową bluzę z kapturem. Włożyłem ubranie i buty. Na trawniku bez wahania skoczyłem z miejsca salto w tył. Jedno, drugie, trzecie; nie wiem, po ilu to już latach. Żaden problem; niczego nie zapomniałem. Światło wciąż paliło mnie w kącikach oczu; paliło mnie pod paznokciami; dziesięć promieni zamiast palców. Miałem ochotę wrzasnąć na całe gardło, ale stłumiłem tę potrzebę; wrzasnąłem tylko w duszy. Ruszyłem biegiem i chciałem z całej siły kopnąć w –  –  – prikol, knecht. Zatrzymałem się w pół ruchu; zatrzymałem się i patrzyłem na tę metalową, grzybkowatą rzecz, do której przywiązuje się sznurem statki i holowniki. Prikol, knecht. Tak tę rzecz nazywają rybacy w Batumi (czasem wypływam z nimi na morze; moja pomoc jest im zbędna, ale bawi ich, że mam dwie lewe ręce i nie wiem, co robię). Za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, jak się mówi po czesku prikol, jak się mówi knecht. Kiedy byłem mały, razem z siostrą siadaliśmy na tym czymś nad Łabą. Przeskakiwaliśmy przez ten metalowy grzyb jak przez skrzynię. Nazywaliśmy to jakimś słowem. Normalnym słowem po czesku. Ale nie mogłem; nie mogłem sobie przypomnieć. Ciężko dyszałem. Usiadłem na metalowym czymś. Pochyliłem głowę. Zamknąłem oczy, choć wiedziałem, że to nie pomoże; tego światła nie zgasi zamknięcie oczu. Oddychałem głęboko; bolało mnie gardło. Coś tuptało w moją stronę po tartanie, posapując: malutki jeżyk. Jeszcze chwilę wcześniej w ataku kosmicznej furii być może kopnąłbym go z całej siły jak piłeczkę, na sam środek Dunaju. Teraz tylko wyciągnąłem do niego rękę. Gdzie leziesz, głupku? Zacisnąłem pięść, tylko mały palec został wyprostowany. Jeżyk tuptał aż do mojej wyciągniętej ręki. Powąchał mój mały palec. Łaskotało. w świetle latarni nie widziałem nad nim chmury pcheł, jak kiedyś nad jeżami, które ratowałem na Morawach. Jeżyk odszedł, tupiąc, w stronę kwitnących bzów; obejrzał się za siebie, mlasnął. Wstałem i posłusznie poszedłem za nim (bluzę zostawiłem na prikolu: przez kolejne dni nosił ją jeden z bezdomnych; miał też na oczach gruzińskie policyjne okulary, które zostawiłem w kieszeni bluzy). Szedłem w stronę ciemnego jądra wyspy. Przez gałęzie i kwiaty przedzierałem się aż do tych ruin. Do ruin dominikańskiego klasztoru; do samego serca wyspy. Mlaskanie jeżyka się urwało. Cisza. Tylko mój własny szept. Szepczę nad nagrobkiem Świętej Małgorzaty Węgierskiej (trzecią zapałką udało mi się zapalić jeden z wygasłych zniczy; na nagrobku położyłem je ja sam, wczoraj czy przedwczoraj). Szepczę dziecięce słowa. Szepczę wciąż te same dziecięce słowa. Błagalne słowa, które zabrzmiały we mnie, kiedy miałem dziesięć lat. Blok na osiedlu Bohunice. Tuż po tym, jak przeprowadziłem się z północnych Czech do Brna. Po tym, jak zacząłem mieszkać bez siostry i bez rodziców, sam z moją niewidomą babcią. Babcia siedziała zamknięta w pokoju obok. Zamykała się na klucz. Z jakiegoś błahego powodu przestała ze mną rozmawiać; przez dwa lata nie powiedziała do mnie ani słowa. Tylko lista sprawunków, które mam kupić, i pieniądze na kuchennym stole. Wracałem ze szkoły i treningu o wpół do ósmej wieczorem, brałem ze stołu pieniądze i szedłem do sklepiku grubej bułgarskiej sprzedawczyni. Było to tuż po aksamitnej rewolucji; ta pani była pierwszą prywaciarą na Bohunicach. Siedziałem potem po ciemku i drżałem z niepohamowanej wściekłości; z niemal kosmicznego gniewu. Stuprocentowa bezsenność. Życie bez snu. Życie bez choćby jednego przyjaznego słowa. Chciałem wybić dziurę w ścianie pokoju babci i wrzasnąć: a teraz zaczniesz mówić. Teraz będziemy się przynajmniej przez chwilę bawić w normalne życie, dosyć tego. Miałem ochotę walnąć głową o kaloryfer. Wyskoczyć przez okno. Pewnej nocy naciągana od miesięcy struna gniewu i bezsenności w końcu pękła. Usiadłem na pomarańczowym dywanie (jedynej rzeczy, którą przywieziono mi do brneńskiego mieszkania z północnych Czech) i zacząłem wylewać z siebie słowa. Wyrzuciłem z siebie dosłownie wszystko, wypowiedziałem się uszom jedynego niezawodnego słuchacza, który zupełnie nieoczekiwanie pojawił się przed moimi dziecięcymi oczami. z nicości – do wszystkiego. z ciemności gniewu – do przyjaznego światła. Słowa do góry nogami. Nie rozumiałem, jak mogą wypływać ze mnie słowa, których nie znam; słowa w ich lustrzanym odbiciu. Światło drżało w kącikach moich oczu; światło boleśnie wykwitało spod dziecięcych paznokci; laserowa broń zamiast palców… Boże, ciągle niczego nie rozumiem. Albo raczej znowu niczego nie rozumiem, jeśli kiedyś rozumiałem, to teraz znowu nic. I znowu nic nie wiem. Nie wiem, czy ta łagodna kobieta będzie płakać, kiedy za kilka dni poleci z powrotem do Berlina. Nie wiem, czy będzie potrzebowała całej paczki chusteczek higienicznych. Nic nie wiem o wadze rozdzierającej serce kobiety, kiedy na jednej szali trzeba położyć dwie córeczki, a na drugiej nowego partnera. Nie wiem już nic o dreszczach emocji i zdradach. Nie wiem nic o ciemności, w której wszystko się zmienia, kiedy stykają się małe palce dwojga dotąd nieznajomych sobie ludzi; paznokcie jak dwa krzemienie; przeskakuje iskra, płonie światło. Nic. Nie wiem o tym zupełnie nic. Nie znam już niczego, tylko te stare dziecięce słowa. Znam tylko szum starych słów… Im więcej mija czasu, tym bardziej pewien jestem tylko jednego: wiem, gdzie jest moje miejsce. Nie potrzebuję GPS-u ani nawigacji, żeby bezpiecznie znaleźć swoje miejsce; swoje miejsce w ciemności wśród tych klasztornych ruin. W połowie lat dziewięćdziesiątych w biały dzień napadła na mnie w Brnie banda Cyganów. Zapędzili mnie do jakiejś bramy. Kiedy próbowałem uciec, jeden z nich przycisnął mnie do obdrapanej ściany. a ty gdzie, świrus? Na miejsce! Już wtedy (ile miałem lat, czternaście?) nazbyt dobrze wiedziałem, gdzie jest moje miejsce. Nie wiem już, jak to jest, kiedy ciało pod wpływem jednego dotyku traci swój ciężar (naprawdę; mam niezachwianą pewność, że właśnie teraz mogliby się wznieść z tego baru w Peszcie czy ze swojej wyspy i objęci, położyć się razem w łuku półksiężyca nad Budą). Nie wiem już nic; umiem tylko modlić się za nich, używając tych starych, dziecięcych słów. Nie znam się na niczym; nie umiem sobie niczego wyobrazić. Mam tylko jedną, bezpieczną pewność: są mniszki, które w ciemnościach zamurowanych cel wypraszają łaski dla misjonarzy błądzących po oddalonych, niebezpiecznych krainach, po niespławnych rzekach, po nieznanych oceanach i wyspach, których nie naniesiono dotąd na mapy; mniszki, które szepczą w ciemności słowa i wierzą; wierzą, że z ich ust wypływa długa nić światła: nić rozciągnięta aż do wszystkich zagubionych i błądzących; lśniąca nić rozciągnięta po splątanych ścieżkach i po korytarzach wszystkich labiryntów…

W ciemności gotyckiego portalu ostre światło policyjnej latarki. Podaję swój paszport dwóm ciemnym sylwetkom (jeszcze parę minut wcześniej bym się na nie rzucił, kopałbym na oślep, uderzał pięściami). w duszy wciąż obracam dziecięce słowa; słyszę, jak jeden z policjantów rytmicznie opukuje paznokciami pociągniętą plastikiem kartkę w paszporcie: sprawdza, czy pod folią nie pojawiają się pęcherzyki powietrza; świetnie znam ten ruch, policja nigdy i nigdzie nie wierzy, że ja to naprawdę ja (a ja mam z czasem coraz więcej zrozumienia dla ich pracy i ich ruchów). Z zamkniętymi oczami modlę się cicho do rytmu policyjnych paznokci. Szum mojego wewnętrznego głosu spokojnie splata się z szumem policyjnej krótkofalówki; z językiem, z którego nie rozumiem ani słowa. Mężczyźni w czerni wycofują się z powrotem w ciemność niczym mureny czy inne morskie drapieżniki; znikają. w pobliskim zoo krzyczy paw. Chłodny wiatr od rzeki zdmuchnął płomyk znicza na grobie Świętej Małgorzaty Węgierskiej. Pochylam się i znowu go zapalam (tym razem wystarczy jedna zapałka). Nad nagrobkiem średniowiecznej świętej, nad moją głową ciemne gałęzie wysokiego wiązu. Wokół mocnego pnia wiązu owinął się łagodnie giętki, wysmukły pień klonu. Klon emanuje zapachem; pachnie zupełnie inaczej niż wczoraj w nocy, zupełnie inaczej niż dziś po południu. Zakwitł…

(Budapeszt, kwiecień 2018)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Matěj Hořava, Wyspy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 32

Przypisy

    Loading...