Nowy Napis Co Tydzień #046 / „Apokalipsa psa” albo wycieczka po seansach. O najnowszej książce poetyckiej Adama Leszkiewicza
Adam Leszkiewicz powraca z nowym tomem, skrzącym się od kulturowych nawiązań, ryzykownych rymów oraz niesfornych form, ujarzmianych językowym czuciem. Tryby kapryśnej i zepchniętej w ostatnich dziesięcioleciach na margines kulturalnego i społecznego zainteresowania machiny, jaką jest obieg poetycki, bywają zawodne. Choćby z tego powodu już na początku warto podkreślić, że zarówno to, w jaki sposób Leszkiewicz konstruuje swoje teksty i jak traktuje język, ale też o czym do nas, ostatnich czytelników wierszy mówi, jest literackim wydarzeniem.
Apokalipsa psa to druga książka w dorobku Adama Leszkiewicza, poety, byłego redaktora kwartalnika „Pressje”. Jego debiutancki zbiór – Fantomowa głowa (2016) – został nagrodzony w Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na książkowy poetycki debiut roku. Wydany przed czterema laty tom charakteryzował się polifonicznym brzmieniem i egalitarnym podejściem do otaczających bohatera faktów i wyimków z tradycji. Od Mozarta przez hip-hop, z udziałem zasłyszanych przyśpiewek, Leszkiewicz montował scenę i regulował dźwięk, jednocześnie podając czytelnikowi tacę z seriami skojarzeń: wątki wyciągające z mroków XXI wieku korzenie europejskiej kultury łączył z baśniowymi i z widmami gorzkiej historii minionego stulecia. Nie zabrakło w tym debiucie wyrazistego, indywidualnego języka, konsekwentnego stylu ani ironii. To dzięki tej ostatniej, oczytany i skazany na wieczną niepewność podmiot, prowadzący nas przez wersy Fantomowej głowy, kwestionując samego siebie oraz zastane struktury rzeczywistości (lub jej powidoki), dawał czytelnikowi do myślenia. Jak zauważano, pisząc o książce, w rozpisanych na dystychy i rymy formach, w procesie wprowadzania na poetycką scenę własnej dykcji, poeta przedstawił podmiot, z którym współodczuwamy. Jeśli jednak zbliżamy się wraz z nim do tego, co boli, asekurujemy się śmiechem, czy raczej – uśmiechem, nierzadko z ledwie widocznym grymasem.
Seans pierwszy, sam wiersz
W wydanym w 2020 roku tomie ironia nie wygasa, ironia się ustatecznia. Poeta doskonale zdaje sobie sprawę, na jakim gruncie pracuje – wiersz jako akt i jako zdarzenie, choć charakteryzuje się słabym statusem i wątłym umocowaniem w społecznym teraz, przybiera realne kształty w akcie lektury. Czytany, odtwarzany w danych okolicznościach historycznych nie musi być od nich oderwany, jeśli jest nie tyle strukturą i kłębkiem znaczeń, co materiałem do odtwarzania. Jednym z wyróżników takich dzieł jest odkrywcza jednostkowość – inność połączona z inwencją, zdolność tekstu do działania, w którym przeszłość i teraźniejszość łączą się, choć nie jest to wcale oczywista relacja. Leszkiewicz z godną podziwu lekkością posługuje się rymami, przeplata i okala, łączy brzmienia. Nawiązuje do klasycznych wzorów, z drugiej strony ożywia formy, na przykład sonet, włączając w gatunkowe wytyczne autorskie wyczucie rytmu i łamania frazy. Nie boi się igrać z dobrze znanymi schematami, ryzykownie wtóruje mistrzom, których traktuje jak uczestników rozmowy.
Mamy tu zatem wątki Szekspirowskie: Makbeta oglądającego mundial czy wiersz zatytułowany Król Lear: serce remiks, w którym wybrane wersy z Króla Leara układają się w całość, a spaja je, występujące w każdym z nich w oryginale, słowo „serce”. W innym miejscu, w tekście Elegia (Rilke kupuje hot doga w żabce), w szerokim poetyckim widzeniu zlewają się w jedno czasy i refleksje o osiągnięciach ludzkości, ironicznie, zmiecione przez ducha współczesności. Wiersz płynie, porywając obrazy: krakowski szkieletor staje obudowany, osiedla żyją własnym życiem, gdzieś na ekranie rozgrywają się kolejne derby. A nad całym tym życiem, raz rozpędzonym, a raz wlekącym się niemiłosiernie, unosi się to Vivaldi, to cisza nastająca po zamknięciu sklepu. Zmysły jeszcze mogą nas oszukać, smakiem whisky, surowością i rysunkami zimy, jakimś niknącym coraz bardziej pięknem i, być może, tylko specyficznie wrażliwy podmiot w płynącym równym rytmem wierszu zdoła nam to wszystko pokazać.
Sam wiersz jako narzędzie i zdarzenie warto uczynić samodzielnym przedmiotem zainteresowania, ponieważ w projekcie Leszkiewicza wyraźnie rysuje się on jako forma, która po odtrąbionych już hucznie końcach literatury ciągle może być odgrywana i dopasowywana do kulturowych kontekstów, w których znakomicie się odnajduje. Wiersz jest w całym tomie wykorzystywany, by przemycać opinie i pytania, indywidualne interpretacje i społeczne porządki, które także domagają się miejsca. Nie sloganem, krzykiem czy wyjaskrawianiem kontrastów, ale umiejętnym łączeniem potencjału wypracowanego języka z cudzymi językami i głosami.
Wiązania międzytekstowe, techniki służące poszukiwaniu ujęć dla rzeczy, w całej książce budują wrażenie ładu i regularności. Z drugiej strony, podmiotowa tożsamość nieraz daje się poznać jako rozporoszona w przywoływanych kontekstach, nieoczywista i stabilna, tylko gdy może być umocowana w tradycji. Poeta uwikłany w dialektyczne relacje z rozmaitymi tekstami i kulturą w ogóle, oddaje przestrzeń tej swojej wersji, która wiąże wątki i w konstrukcji wypowiedzi stawia na dialogowe zespolenie. Jak chociażby w wieńcu sonetów zatytułowanym Mara. Jeśli możliwe jest rozpoznanie w podmiocie ukrytego komentatora i antropologa, który w swoim laboratorium-archiwum prowadzi rozbudowane wielowątkowe badania nad człowiekiem i wierszem, to właśnie w tym cyklu. Oto kilka tropów, za którymi warto podążać:
Takie piękno porównuję bez kpin
do króla z konstytucją niesionego aż
po rozbiory. Polska „musi być ważna, ponieważ
należy do mnie”, gdziekolwiek siedzi kapitan
piszący okrętowy dziennik i czyjkolwiek jest kapitał,
który wodzi nas na pokuszenie, mniej nasz
niż bajka o smokach. Po czym, jeśli nie po niej, poznasz,
że mówię prawdę? Przecież nie po kłopotach
podawanych od święta w postaci posiadania
różnicy zdań. Te niepozorne
przeprosiny, nieprzytomne cmokania na zgodę.
Piękno też musi umrzeć, takie są słowa nenii,
śpiewanej zza śnieżenia przez chór – do mnie,
do kraju tego, który jest bez porównania.
(Mara XI)
Bez zbędnej zwłoki wychodzimy w tym cyklu poza granice literatury, w stronę samego spektaklu, który – wiersz po wierszu – reżyseruje mówiący, bazując na dostępnych danych i wrażeniach. W wieńcu sonetów dokonuje swoistego obrzędu włączenia i splecenia losów tekstu, podmiotu i tego trzeciego, nieświadomego niczego gościa, który czeka za ścianą. Interpretowanie serii spięć wydarzających się w tych relacjach, literackiego przedsięwzięcia w piętnastu fragmentach przechodzi momentami w prywatne śledztwo, a to w kolejne zapętlenia, którym trzeba się przyjrzeć.
Seans drugi, widma końca bez szans na spełnienie
Można odnieść wrażenie, że w ostatnich latach pojęcia takie jak: apokalipsa, kryzys i katastrofa zrobiły w poezji karierę. Jednym z poetów, który z rozpędem rozbijał świat w szaleńczej podróży przez czasy i wymiary, był Andrzej Sosnowski w Sylwetkach i cieniach. Leszkiewicz buduje swój zbiór innymi narzędziami i na innych zasadach, z podobną swobodą korzysta jednak z potencjału języka, by rozbitemu światu ofiarować chociaż kilka szwów. Przywoływane przez niego cienie, czy to postaci czy zdarzeń mijających w okamgnieniu, angażują nas jednak i stawiają przed rozbitymi fragmentami rzeczywistości. Może poskładanej, może w jakimś stopniu działającej, ale ciągle wymagającej naszego uczestnictwa. Świat nie kończy się katastrofą ani skomleniem, nie kończy się ciszą, w ogóle się nie kończy. W wierszu Sterowiec, nie pracując w ogrodzie, lecz zbliżeniowo płacąc za chleb, bohater na moment odpływa, by opowiedzieć nam o tej przygodzie:
Płacąc zbliżeniowo za chleb, w myślach latałem sterowcem:
sezon treningów mózgu przynosił owoce,
cierpkie, miło przejrzałe jak Unia wobec Brexitu.
Cytując cudze szczęście: „Hej Adam, bez kitu,
zwierzęta są głupie, muzyka jest nudna,
a i tak bez nich łatwiej dobić do dna”.
Napełniony wodorem, miałem widoki.
Bóg był przy tym, gdy wybuch rozerwał moje powłoki.
[…]
W wierszu następującym tuż po nim, leżąc pod drzewami, przypominając sobie, jak okrutna bywa gra, w której uczestniczymy na co dzień, na darmo szuka on wyjścia z sytuacji. Słyszymy bohatera, czy to myślącego na głos, czy już zapisującego: „[…] jeśli źle patrzeć. Kleksy, korony, nie wiem, // rozczarowanie? Bo zapłaciłeś za to, by cię okłamano, / ale kłamstwo nie działa. I jest tak samo” (Hokus Pokus). Można zastanawiać się, czy wariantem gry wybranym przez bohatera nie jest w takich momentach los skryby, który subtelnie odmawia swojej pracy, a poniekąd odpowiedzialności. Można uznać, że jest to twórcza technika.
Zajrzyjmy w końcu do tytułowej Apokalipsy psa, wiersza o tytule tyle niepokojącym, co prowokującym. Dlaczego bowiem autor decyduje się na taką słowną zabawę lub czy pies wiedział, co mu pisane? Dlaczego to zestawienie syczące niczym pożar, z którego dymy przecież w książce jeszcze się tlą, wydaje się jednocześnie odważne i ryzykowne, a przy tym jest wcale niepozbawione uroku?
Apokalipsa psa zatem niech wybrzmi, bo jak sam podmiot mówi w wierszu Trzęsienie nieba: „Kiedy mało mi dziwności, odtwarzam to sobie”:
Pewnego dnia pochowała psa. Z ogrodu
pojechaliśmy na Pustynię Błędowską.
Zamiast kochać – wysyłałem serduszka. Cieszyłem się
skończonością słońca, zamiast cieszyć się słońcem.
[…]
Dzięki aplikacji patrzyłem na starego siebie.
Gdy płonęła katedra, brałem prysznic po piłce.
Gdy tonęła Wenecja, przypalałem crème brûlée.
Rachunki z błędami niszczę w niszczarce,
gdy nadchodzi królestwo Twoje.
Podmiot pełni rolę łącznika między porządkami i swobodnie, przejawiając ślady tęsknoty za namacalnym, urzeczywistnia pozycję jednostki zdecydowanej na trwanie w stanie nie mogącego się dokonać końca. Apokalipsa jawi się tu jako oczekiwanie, stan zawieszenia, który nie znajdzie domknięcia w żadnym rejestrze. Czym innym mogłaby być w kulturze seriali i szybkiego, łatwego piękna, o którego surowe oblicze trzeba zabiegać, nie znając przystających do sytuacji narzędzi? A może inaczej, małymi krokami: pewne odcinki czasu, umowne końce i umowne początki, wszystko osadzone w świadomości głęboko melancholijnej. Uważność i podatność łącznika na bodźce pozwala utrwalać proceder końca.
Z tego punktu widzenia tom Apokalipsa psa daje wierszom swobodę bycia zbędnymi, a jednak niemożliwymi do przecenienia sposobami odkrywania braku, jego ciszy i bezdenności. Smutek, z jakim podmiot dryfuje przez sny, jeśli nimi są, czy praktyki codzienności sprzęgnięte z politycznym bezwładem, może być pretekstem albo pozorem. Podmiot jest także skrupulatnym badaczem, docierającym do źródeł poprzez odbieranie sygnałów otoczenia, wiązanie medialnych spektakli z metafizyką, a miłości, jakkolwiek to brzmi, z samotnością.
Uspokaja wszystko, co nie jest snem.
Nic nie jest snem. Ściana jest twarda jak ściana,
albo kobieta bardziej osobista niż PIN: takie piękno
porównuję, bez kpin, do kraju tego, który jest bez porównania,
niby chwile, kiedy chciałbym być
czymś więcej, niż rękawiczką bez pana.
(Mara XV)
Prawdziwy melancholik myśli jednak kategoriami fatalistycznymi, a podmiot Leszkiewicza zwodzi, korzystając z plastyczności języka i zaplecza kulturowego. Mając do dyspozycji karnawałową przewrotność, zestawia w różnych konfiguracjach doświadczenia życia zbiorowego, osobiste porachunki, ale też popkulturowe przewroty i całe oszukańcze piękno, którym karmią nas serwisy streamingowe, kino, telewizja, czy książki. Saturniczo-humoralne wstawki potęgują wrażenie, że uczestniczymy w swego rodzaju zabawie. W kontekście końców, które już się wydarzyły, zapowiedzi przyszłych jeźdźców apokalipsy przesuwają granicę rozumienia i powagi, a podmiotowi Leszkiewicza w to właśnie graj.
Seans trzeci, wątła reszta
Komunikacyjnie Apokalipsa psa to książka wychylona ku czytelnikowi, dążąca do kontaktu, nawiązania relacji za pomocą medium, którym – jak się okazuje – wiersz może być, jeśli chce się z nim współpracować. Teksty składające się na zbiór budują platformę, na której dochodzi do spotkania: Paola Sorrentina z Lwem Tołstojem, Szekspira z piłką nożną, popkultury z klasykami. Relacje między kulturą oficjalną a nieoficjalną, tradycją i popkulturą, różnorodne i zazwyczaj niesymetryczne, przybierają formę opowieści o siłach kształtujących jednostkę. Dla podmiotu są pociągające i nieodzowne w codziennych wędrówkach, w staraniach, by ramy, w które jest wrzucony przez społeczne i polityczne prądy, rozsadzić choćby pozornie właśnie z ich udziałem.
Jakie wyzwania stawia przed sobą bohater wierszy Leszkiewicza? Oprócz trwania na przekór przeciwnościom, cierpliwego oczekiwania na nieziszczalny koniec rzeczy, uważnie przypatruje się on nadarzającym się okolicznościom, tekstom oraz samemu sobie. W jakim celu? Czasami, by wyciągnąć na światło dzienne takie oto struktury:
Malowałem na zielono trawę na podstawce figurki, nim wyschła, myślałem o Bogu spoza cenowej półki,
jako o kimś, kto jest zaprzeczeniem sprawcy. Zapach farby albo kremu do butów nie zdradza ich barwy […].
(Figurki)
Mity, wyobrażenia, w których przyszło bohaterowi tekstów istnieć, muszą być oswajane. Gdzieś musi lokować sporą część swoich nadziei i obaw. Uważność i czułość, z nimi podmiot- bohater staje w oku cyklonu czy raczej na środku pokoju albo przy oknie, siada przy biurku, przed ekranem, w bazie:
[…] To będzie nasza baza. W bazie
jest tysiąc pięćdziesiąta wersja ojczyzny.
Żaluzja, zamiast odsłaniać bezgłośnie,
chrobocze, wzbudzając narzekanie
i jego zbycie przez mistyka albo milczka
we mnie.
(Mara I)
W proponowanych przez Leszkiewicza grach z formami uczestnictwa realizuje się potencjał wiersza jako komunikatu, który nie służąc wprost społeczno-politycznym uwarunkowaniom krzyżuje się z nadającymi im impet i znaczenie mechanizmami. Mości miejsce wytrychom, a te na kolejnych poziomach rozwijają swój bieg i otwierają nam oczy na niezauważane wcześniej mechanizmy. Choć na stronach książki zostajemy postawieni przed kilkoma swoiście apokaliptycznymi obrazami, w wierszu Lądowanie bohater wyznaje: „Czekałem na koniec świata jak na razie po nic”. Dalej może uważnie drążyć i odsłaniać struktury świata, cierpliwie tworzyć bazę.
Odtwarzaj to sobie
Nawet jeśli czytelniczą wycieczkę po Apokalipsie zaczniemy nieufni, podejrzliwi, czy po prostu zaskoczeni gościnnością, możemy bez obaw dać się namówić na kolejne atrakcje. Po pierwsze, mamy do czynienia z wierszami samoświadomymi, prowadzącymi czytelnika przez swój różnorodny i ruchliwy wewnętrzny krajobraz. Zapraszają i nęcą, jak otwarcie obiecujący odpowiedź tytuł pierwszego wiersza, O co chodzi, finalnie zostawiający nas z poczuciem nieprzystawalności obietnic do biegu rzeczy. A ten jest tyle przewidywalny, co dojmująco zwyczajny, przy czym ta zwyczajność zlewa się z fałdą, przez co łatwo o wypadek:
[…] Są rzeczy, które widać dopiero
przy wywoływaniu. Kumpel twierdził, że jakoś to będzie.
Motywacyjny mówca mówił, że zwyciężę.
I nie miałem jak powiedzieć, że nie o to chodzi.
Na zachodzie zaszło słońce i wzejdzie na wschodzie.
(O co chodzi)
Odpowiedź odbija się od kilku ścian i wraca: „O co chodzi? Żeby wyjść. / Na prostą. Przyjdź. Marana tha!” (Sos tysiąca wysp). Gdyby w tym momencie dołączyć do znakomitego skądinąd fortelu, w którego ramach w wierszu wygrywa się życie, wychodzimy na prostą – zwyciężamy.
A. Leszkiewicz, Apokalipsa psa, Instytut Literatury, SPP w Łodzi, Łódź 2020.
Książkę można nabyć w naszym e-sklepie.