Nowy Napis Co Tydzień #036 / A imię Róży – Miłość…
Z radością, ale też sporą obawą chodzę na spektakle teatralne będące adaptacjami dużych powieści. W przypadku Imienia róży w Teatrze im. Juliusza Słowackiego było podobnie. Kiedy zobaczyłam ten tytuł w repertuarze, pomyślałam, że to nie może się udać, więcej: że to nie ma prawa się udać! Zbrodnia i kara, Biesy, Trylogia – tak, ale nie powieść Umberto Eco. Szczególnie, że reżyser musiał zmierzyć się ze znaną wszystkim adaptacją filmową, adaptacją świetnie zrealizowaną i zagraną. W produkcji Jeana Jacquesa’a Annauda z 1986 roku niezapomniane role wykreowali Sean Connery i partnerujący mu Christian Slater.
Okazuje się jednak, że Radosław Rychcik wyszedł z tej potyczki zwycięsko, być może głównie dlatego, że nie chciał na siłę walczyć z klasycznym już obrazem filmowym, robić adaptacji, która pójdzie w poprzek dzieła filmowego, wręcz – mam wrażenie – postanowił wykorzystać niektóre z narzędzi warsztatu filmowego.
Księgi nie po to są, by w nie wierzyć, lecz by poddawać je badaniu. Mając przed sobą księgę, nie powinniśmy zadawać sobie pytania, co ona zawiera, ale co chce powiedzieć.
To przedstawienie zrobione jest „po bożemu”, wierne w dużej mierze książce, rozkłada akcenty na to, co współcześnie aktualne. Pierwszy akt nieco nuży, budzi obawy, czy prócz streszczenia dzieła Umberto Eco dostaniemy cokolwiek więcej. Chwilami wątpliwe wydają się być też rozwiązania techniczne, wszelkie ekrany wielokrotnie powiększają obraz tego, co na scenie. Często zastanawiam się nad zasadnością i uporem w ich stosowaniu przez twórców w niemal każdym spektaklu. Tutaj jednak mój niepokój okazał się nieuzasadniony, ponieważ reżyser wykorzystał narzędzia warsztatu filmowego, otoczył aktorów ekranami, które nie są pokazem multimedialnym, a dialogują z filmem, odwołują się do niego i jednocześnie pokazują widzowi w zbliżeniu, powiększeniu, to, co mogłoby mu umknąć. Te zwielokrotnienia postaci aktorów, szczególnie w momencie zmiany miejsca akcji, kolejnej sceny, wreszcie „przejścia” bohaterów w inny rejon klasztoru lub miasta, szczególnie mocno kojarzą się z obrazem kinowym.
To jednak nie wszystko – gdyby „poddawać badaniu” spektakl, to okazałoby się, że jego autorzy chcieli powiedzieć znacznie więcej: szczególnie silne poczucie podwójnego znaczenia scen z zastosowaniem ekranów można odnieść, gdy ekran ów spełnia rolę, czy raczej gra rolę lustra. To „zwierciadło przechadzające się po gościńcu”, a właściwie przede wszystkim po klasztorze, pokazuje obraz odwrócony. Ci, co mieli strzec dusz ludzkich, nieść ludziom – wraz z Eucharystią – Dobro, najbardziej temu światu i ludziom zagrażają…
O Panie, w jakie ręce wpadł Twój Kościół! Przemieniony w nierządnicę, zmiękczony przez przepych, wije się w lubieżności niby wąż w ogniu! Od nagiej czystości stajenki w Betlejem, z drewna, jakim było lignum vitae (drzewo żywota) krzyża, do orgii złota i kamienia.
Wychodząc z teatru usłyszałam rozmowę na temat spektaklu, padło w niej znamienne pytanie: „Co będzie dalej z naszym kościołem, bo teraz jest taki, jak w powieści Umberto Eco i tym spektaklu…”. Chwilę wahałam się, czy nie jest przesadą dopatrywanie się aluzji, czy wręcz diagnoz dotyczących hierarchów kościelnych i kleru (chociaż „złoty, ale skromny”wybrzmiało w mojej głowie po cytowanych powyżej słowach jednego z bohaterów wykreowanych przez Umberto Eco…), ale czy nie na tym polega uniwersalność dzieła literackiego, że można je odczytywać w kontekście współczesnym? W takim razie groźny Inkwizytor (świetny Marcin Sianko) był bardziej przerażający, czy groteskowy, (bo, że nikogo obojętnym nie pozostawił wydaje się być rzeczą pewną!)? Czy on jest tym, który dzisiaj mówi: „kościół jest zagrożony przez jego przeciwników, lewicowych i innych” oczywiście nie dostrzega lubieżności, że pozwolę sobie zacytować autora Imienia róży, problemu pedofilii, hipokryzji i chciwości? Czy grzechy kościoła wykreowanego w spektaklu są jak siedem grzechów głównych również współczesnego kościoła? A czy ci „wrogowie” – pokazani w książce, filmie, spektaklu – istnieją również w rzeczywistości, każdy z widzów musi odpowiedzieć sobie sam. Z gruntu dobry, szlachetny i w typowy dla młodości sposób naiwny Adso swymi pełnymi szczerego oburzenia pytaniami, komentarzami, podkreśla dysproporcje między tym, jak jest, a jak być powinno. Odpowiedzi jego mistrza (bardzo dobrze z rolą Wilhelma poradził sobie Rafał Dziwisz, jego mnich jest pełen spokoju, dostojny, chwilami ironiczny, cały czas pełen troski o młodego podopiecznego), często skrywające mniejszy lub większy smutek pod maską ironii, pokazują ich niezgodę na ten rodzaj krzywego zwierciadła, którym stał się klasztor. Obaj są odważni, tyle że starszy, bardziej doświadczony jest jeszcze przy tym rozważny. Ale obaj stanowią przykład tych, którzy dążą do poznania prawdy, a następnie tę prawdę wypowiadają. Więc jeśli to jest grzech, to faktycznie potrzebny jest pożar, na miarę tego, który kończy przedstawienie… Ten duet – Rafał Dziwisz i Karol Kubasiewicz – mierzy się z wielkimi rolami, jakie przyszło im wykreować, ale przede wszystkim z utrwalonym w świadomości kulturowej filmowym duetem aktorskim.
Niestety, dwie wady tego spektaklu, odbierają mu nieco wartości. Po pierwsze: jeśli w kryminale, a kryminalnej intrygi nie można w Imieniu róży pominąć, najważniejsze jest kto zabił, to w spektaklu Rychcika kwestia ta wypada blado. Wątki rozmywają się, rozwiązanie zagadki śmierci mnichów staje się tym samym mało znaczące. Po drugie: nie może być tak, że aktorzy mylą się podając tekst. Chwilami nawet trudno zrozumieć, co mówią, bo mają problemy z dykcją i emisją głosu (mimo zastosowania mikroportów!). Takich błędów nie wybacza się profesjonalistom!
„Prawdziwa miłość pragnie dobra przedmiotu miłości”
W trakcie sceny, w której młody Adso wypowiada swój monolog o miłości, o doświadczeniu, które z jednej strony złamało jego śluby czystości, z drugiej zaś stało się najważniejszym doświadczeniem w jego życiu – publiczność zamarła. Miałam poczucie, że to wielki monolog na wzór tego hamletowskiego, Kubasiewicz był w nim przekonujący i przejmujący. Kiedy na końcu spektaklu, po przerażającym pożarze, który strawił bibliotekę, klasztor i wraz z nimi całe zło i dobro tego świata, Adso pojawia się na scenie znowu, jako staruszek, poczułam ulgę… Nie, jednak nie będzie triumfu zła, święty ogień nie zniszczył wszystkiego, ocalał mnich, który przeżył ziemską, cielesną miłość. Wraz z nim ocalała właśnie miłość, w odwiecznej walce między Erosem a Thanatosem tym razem miłość okazała się trwalsza, silniejsza i pokonała śmierć. W tym spektaklu pokonała również zło, obłudę, zakłamanie oraz wszystkich, którzy z racji noszonego habitu, rościli sobie prawo do wydawania sądów i sprawowania rządu dusz.
„Dawna róża pozostała tylko z nazwy, same nazwy nam jedynie zostały”
Scena samego pożaru, dzięki wykorzystaniu środków multimedialnych (cała przestrzeń sceny zmienia się w jeden wielki obraz ognia, żywiołu, który trawi wszystko i wszystkich) jest przerażająca, wśród publiczności dominuje wrażenie, że ten ogień nie przynosi oczyszczenia, więcej: że przedstawienie Teatru Słowackiego nie zakończy się wyczekiwanym katharsis… Na szczęście na scenie pojawia się wspomniany starzec, a wraz z nim dostajemy piękny i wzruszający epilog Imienia róży: miłość ocala. Dosłownie i metaforycznie. Warto wybrać się na spektakl, chociażby dla tego poruszającego katharsis.
U. Eco, Imię Róży, tłumaczenie A. Szymanowski, adaptacja i reżyseria R. Rychcik, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
Premiera: 1.02.2019.