Nowy Napis Co Tydzień #038 / Międzylądowanie
Tłumacznie: Anna Radwan-Żbikowska
W tej kaplicy zawsze jestem sam. W ciemności śnieg bębni w malowane szkło. Woń kadzidła miesza się z zapachem kawy. Świeczka płonie wewnątrz pomarańczoworóżowego kryształu soli przed tabernakulum. Za drzwiami co jakiś czas rozlega się chrapliwe ogłoszenie o opóźnionych i odwołanych przylotach, opóźnionych i odwołanych odlotach. Szczebiot polszczyzny i polskiej wersji angielskiego.
W Pradze wzbiliśmy się ponad chmury bez żadnych problemów. Zapadał wieczór. Lecieliśmy na wschód. Przed nami nieprzenikniona, niemal namacalna ciemność. Oglądałem się za zachodzącym słońcem. Różowy odcień chmur. Potem już tylko ciemnofioletowe jeziorka chłodnego światła na jeszcze ciemniejszych chmurach. Ledwo się wzbiliśmy, a już trzeba było opadać; jak zawsze. Ten pierwszy lot jest za krótki. Nie zmienia się nawet strefa czasowa. Wylatuję i ląduję w tych samych warunkach czasowych, wśród języka tylko trochę innego niż mój, trochę bardziej sepleniącego. Chmury i opadające płatki śniegu. Śmigło na skrzydle samolotu wygląda w ciemności jak wir światła; jakbyśmy płynęli łodzią podwodną pod taflą morza; wiatr tłukący w samolot jest jak uderzenia słonych fal. Dotykamy ziemi; spod kół samolotu pryska śnieg, zupełnie jak spod sanek, na których jeszcze wczoraj zjeżdżałem wraz z siostrzeńcami po pastwisku w Brdach, w dół, w kierunku czarnych lasów…
Klęczę tu w wieczór Trzech Króli; wszystkie loty są opóźnione, przesunięte. Mój również. Warszawskie lotnisko tonie w białej mgle zamieci; w białej ciemności. Po mojej prawicy, pod obrazem Matki Boskiej Patronki Lotników leży wielka księga, w której zapisuje się podziękowania i prośby. Nigdy i nigdzie nie wpisywałem się do takich ksiąg. Nigdy w życiu nie splamiłem choćby jedną kreską żadnej księgi na górskim szczycie ani nigdzie indziej. Dopiero tutaj. Już podczas pierwszego międzylądowania. Nabazgrałem wtedy w księdze datę, trasę mojego lotu i łacińskie Deo gratias. Dzisiaj przekartkowałem księgę wstecz. Stare strony się wyjmuje, dodaje się nowe. Ale mój ostatni wpis jest dość blisko tego dzisiejszego. Klęczałem tu dwa tygodnie temu. Dziwne. Jakbym tu klęczał wiele, wiele lat temu. Jakbym tu klęczał wczoraj. Czuję się i tak, i tak; nie czuję tylko faktycznego odstępu czasu. A więc dwa tygodnie temu (szepczę to na głos) przylecieliśmy z Tbilisi; tuż przed świtem. Klęczałem w tym samym miejscu co dzisiaj, jak zawsze zupełnie sam w tej lotniskowej, sterylnej kaplicy, która wygląda jak miejsce modlitwy Marsjan ze słabego filmu science fiction z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych (zwłaszcza te automatycznie przesuwające się drzwi z pleksi, przez które wchodzi się do środka). Za malowanym szkłem wschodziło słońce. I choć międzylądowanie było takie samo, kierunek lotu – zupełnie inny. Przeciwny. Jasny i bez opóźnienia. Na praskim lotnisku tata w grubym, biało-czarnym swetrze. Przywitał mnie, patrząc młodymi, roześmianymi oczami. Jakby twarzą i oczami powrócił na osiedle na północy Czech; jakby widział we mnie rozbawionego czterolatka, który ucieka przed jego łaskotkami. Uścisk. Podróż przez Příbram (kiedy tata robił zakupy, wybiegłem po schodach na Świętą Górę; jakże inne schody i jakże inna Święta Góra niż w Tbilisi). A potem już podróż przez niekończący się las; dom w sercu lasu, na samym skraju strefy wojskowej w Brdach; i mama, i siostra, i dzieci, i koty, i psy, i zapach świątecznych wypieków i kadzidła, i ciepła, i zimna, i jedliny, wniesionej do domu na podeszwach butów i na łapach zwierząt.
Następnego dnia, w Wigilię rano, razem z moją młodszą siostrzenicą Marie, mamą i psami poszliśmy na spacer nad pobliskie stawy, Padrťské rybníky. Przez niekończący się las. Przez pastwiska. Ledwo oszroniona trawa. Małe tafle lodu w zalanych odciskach krowich kopyt i zrobiony z przyczepki ul, teraz głęboko uśpiony. Psy biegają wokół nas. Trącają nasze dłonie lodowatymi pyskami. W lasach za Jahodovą Horą zaczął na nas sypać śnieg. Najpierw malutkie, dyskretne, jakby niedokończone płatki. Potem już gęste, geometrycznie regularne, krystalicznie przejrzyste opady, które sprawiły, że przyspieszyliśmy kroku. Trzy małe figurki z głowami zakrytymi kapturami na grobli pomiędzy dwoma stawami; takie same twarze, głowy tak samo pochylone w stronę ziemi, taki sam sposób chodzenia z rękami założonymi za plecami (chodził tak też mój dziadek i podobno chodziła prababcia, której nie zdążyłem poznać). Czarna, uschnięta dziewanna przysypana pierwszym śniegiem; jej łodygi połamane przez wiatr. Obchodzimy staw dookoła. Milczymy. Ścieżki wzdłuż alejek, po których nikt już nie chodzi. Krakanie kruka ponad ruinami starego gospodarstwa (może to jeden z tych, które żyją na pastwisku obok naszego domu; śledzą każdy nasz krok, jakby czekały, aż padniemy martwi na ziemię). Wysoko nad nami czarny krzyż bielika. Na stawach pęka lód. Gdyby w jedną całość zlały się huk grzmotu i podwodny płacz wieloryba, być może ten dźwięk byłby zbliżony do odgłosu lodu pękającego na tych stawach. Czarny piorun mknący z hukiem po twardej, białej tafli. Marie patrzy na mnie: roześmiane oczy, a następnie lekki uśmiech na twarzy. Skręcamy ze ścieżki w wysoką trawę porastającą były poligon. Wieś zamieniła się w placyk udeptanego błota. Drzewka owocowe zdziczały. Czereśnie otoczył las. Malutki staw prawie całkiem zarósł. Na kawałku ściany pozostałej po zburzonym domu jest jeszcze trochę tynku. Siostrzenica Marie dłubie w nim małym paluszkiem (odrobina zostaje jej za paznokciem). Jeden z naszych psów, najstarszy border collie, podnosi łapę i znaczy strzępy ruin.
Kiedy przechodziłem dzisiaj w Pradze przez kontrolę bezpieczeństwa na lotnisku, w kieszeni kurtki znalazłem obrożę należącą właśnie do naszego najstarszego psa; mam ją w kurtce również teraz; kiedy przez przypadek dotykam jej koniuszkami palców, w piersiach grzeje mnie myśl, że zapomniana obroża poleci ze mną aż do Tbilisi… O ile w ogóle gdzieś polecimy. O ile to międzylądowanie kiedyś się skończy. Nie wiem, czy chcę, żeby się skończyło. Klęczę i coś we mnie cieszy się z tego, że wciąż jestem w tej samej strefie czasowej; że otacza mnie język tak bliski i życzliwy, niemal jak mój ojczysty, tylko nieco bardziej szeleszczący, sepleniący… Przez pierwsze lata nie latałem w zimie do Czech i na Morawy. W Boże Narodzenie klęczałem w swoim mieszkaniu w bloku. Jako jedyny miałem bożonarodzeniową świecę. Świat wokół był powszedni, ugrzązł w starym kalendarzu juliańskim. O kilka tygodni gdzie indziej; zupełnie poza. Obok. Na pasterce w tbiliskim katolickim kościele ss. Piotra i Pawła dziwaczna mieszanka potomków mniejszości narodowych: i Hindusów, i Ormian, i Asyryjczyków, i Afrykanów, i Polaków, i obcokrajowców. Zupełnie obce pieśni; zupełnie obce słowa i obce melodie (nie jak w tym roku, żaden Rožmitál i trzeszczące organy, pamiętające jeszcze palce kompozytora Jakuba Jana Ryby). W ubiegłym roku już nie mogłem tego znieść. Nie dałem już rady. Kupiłem bilet lotniczy i przez noc popędziłem do Warszawy. Do Pragi. W tym roku również; w tym roku nie wahałem się ani chwili…
Od strony stawów atakował nas ostry wiatr. Staliśmy, pozawijani w szaliki, czapki i kaptury, pośrodku zgładzonej wsi; a potem zamiast się odwrócić i pójść z powrotem do domu, wszyscy naraz (bez żadnych ustaleń ani uzasadnienia) ruszyliśmy w przeciwną stronę. W stronę innych nieistniejących wsi. W stronę Kolvína. Wsi, z której wywodzi się jedna linia naszych przodków. Kostka brukowa i aleja. Kapliczka, balwierz, stajnie, karczmy, ślubne łoża i latryny; wszystko wdeptane w ziemię, wszystko zmiażdżone na jeden wielki pył, który deszcze i wzbierające na wiosnę potoki wymywają do rzek i na niziny… Jeden z naszych miejscowych praprawujów podobno opowiadał kiedyś mamie, że gdy pojechał do urzędu w Kladnie, żeby postarać się o nowy dowód osobisty, jako miejsce urodzenia podał w formularzu Kolvín. Urzędniczka szukała i szukała. „Takie miejsce nie istnieje”. „Ale ja się tam urodziłem”, protestował praprawuj. „Może i tak, ale nie może pan tak mieć w papierach, bo takie miejsce nie istnieje”. „To co mam napisać?” Urzędniczka podobno pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie: „Panie, niech pan sobie jakieś miejsce wymyśli, ale to musi istnieć”; podobno podała mu nawet mapę Czechosłowacji, żeby ułatwić mu wybór. Patrzył na tę mapę; wszystko było rozmazane; nie przychodziła mu do głowy żadna nazwa; nie był w stanie wybrać żadnego miasta, żadnej wsi. Już, już prawie wskazywał jakąś nazwę, ale zawsze przebijała przez nią ta jedyna prawdziwa, jedyne słowo, które wciąż na nowo, wbrew jego woli, cisnęło mu się na usta, poruszało długopisem w jego palcach: Kolvín…
Nie zatrzymaliśmy się nawet w tej wdeptanej w ziemię wsi. Choć wył wicher; choć znowu zaczął padać drobny śnieg, szliśmy dalej. Nie zatrzymał nas nawet mur cmentarza w Skořicach. Na nagrobkach nazwiska naszych przodków; na nagrobkach pochylonych, tłoczących się jak najbliżej ściany kościoła św. Wacława. Wszystkie nazwiska należały do nas; wszystkie nazwiska w jakiś sposób wiązały się z naszymi. Tylko strumień imion na chwilę zmienił bieg, meandrował. Imiona mojej mamy i jej sióstr, moje imię, imię mojej siostry: nie ma ich tutaj, tych imion nagrobki nie znają. Ale już imiona dzieci mojej siostry mrugają do nas ze wszystkich stron złotem i bielą: Barbora, Marie, František, Vojtěch. Z powrotem w tych lasach, z powrotem na naszych wargach, na prezentach, które złożymy wieczorem pod choinką. Imiona górników, którzy nie zdążyli rozproszyć się po kopalniach w Kladnie, w Příbramiu czy w okolicach Ostrawy. Imiona wiecznych górników, którzy również w naszej krwi zasiali ziarno nieusuwalnej ciemności rodem z jaskiń. Imiona powróciły; powraca też nasza krew… Wydawałoby się, że moi rodzice czystym zbiegiem okoliczności kupili kilka lat temu ten dom zagubiony w lasach na samym skraju strefy wojskowej. Był niewiarygodnie tani; kupili go wtedy wyłącznie z tego powodu. Przeprowadzili się do niego; opuścili mieszkanie na Nizinie Połabskiej, do którego z kolei wprowadziła się siostra z dziećmi. Ponoć dużo później mama zorientowała się, jak blisko leżą Kolvín i Skořice. Chodziła wokół stawów i wciąż miała poczucie, że jest coś podejrzanego w tych starych alejach; czymś ją pociągały fragmenty zburzonych murów rozrzucone po byłym poligonie. Coraz częściej chodziła z psami właśnie w tym kierunku. Aż pewnego wiosennego dnia raptem przypomniała sobie, jak jej tata, a mój dziadek, opowiadał jej o wakacjach, które spędzał u krewnych w Skořicach. Zupełnie jakby wcześniej miała zaćmiony umysł, jakby była niewidoma; ten mrok nagle rozwiał się na grobli jednego ze stawów; nagle zupełnie wyraźnie przypomniała sobie, że stąd pochodzimy; zaczęła biec i podobno biegła bez ustanku całe te sześć czy siedem kilometrów do naszego domu; weszła do piwnicy i wyjęła pudła, w których były stare zdjęcia, dokumenty, zapiski dziadka o naszej rodzinie i drzewa genealogiczne, które wyrysował na starość…
Chciałbym się modlić aż do utraty świadomości; chciałbym się cały poddać wyłącznie tej kaplicy na warszawskim lotnisku, wyłącznie tej chwili. Ale pod powiekami zamiast czerwonawego światła modlitwy widzę twarz malutkiej Marie, twarz mojej mamy (zamiast tajemnic różańca moje wewnętrzne usta rytmicznie powtarzają w kółko: mama ani Marie nigdy nie leciały samolotem, mama ani Marie nigdy nie leciały samolotem); pod powiekami widzę powierzchnię ogromnego stawu, na którym pęka lód. Blizna otwiera się z hukiem; przesuwa się po powierzchni jak piorun. Im bardziej staram się wznieść ponad dywan, na którym klęczę, im bardziej staram się odciąć od ziemskości i wspomnień, tym bardziej grzęznę w ziemi i prochu, brdskim prochu, z którego ugnieciono i ulepiono mój ród. Twarze ulepione z prochu i wody. Mama, Marie, ja też: wszyscy troje mamy twarz dziadka. Twarz mojego dziadka wypływa z głębin, zlewa się z twarzą Marie, z twarzą mojej mamy; zlewa się też z moją twarzą; zakryła już i zupełnie unicestwiła przecięte krzyżem na czworo czerwonawe światło modlitwy. Niewidzialna ręka kładzie barwy na glinianą twarz dziadka; niewidzialne usta tchną życie w tę idealną maskę. Dziadek oddycha, mruga, rozgląda się wokół siebie, jakby zaskoczony; jakby nagle obudził się z głębokiego snu; ale potem kręci głową i dalej opowiada historię, którą mu przerwano:
Pewnemu wędrowcowi objawiła się w lesie niedaleko stawów dusza człowieka, który zmarł w drodze do domu, do Kolvína. Wędrowiec – w odróżnieniu od wielu innych, którym duch się objawił – nie przeląkł się, nie przestraszył, lecz zaproponował duchowi, by poszedł do Kolvína z nim… I w ten sposób dobry wędrowiec uwolnił tę nieszczęsną, błądzącą duszę od zaklęcia; uwolnił ją od mąk bezkresnej samotności i odosobnienia: tylko i wyłącznie tym, że odprowadził ją ten kawałek drogi do domu…
(9.01.2018, Warszawa)