Nowy Napis Co Tydzień #039 / Ćwiczenia dryblingu z psem
Jednym z artystów, który wywarł na moją wrażliwość największy wpływ, był Ronaldo de Assis Moreira, zwany Ronaldinho Gaucho – geniusz tworzący głównie w Paryżu, Barcelonie i Mediolanie w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku. Imponowała mi barokowa przesada zarówno w jego grze – pełnej efekciarskich kiwek, zagrań na pograniczu fair play w rodzaju wskazywania obrońcy kierunku biegu gestem i natychmiastowym pędzie w dokładnie drugą stronę – jak i w wizerunku, który tworzyły charakterystyczna burza loków związanych w koński ogon i szeroki, nieschodzący nigdy z twarzy, pomimo że bez niego pewnie wyglądałby Ronaldinho lepiej, uśmiech.
Co sprawiło, że Ronaldinho grał w taki a nie inny sposób, jakie czynniki złożyły się w końcu na tak imponującą, wybitną w skali historii futbolu całość – ocenić, zwłaszcza z perspektywy czasu, nie sposób. Mówiło się jednak, że niespotykane panowanie nad piłką, bezczelność i szybkość reakcji wywiódł wprost z dziecięcych zabaw, w których partnerował mu pies. Tak więc komentatorzy z uporem mawiali, że Brazylijczyk kiwa tak dobrze dlatego, że w kluczowych dla wyszkolenia piłkarza wczesnych latach życia ćwiczył drybling z psem.
Tymczasem, zastanowiwszy się chwilę nad tą sprawą i wiedząc mniej więcej, jak wygląda pies i jak wygląda piłka nożna, można dość łatwo i szybko zdemaskować w tej dziennikarskiej kalce fałsz
*
Pytanie o to, dlaczego się pisze, jest jednym z najbardziej zdradliwych, jakie można zadać; to zaproszenie wiodące wprost w pułapkę niezamierzonej śmieszności, w którą regularnie, przy okazji okołotomikowych rozmów, daje się złapać tak wielu autorów niekoniecznie śmiesznych wierszy, wpadając w tani sentymentalizm spod znaku Franaszkowej łzy, ideologiczną agitkę wedle odwróconego dekalogu nowej poezji zaangażowanej, łże-mistyczne mizdrzenie się nad własnym powołaniem czy próżną żonglerkę modnymi w danej dekadzie nazwiskami francuskich filozofów.
Spójnych środowisk, programowych poetyk, manifestów – w zasadzie brak. Mogąc bez problemu komunikować się ciągle i ze wszystkimi, tworzymy relacje, także literackie, incydentalne, powierzchowne, nie rozumiejąc oraz nie chcąc zrozumieć się nawzajem, a dzięki nieograniczonej dostępności tekstów kultury ufając we własne osądy i wybory. Wtórne to zapewne wobec ogólnie panujących tendencji atomizacji codziennego życia – wspomnę niedawno krążący w Internecie żart o tym, co było najbardziej niedocenionym cudem Chrystusa: po trzydziestce miał wciąż dwunastu bliskich kumpli. Ale też wtórne wobec przerażającej konieczności wyborów spośród niezliczonych alternatyw: tragedia współczesności polega też na tym, że z szerszego niż kiedykolwiek repozytorium wybieramy te same chłonne artefakty, łudząc się, że to one będą legitymizować naszą jednostkowość. Tymczasem ostatecznie wszyscy kibicujemy albo Realowi, albo Barcelonie.
*
Pamiętajmy zarazem, jak działa poezja współczesna. Największym problemem, jaki napotykają wydawnictwa, jest zebranie kosmicznej kwoty jakichś 2500 PLN potrzebnych do wydania kilkudziesięciostronicowej broszury w nakładzie 300-400 egzemplarzy. Z rozprowadzeniem tego nakładu i tak nie jest łatwo: wydawcy zresztą nie starają się sobie pomóc, niektóre tylko wydawnictwa pochwalić się mogą wynalazkiem tak niecodziennym, jak sklep internetowy, o narzędziach e-marketingowych – wcale, wbrew pozorom, nie jakoś zawrotnie drogich – słyszeli zaś chyba tylko w Biurze. Zdarzają się spotkania autorskie, na które przychodzi mniej osób niż angażowało się w ich organizację; pisma literackie upadają tak spontanicznie, jak powstają; nawet internetowych platform porozumienia, jak niegdyś Nieszuflada czy poezja-polska.pl, a później Liternet.pl, już brak. Mimo wszystko ciągle jest nas dużo i nie wiemy o sobie praktycznie nic; i dobrze, jesteśmy bowiem znacznie mniej ciekawi niż nasze wiersze.
Pisanie jest czynnością samotną, podobnie jak samotne jest poezji czytanie. Dobry wiersz musi być intersubiektywny i mówiąc o sobie oraz o podmiocie, mówić także o rzeczywistości albo o idei, jasne: jeśli jednak przekaz wynikający z takiego tekstu jest w stu procentach uniwersalny i – z braku lepszego słowa – zrozumiały, oznacza to wyłącznie, że wiersz ten nie jest potrzebny. Całą wartością naddaną, jaką w dziedzictwo światowej kultury wnosi współczesna poezja, jest ten jednostkowy, autorski filtr. Jeśli podmiot jest tylko gustownie ubranym rzecznikiem jakiejś idei – nie musi istnieć. Może dotyczyć spraw społecznych, spraw intymnych, jakichkolwiek spraw, ale sam temat nie wytłumaczy jego istnienia.
Często, myśląc o poezji, posługiwałem się metaforą dwóch prostych, które przeciąć się mogą tylko w jednym punkcie. Spotkanie następuje, ale poza tym – proste prowadzą w zupełnie inne strony.
Rozumiem wypowiedź poetycką jako wypowiedź graniczną, po którą sięgamy, kiedy wszystkie inne sposoby koniecznej wypowiedzi zawodzą. Jeśli wiersz da się opowiedzieć albo wytłumaczyć przyczyny i cele jego powstania, oznacza to, że tak nienaturalna – bo przecież nie mówimy w wersach, nie piszemy niusów w wersach ani maili w wersach – forma powstawać nie musiała.
Samotność, którą mam na myśli, ma swoje złe i dobre strony; pozwala, w połączeniu z nieustającą pracą nad kształtowaniem własnego języka, wybić się na prawdziwą podmiotowość, ale też wzmaga niebezpieczeństwo popadnięcia w obłęd albo w marazm. Nie wiem do końca, dlaczego piszę wiersze, ale chcę być podmiotem: samemu decydować o ramach i celu tej wypowiedzi, samemu projektować odbiorcę; z nikim miana podmiotu nie dzielić; zapraszać do gry, której reguły ustala tylko podmiot – która do niczego nie służy i która wyzbyta jest mierzalnego celu. Tęsknię za podmiotowością, dlatego piszę wiersze; pragnę wolności, dlatego piszę wiersze; wiem, co jest mi dane spośród wszystkich innych rzeczy i spraw, których pewnie chciałbym bardziej, a których miał nigdy nie będę.
Ryzykiem, na które uprawiający tak rozumianą poezję musi się godzić, jest jednak częste zbijanie piątki z demonem południa, melancholia, czarna żółć, acedia, fear of missing out, zapomniany w zachodniej tradycji grzech lenistwa połączonego ze zniechęceniem, objawiający się różnorako: począwszy od hiperaktywizmu każącego poetom tytułować się w biogramach także prozaikami, krytykami literackimi i animatorami kultury, a na znaczącym poetyckim milczeniu czy zarzuceniu pisania w ogóle skończywszy. O tę chorobę ducha, doskonale znaną już od setek lat, szczególnie łatwo dzisiaj – z racji przeładowania możliwościami, bodźcami i informacjami; z racji nieskończonych możliwości wyborów i strachu przed ich konsekwencjami; z niemożności uwierzenia w to, że możemy bardzo mało i bardzo mało zostało nam dane.
*
Wciąż mam wrażenie, że mimo powyższej deklaracji nie odpowiedziałem na postawione pytanie; że wątki, które poruszyłem, być może w oczach czytelnika nijak się nie łączą; że być może wystawiłem się na śmieszność, od której już na samym początku chciałem się odżegnać. Jest to jednak ryzyko nieodzownie związane z twórczością poetycką, a więc mi nieobce. Z pisania wierszy jednak tłumaczyć się nie mam ochoty, a z pisania ars poetica – nieustającą.
Nie chciałem się mądrzyć, losowo cytować teoretyków literatury, by nadać tej wypowiedzi pozory jakiegoś credibility – a mogłem sobie przypomnieć studenckie czasy i takie lepienie niepotrzebnych tekstów; nie chciałem też cudować, że jakiś wspaniały program literacki sobie wykoncypowałem; nie jest tak, że mam jakąś ideę czy jakieś przeświadczenia, z powodu których podejmuję świadome decyzje, że piszę tak a nie inaczej. Piszę jak piszę, z czego to się bierze, mogę jedynie domniemywać albo szukać poszlak. Pisanie wierszy różni się od innych rodzajów pisarstwa tym, czym Ronaldinho różni się od Cristiano Ronaldo: tu nie chodzi tylko o liczby i trofea.
Tu chodzi o tego zapomnianego psa, który rzekomo nazywał się Bombon.