Nowy Napis Co Tydzień #036 / Sen prowincjonalny i American Dream
Nigdy nie uczyłem się gry na jakimkolwiek instrumencie muzycznym, nie mam też większego pojęcia o meandrach zapisu nutowego, a jednak mniej więcej przed trzydziestu laty przyśniło mi się, że jestem wirtuozem fortepianu. Pamiętam doskonale to osobliwe i niewyrażalne słowami wrażenie, gdy w wypełnionej publicznością, kameralnej sali z przyciemnionym światłem spod moich wyśnionych palców ulatywała w świat – jakże by inaczej – Chopinowska fraza. Fraza ukształtowana tak, jak pragnąłbym ją usłyszeć na jawie.
Kino to maszyna do kreowania i utrwalania snów, maszyna wskutek technicznych, ekonomicznych, ale także ludzkich ograniczeń ułomna i omylna, ale jednocześnie o ileż bardziej ontologicznie ugruntowana niż zwiewna pamięć o jeszcze bardziej zwiewnym sennym epizodzie. Gdyby udało mi się sfilmować ów oniryczny koncert, moje uczestnictwo w tym niezaszłym zdarzeniu uległoby odczarowaniu, a zarazem pogłębieniu. Poza tym mógłbym je innym nie tylko opowiedzieć, ale i pokazać, choćby w niedoskonały sposób.
Tak właśnie postąpił Jan Komasa w Bożym ciele, nakręcił sen o niemożliwym – o połączeniu w jednej osobie tego, czego w rzeczywistości praktycznie nie da się połączyć. Zwierzęcą siłę fizyczną skojarzył z intuicyjną duchową subtelnością, brutalność z czułością, niepełnoletniość z realnym autorytetem, erotyzm z ascezą, wulgarność z delikatnością… Wszystko to mieści w sobie jego Daniel / ksiądz Tomasz, bohater nierzeczywisty, nawet nieprawdopodobny, ale dzięki temu wpasowujący się znakomicie w logikę sennej projekcji. Porusza się on wśród podobnych sobie, urojonych postaci oraz zdarzeń-złudzeń, w wyimaginowanej przestrzeni, powierzchownie tylko zakorzenionej w obrazie polskiego prowincjonalnego miasteczka. Uczestniczy w stwarzanych przez siebie liturgicznych i modlitewnych fantazjach, a także w zmysłowych fantazjach miłosnych. Próbuje uciekać przez okno, lecz przeważa w nim chęć oglądania siebie jako przewodnika wspólnoty, formalnie fałszywego, a w istocie autentycznego, wiarygodnego i skutecznego.
Aby jednak to mogło się ziścić, potrzebna była spójna i właściwie ukierunkowana opowieść filmowa, nieoparta przecież na prostej reprodukcji niejednoznacznego ciągu widm. Film to sen sfabrykowany, w znacznym stopniu zestandaryzowany, pozbawiony przy tym amorficzności, fabularnej kapryśności i surrealizmu oryginału. Szczęśliwie dysponuje on środkami – ba, całą wypróbowaną maszynerią – pozwalającymi zorganizować taką opowieść. Ekipa Komasy, zdaje się, zdążyła te środki posiąść w odpowiednim stopniu. Dzięki temu Boże ciało to historia pełnokształtna, komunikatywna i wciągająca – historia chłopca, który chce porzucić odpychający świat swego opuszczenia, osamotnienia, zewnętrznej i wewnętrznej degrengolady. Znajduje on w sobie dość nadziei, odwagi i siły, by to uczynić. Wiele przy tym ryzykuje. Przekracza kolejne kręgi wtajemniczenia, korzystając nade wszystko z przykładu swego dawnego mentora, pracującego w „jego” poprawczaku prawdziwego kapłana, którego imię zresztą przybiera, gdy staje się tym zmyślonym. Towarzyszy mu i dopomaga piękna dziewczyna, która, tak jak on, gubi dawną przeciętność i ordynarność. Zamiast popijać piwo – lub coś więcej – z grupką miejscowych znajomych woli z festynowej estrady wyśpiewywać popularną ludową piosenkę o zielonej lipce. Robi to profesjonalnie, trochę na jazzowo, wedle gustu wielkomiejskich koneserów.
Chłopiec nie ogranicza się do odtwarzania działań znanego mu wcześniej księdza. Bazując na nich, podejmuje samodzielnie swoją drogę do męskości, a nawet do czegoś więcej – do statusu herosa przemieniającego świat, do centrum którego niespodziewanie trafia. Poskramia nienawistne milczenie między krewnymi ofiar wypadku samochodowego, który wydarzył się w mieście przed rokiem, daje wybrzmieć żalowi, zmusza ich do przejrzenia się w lustrze, pobudzając do oczyszczenia, prowadzi do uśmierzenia bólu i zaczątków pojednania. Droga, tak jak powinno w takich razach być, okupiona zostaje cierpieniem – choć recenzentka „Teatru”, Katarzyna Flader-Rzeszowska, z pewnością przesadza, gdy utożsamia je z pasją Chrystusa. Syn Boży przytwierdził ucięte ucho swego oprawcy do jego ciała, Daniel uczynił coś odwrotnego. Syn Boży zmartwychwstał w odmienionym ciele, Daniel pozostał w mocy dojmującej doczesności.
Ileż podobnych historii widzieliśmy? Konsumujemy je przecież bezustannie. Dzień po dniu śnimy je zbiorowo. O powodzeniu tej właśnie przesądził intrygujący kostium i wszystko to, co się z nim wiąże, oraz bardzo dobrze w większości aspektów opanowane rzemiosło realizacyjne. A w końcu także, i to nie na ostatnim miejscu, talent aktorski Bartosza Bieleni. Nie zapomniano przy tym bynajmniej o pieprzu i soli dobrego współczesnego ekranowego widowiska, czyli odpowiedniej dozie seksu i przemocy. W ostatecznym rachunku chodziło o emocjonalne przeżycie zwielokrotnienia i oczyszczenia siebie, o pozytywną zabawę ze swoim egzystencjalnym niepokojem. I Boże ciało możliwość takiej zabawy skwapliwie podsunęło. Jej obietnicą i jej atrakcyjnością łowi widza niczym dobrej jakości wędka.
Można by na tym poprzestać, gdyby nie fakt, że w dyskusjach o Bożym ciele i pochwałach adresowanych do jego twórców nie dominuje wcale uznanie dla wartości autotelicznych dzieła. Wręcz przeciwnie, podkreśla się najchętniej jego znaczenie jako wypowiedzi o współczesnej Polsce, Kościele i jego problemach. Czyni się tak mimo dystansującej się nieco od tego deklaracji samego reżysera:
[…] obserwuję uniwersalne mechanizmy w sztucznie wykreowanej społeczności oddzielonej od świata górami. Choć kręciliśmy w Jaśliskach, zrezygnowaliśmy z regionalizmów w języku. Szukaliśmy trochę skandynawskich typów urody, bohaterowie są chłodniejsi, trochę niepolscy. Nie ma tu również przaśności imienin u szwagra
Pracowałem w cieniu miesięcznic. Z J. Komasą rozmawia K. Kwiatkowski, „Wprost” 2019, nr 41, https://www.wprost.pl/tygodnik/10257784/pracowalem-w-cieniu-miesiecznic.html [dostęp: 10.02.2020] [1].
Komasa nie jest jednak w pełni konsekwentny. Zaraz potem bowiem dodaje:
Bardzo uważałem, aby traktować swoich bohaterów z szacunkiem. Nie chciałem się śmiać z przywar. Nie pozwoliłbym sobie na ironizowanie na temat ludzi, których nie znam od podszewki
Tamże. [2].
A więc jednak Polska. Emocjonalna siła aktualności przeważyła. W wywiadach wpisuje więc on swój utwór w kontekst społeczny, przede wszystkim w swoje rozczarowanie pogłębiającym się wśród wspólnoty narodowej podziałem, brakiem zrozumienia, a choćby wysłuchania siebie nawzajem. Ale okazuje się w tych swoich wypowiedziach dość trywialny. Takim zresztą byłby sam film, gdyby potraktować go rzeczywiście jako potencjalnie ważki głos o naszej współczesności. Reżyser nie szuka głębszych przyczyn powstania stanu wewnętrznego skonfliktowania ani sprężyn, które decydują o jego trwałości, nie zadaje pytań o rozkład wartości, o prawdę. W istocie paradoksalnie odmawia wkroczenia w konkret. Poprzestaje na taktownym powstrzymaniu się od ostatecznego osądu.
W samym filmie przyczyną zimnej wojny domowej staje się wypadek, w którym ginie kilkoro poruszających się wspólnie samochodem młodych ludzi oraz kierowca innego pojazdu, który się z nimi zderzył. Pozostaje bardzo niejednoznaczna i nierozstrzygnięta kwestia winy i przebaczenia. Jeśli trzymać się planu polskiej współczesności, czy znaczyłoby to, że fundamentem dzisiejszych animozji jest katastrofa smoleńska? Autor nie odżegnuje się od takiego spojrzenia. Tyle, że tamten straszliwy dramat sprzed dekady nie stanowi przecież punktu startowego. Pęknięcie pojawiło się wcześniej. Niedawno czytałem zamieszczoną w 1990 roku na łamach „Kina” recenzję niesłusznie zapomnianego filmu Krzysztofa Zanussiego Stan posiadania. Bożena Janicka pisała w niej, co następuje:
[…] przez całe lata żyliśmy w społeczeństwie podzielonym dychotomicznie na «nas» i «onych»; jak głęboki jest ten podział i czego dotyczy? Co strony wiedzą o sobie wzajemnie? Ile w tych wyobrażeniach prawdy, a ile przekłamań? Czy można przekroczyć granice tych podziałów? Co stanowi główną trudność? W jakim punkcie można by się spotkać? Jak wyglądałoby życie blisko siebie? Co by można zyskać, a co trzeba by było stracić? A jeśli przekroczenie barier możliwe nie jest – co dalej?
B. Janicka, Zło jako prawda, „Kino” 1990, nr 2, s. 38. [3]
Ten zestaw pytań jasno pokazuje stabilność podziału, sięgającego nie tylko czasów Peerelu, ale jeszcze Mickiewiczowskich „dwóch Polsk”, a nawet dalej w przeszłość. Gdyby więc Boże ciało uznać naprawdę za komentarz do tu i teraz, to trzeba by go uznać za – używając eufemizmu – naskórkowy, nadto bezpieczny, sformułowany przez pięknoducha.
Jest jeszcze jeden, bardziej trafiony fragment kontekstu – katolicyzm. Temat kluczowy w odbiorze społecznym, i u nas, i zagranicą. Komasa zarzeka się, co potwierdzają recenzenci, że film nie jest antykościelny. I trudno byłoby się nie zgodzić, choć z punktu widzenia ortodoksyjnego katolika zaprezentowane w nim podejście może zostać uznane za bardziej jeszcze niebezpieczne niż bezpośrednia filipika. Z nieufnością, dezynwolturą, a nawet lekceważeniem traktowane są bowiem w tym filmie podstawowe elementy funkcjonowania Kościoła – rytuał, kapłaństwo i sakramenty. Realnym duszpasterzem, kaznodzieją i akuszerem wewnętrznej przemiany ludzi z miasteczka okazuje się chłopak, który ze względu na swą przestępczą przeszłość nie miałby nawet prawa, aby ubiegać się o przyjęcie do seminarium. Dysponuje on dużą siłą osobistego oddziaływania, świeżością, niekonwencjonalnością, a to okazuje się skuteczniejsze od wszelkich odwiecznych, „zwyczajowych” środków. Boże ciało, jeśli już tak na to spojrzeć, zabiera głos w debacie wewnątrzkościelnej, opowiadając się za reformą i porzuceniem zbytecznego balastu tradycji.
A nominacja do Oskara? Pozwoliłem sobie na czyn z punktu widzenia czytelnika być może problematyczny i pozostawiłem tę kwestię na koniec. Uczyniłem tak ze względu na to, że w mojej osobistej optyce ma owa nagroda niewiele większą rangę niż literacki Nobel, czyli jest drobnym faktem do zanotowania w pamięci. Gdy spojrzy się na listę polskich filmów uhonorowanych najwyżej cenionymi na świecie laurami, to po krótkiej analizie okaże się, że większość z nich zdobyła je trochę niezależnie od swej wartości artystycznej, a czasem nawet mimo jej deficytu. Ostatnie sukcesy – Oskar dla Idy (2015), berliński Srebrny Niedźwiedź dla Pokotu (2017) i rok później dla Twarzy – ilustrują świetnie ten ostatni przypadek. Liczyła się problematyka, zawartość ideologiczna i aktualny stopień zainteresowania mało znanym krajem ze środka Europy. A koniunktura na Polskę ze względów politycznych wyklarowała się po wyborach 2015 roku. Koniunkturę tę polscy filmowcy potrafią wykorzystać, opowiadając nieskomplikowane baśnie w mrocznej tonacji i z oczekiwanym wydźwiękiem. Amerykańska kariera Bożego ciała jest niewątpliwie efektem tych uwarunkowań. Baśń-sen opowiadana przez Komasę okazuje się na tyle „niepolska”, że może zostać zrozumiana. Na tyle korzysta ona z obiegowych fantazmatów dotyczących naszego kraju, że może zostać zaakceptowana jako przekonująca wypowiedź o nim. Na tyle przy tym konweniuje z problemami wewnątrzamerykańskimi, że budzi żywą reakcję. Stąd całe to zamieszanie z niestety niedoszłą statuetką.
Boże Ciało, reż. J. Komasa, 2019.