18.06.2020

Nowy Napis Co Tydzień #054 / COVID-19. Karty na stół historii

„Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”. Kto pamięta tę frazę z wiersza Wisławy Szymborskiej? Czasem jeszcze niektórzy z nas, słuchając opowieści ostatnich już świadków czasów okupacji, westchną: „Ja nie wiem, jak bym się WTEDY zachował”. Wtedy, to znaczy w momencie próby. Nasze westchnienie podszyte jest rezygnacją. Czujemy przez skórę, że czegoś nam brakuje. A ten brak jest niewiedzą. Wojna to doświadczenie, którego nie należy życzyć nikomu. Jednak niesie ze sobą jedną rzecz użyteczną: naszą wiedzę o nas samych. Oczywiście możemy temu zaprzeczać, oburzając się na cenę, jaką ludziom przychodzi płacić za ten rodzaj samopoznania. Ale tak już jest urządzony ten świat. Nie my go wymyśliliśmy. Choć w rzeczy samej nie trzeba wojny, aby poznać własną wartość. Ludwika Wawrzyńska, bohaterka wiersza Szymborskiej, która kosztem własnego życia ocaliła z pożaru czwórkę cudzych dzieci, dokonała tego w 1955 roku, w czasach, jakie – z małą poprawką na odchodzący stalinizm – uznać można za normalne. Każdy z nas, wszędzie i w każdej godzinie może stanąć przed podobną próbą. Przed sprawdzianem samego siebie w momencie ostatecznym.

To wszystko prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że są w dziejach ludzkich społeczności momenty szczególne, gdy przed podobnym sprawdzianem staje całe pokolenie. I nie jest to tylko suma indywidualnych doświadczeń, lecz jakiś przedziwny rodzaj wspólnego doznania. Nieopisany przez naukę – bo chyba nikt, jak dotąd, nie miał głowy do robienia podobnych badań w ryzykownych czasach próby. Indywidualnego bohaterstwa Ludwiki Wawrzyńskiej nie można oddzielać od środowiska, w jakim się ukształtowała. Nie zbiegiem okoliczności tłumaczyć należy fakt, że jej mąż za okupacji wstąpił do Armii Krajowej i siedział na Pawiaku. Nie jest przypadkiem, że ona sama prowadziła wówczas tajne nauczanie. W towarzystwie, w którym się oboje obracali, podobne rzeczy robić „wypadało”. A raczej nie wypadało ich nie robić. To było oczywiste.

Nikt nie rodzi się bohaterem i nie każdemu dane jest nim zostać. Ale wielu z nas (nadal wielu, choć wstydzimy się do tego przyznać) chciałoby takiego bohatera w sobie rozpoznać. Chciałoby, lecz nie ma po temu okazji. Otóż doświadczenie wojny czy innej skrajnej sytuacji wychodzi naprzeciw tym naszym ukrytym tęsknotom. Historia ludzkości pełna jest opowieści o zwykłych, szarych ludziach, którzy pod wpływem przykładu, danego przez innych, dokonują heroicznych czynów, o jakie wcześniej nawet by się nie podejrzewali. Co więcej, nawet gdy ich jeszcze nie dokonali, już wiedzą, że są do nich zdolni. Takiego poczucia nie zdobywa się w samotności.

To zjawisko działa też w drugą stronę. Jak powszechnie wiadomo, sytuacje skrajne ujawniają w ludziach nie tylko bohaterów, lecz także zdrajców. W jednych ewokują wielkość, w innych odkrywają pokłady podłości. Ale zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku ukazują jakąś prawdę o nas samych.

Wydaje się, że koronawirus jest pierwszą od wielu, wielu lat okazją do postawienia sobie pytania: kim dzisiaj jesteśmy? My – czyli ludzie. Pomyślmy: od siedemdziesięciu pięciu lat ludzkość nie stawała wobec podobnego, wspólnego doświadczenia próby. Wojny i kataklizmy, często straszliwe w skutkach, były jednak udziałem zaledwie niektórych. Nawet atak na Bliźniacze Wieże w Nowym Jorku, choć śledzony z zapartym oddechem i na żywo przez miliardy, dla olbrzymiej większości z nas był niczym innym jak kolejną sensacją, może tylko zaprawioną większą niż zwykle szczyptą empatii. Teraz doświadczenie pandemii dotknęło, w taki czy inny sposób, bez mała wszystkich na świecie. I stało się to właściwie w jednym momencie. Nawet obie wojny światowe ogarniały nasz glob stopniowo, w ciągu długich miesięcy lub lat. Teraz wystarczyło kilka tygodni, by zaraza obiegła całą kulę ziemską.

To sytuacja bez precedensu. I nie chodzi w tej chwili o to, co ją spowodowało lub kto ją sprowokował – Opatrzność czy Bill Gates. Rzecz w tym, że po długim, liczonym na dwa-trzy pokolenia okresie globalnej niewiedzy cała ludzkość ma „wreszcie” modelową wręcz okazję do przyjrzenia się sobie w lustrze koronawirusa. Na pewno warto z niej skorzystać.

Śmierć jako pociecha

A zatem czegośmy się o sobie dowiedzieli? Po pierwsze tego, jak niewiele od nas zależy. Od czasów Oświecenia żyjemy w przekonaniu, że rodzaj ludzki trafił na szczęśliwą passę w ruletce losu. Koło się kręci i nie wiadomo, gdzie dokładnie wyląduje kostka, ale przynajmniej jedno jest pewne – wygrana przed nami. Tę finalną pulę żetonów miała nam zapewnić wiedza. Przez pierwsze sto lat łudzono się nawet, że można ją zamknąć w jednej encyklopedii. Do niedawna łudziliśmy się, że tajemnica panowania nad Wszechświatem, rozpisana na niepoznany jeszcze, arcydługi wzór matematyczny, leży już w zasięgu ręki. Dziś domyślamy się, że może być zgłębiana bez końca. Co więcej, dociera do nas świadomość faktu, że spore segmenty rzeczywistości mogą być niepoznawalne z samej definicji – jako wykraczające daleko poza granice naszej wyobraźni.

Skoro zatem jesteśmy i będziemy zaledwie nieskończonej małości kruszynką w przerażającej otchłani czasoprzestrzeni, należy przynajmniej zabezpieczyć się tak, aby zminimalizować ryzyko zagłady. Namnożyło się nam programów obrony globu przed jądrem komety lub planetoidą, ową Melancholią Larsa von Triera, która kiedyś, w końcu, będzie musiała nadlecieć. Wszyscy, z dziwną zgodnością, zakładali, że zagrożenie przyjdzie z zewnątrz. Bo przecież troskę o Ziemię możemy sobie odpuścić. Bo ją, tę kruszynkę, chyba mamy już opanowaną. Prawie.

Skoro już o Melancholii mowa, przypomnijmy sobie ostatnią scenę, w której bohaterka, w obliczu globalnej zagłady, buduje dla najbliższych i dla siebie „magiczną grotę” ocalenia: szkielet szałasu z zebranych w lesie patyków. Taką magiczną grotą stał się najnowszy pomysł wyznawców wiary w szczęśliwą passę: transhumanizm. Ucieczka do środka ludzkiej świadomości, w krąg wizji człowieka-maszyny lub człowieka-boga. Gdy nawiedził nas koronawirus, wszystkie te bajania prysły jak mydlana bańka. Gdy w pustych kościołach Lombardii zaczęto ustawiać rzędy trumien, powiało grozą prosto z epoki Czarnej Śmierci. A wydawało się, że ten rodzaj strachu należy już do nieodwołalnej przeszłości! Przynajmniej na bogatym Zachodzie.

Popatrzmy na to jednak z innej strony. Jest śmierć – a to znaczy, że jest człowiek. Czy to nie pokrzepiająca wiadomość? Bogowie, jak wiadomo, nie umierają; psującym się maszynom też można wstawić części zamienne. Ale po co nam indywidualna nieśmiertelność na tym świecie? Nawet w ograniczonym czasie, który mamy dany teraz, nie potrafimy ze sobą wytrzymać, a zdarza się też, że szalejemy z nudów. Wieczność w takich warunkach byłaby dla nas piekłem.

Być może pandemia stanie się impulsem, po którym ludzie wreszcie zaczną to dostrzegać. Być może stare wezwanie memento mori, dotąd straszące współczesnych ludzi bardziej swym anachronizmem, niż wizją triumfującego kościotrupa, objawi się im jako orędzie optymizmu. I na odwrót – stara pokusa Węża, mówiącego naszym prarodzicom: „na pewno nie pomrzecie”, obnaży swoją zwodniczość.

Historia bynajmniej się nie skończyła, to już dobrze wiemy. Ale warto przypomnieć sobie, czym jest sama historia – jest opowieścią. A opowieść, co chyba oczywiste, musi mieć autora. W ostatnich latach niejeden z nas, zirytowany, rzucił w kąt czytaną dotąd codziennie książkę o teraźniejszości – tak banalna i nudna była jej fabuła. Nic tylko nieuchronna globalizacja. Nawet białe niedźwiedzie, bezradnie czepiające się topniejących resztek lodowej kry, jakoś nie budziły współczucia.

I oto nagle wpadła nam w ręce prawdziwa powieść awanturnicza, rodem z tych, jakie za młodu czytały z zapartym oddechem nasze prababki. Bo popatrzmy tylko, przed jakimi to nieprzewidzianymi dotąd wyborami stawia nas pandemia. To nie są już abstrakcyjne rozważania o poziomie emisji dwutlenku węgla. Tu chodzi o relacje człowieka do człowieka. Nawet prosty gest podania ręki urasta tu do dylematu rodem z greckiej tragedii. Bo jego stawką może być ludzkie życie.

Koronawirus pokazuje nam, że Ktoś, o kim myśleliśmy już, że śpi, układa jednak dramat człowiekowi, który wbrew ambicjom scenarzysty wybrał wygodną ścieżkę bezmyślnego sybaryty. To nie jest koniec opowieści. Kostka nadal jest w grze, choć nikt nam już nie obiecuje wygranej. Ale przecież na tym właśnie polega podniecający urok hazardu.

Czy nadal żyjemy w demokracji?

Budowanie modelu świata po koronawirusie byłoby czynnością nie tyle nawet ryzykowną, ile niepoważną. Wiadomo przecież, że nawet próby opisu przyszłości zjawisk o wiele mniej rozległych i mniej skomplikowanych z reguły skazane są na porażkę. Tak się bowiem składa, że rzeczywistość zawsze płynie w nieco innym kierunku, niż to sobie wymyślimy. A cóż dopiero, gdy nasza diagnoza dotyczyć ma skali globalnej oraz procesów, które nie mają precedensu! W tych warunkach jedno, co można powiedzieć bez ryzyka pomyłki, to frazes: na pewno będzie inaczej.

Można natomiast ostrożnie wskazać na pewne fundamentalne dotąd sfery życia zbiorowego, na których powierzchni jeszcze przed wybuchem pandemii zaczęły zarysowywać się rysy, a którym, oględnie mówiąc, koronawirus – a raczej to, co po nim nastąpi – życia nie przedłuży. Dwa podane niżej przykłady mówią o fałszu, w jakim pogrążyła się ludzkość, od dłuższego już czasu nie rewidująca coraz bardziej zdegenerowanego modelu demokracji.

Cóż bowiem jest istotą, kośćcem ustroju zwanego demokracją? Nie rządy większości, jak brzmi najbardziej trywialna z definicji. Także nie poszanowanie praw mniejszości, na co zwiększoną uwagę zwracano w ostatnich dziesięcioleciach. Chodzi o reprezentację. To kluczowa wartość każdej demokracji, wobec której nawet ważna kwestia, czy wybieramy kogoś bezpośrednio, czy też przez naszych przedstawicieli, schodzić musi na drugi plan. W autentycznych wyborach zawsze bowiem stawką jest nasze poczucie, że osoba przez nas wybrana nas reprezentuje. A jeśli nawet nasz kandydat przegrywa, zawsze zostaje nam świadomość, że mamy realną szansę odegrać się przy wyborach następnych.

Otóż tego poczucia zaczyna nam brakować. I nie chodzi tu wcale o demokracje młode, wyzwalające się z totalitarnego czy też autorytarnego dziedzictwa. Ta korozja dotyka całego świata. Przypomnijmy sobie, co przed wybuchem zarazy działo się we Francji lub Niemczech, jak wyglądała rzeczywistość w Stanach Zjednoczonych. Te konflikty powrócą, gdy koronawirus ustanie. I to z potrójną siłą. Zresztą już powróciły. Gdy powstawała pierwsza wersja tego eseju, żył jeszcze George Floyd.

Klasyczny model demokracji ateńskiej zakładał pewne harmonijne proporcje wzajemnej zależności pomiędzy elektem a jego elektoratem. Jednostka czuje, że ma realny wpływ na bieg politycznych wydarzeń, gdy krąg jej współwyborców liczy 50, może nawet 500 osób. Wtedy zawsze można stanąć twarzą w twarz z kandydatem, a także zetrzeć się na argumenty z innymi wyborcami. A co się dzieje, gdy krąg ten rozszerza się do wielkości tysięcy, dziesiątek tysięcy lub nawet setek? I z tym problemem demokracja XIX wieku oraz pierwszej połowy XX jakoś sobie radziła. Zbudowano nieźle funkcjonujący system kilku szczebli społecznej kontroli, skutkiem czego nawet prosty robotnik z Birmingham wiedział, że działacz Labour Party, zasiadający właśnie w parlamencie czy nawet na Downing Street, pełni tę wysoką funkcję właśnie z jego mandatu.

Problemy zaczęły się, gdy system ten wszedł w fazę rutyny. Instytucja wyborów stała się sprawną maszynką do głosowania, której obsługa, wraz ze zwiększającym się politycznym popytem, wymaga wszelako coraz większej ilości elementów. Ten skomplikowany mechanizm żądał dodatkowego wsparcia. I tu ujawniła się złowieszcza rola mediów. One zawsze były w demokracji obecne, często nawet decydowały o wyniku politycznych gier, jednak dotąd ich rola była pomocnicza. To znaczy – pomagały obywatelowi w rozeznaniu się w zasadach gry. Teraz media zaczęły stawać pomiędzy obywatelem a „wybranym” przezeń człowiekiem władzy. Po pierwsze, pudrując rzeczywistość w sposób jawny, czego skutkiem stała się powszechna już wiara, że w wyborach liczą się nie tyle przekonania kandydata, ile jego „wizerunek”. Po drugie, stwarzając skuteczną zasłonę dla różnych półjawnych i całkiem niejawnych koterii, które przejęły w swe ręce realne mechanizmy politycznej gry.

Dokonało się to właściwie niezauważenie. Ale dziś zjawisko to przybrało takie rozmiary, że nie zasłoni go żaden listek figowy. Coraz więcej ludzi widzi, że ich głos w wyborach nie ma i mieć nie będzie realnego znaczenia.

Niesprawne działanie tego istotnego elementu wspólnotowej konstrukcji powoduje stopniową korozję jej całości. Skoro nadal jakoś „funkcjonują procedury”, a coraz mniej liczy się żywy człowiek, rządy, nawet te najlepsze, tracą ochotę do spowiadania się z własnych przewinień. Państwo przestaje funkcjonować jako opiekun jednostki, bo zębatych kółek anonimowego systemu, od dawna nieprzeglądanego, nie jest już w stanie naoliwić żarliwość, jaka cechowała społecznych reformatorów XIX stulecia.

Mało przekonujący mechanizm reprezentacji, trwoniąc zaufanie wyborców do władzy, doprowadził też do załamania się układu, który przez tysiąclecia stanowił kręgosłup demokratycznego porządku. A układ ten stanowił o wyborze najmądrzejszych spośród nas i w konsekwencji – świadomemu podporządkowaniu się ich wskazówkom. Pozwalamy wam rządzić w naszym imieniu, bo wiemy, że nasze sprawy poprowadzicie lepiej od nas samych. W imię tego celu zgadzamy się nawet, byście czasem docisnęli nam trochę śruby. Jesteśmy w stanie dać wam „krew, pot i łzy” – byle nie za często. Bo tylko w ten sposób dokonuje się realny postęp społeczny.

I teraz ludzie, widząc, że rządy niekoniecznie chcą pracować dla ich dobra, coraz bardziej czując się przedmiotem, nie zaś podmiotem sprawowania władzy, głosują nie na mądrych i twardych, lecz na takich, którzy będą dla nich wygodni. Bo skoro już muszą być, niech będą mili i łatwi do zniesienia. Z kolei kandydaci na rządzących, świetnie o tym wiedząc, starają się nie tyle o rzetelne programy, lecz o to, by w kampanii jak najlepiej „wypaść” z własnym wizerunkiem. I tak rozkręca się błędne koło. Wróciła zasada „chleba i igrzysk”, która swego czasu zgubiła rzymskie imperium. Jedyna różnica jest taka, że media zgrabnie wmawiają nam, iż to właśnie jest demokracją.

Otóż nie jest. Bo w tych warunkach demokracja przestaje wydawać owoce. Czyli demokracją być przestaje.  

Drugie kłamstwo współczesności polega na konserwowaniu XIX-wiecznego modelu powszechnej edukacji, traktowanego jako gwarancja trwałości demokratycznego ustroju. Aktywiści tamtych czasów, przepojeni jeszcze duchem Oświecenia, zakładali, że obowiązkowa, powszechna oświata, połączona z powszechnością czynnych praw wyborczych, najdalej w ciągu dwóch-trzech pokoleń uczyni ze wszystkich ludzi na Ziemi wolnych i świadomych obywateli. Wówczas było to założenie tak oczywiste, że nikt nawet nie umieszczał go w swoim politycznym programie. Można jednak założyć, że gdyby owi działacze mogli przypuszczać, iż ludzkość wskutek ich emancypacyjnych reform wcale nie stanie się lepsza, bynajmniej by się do tych reform nie kwapili.

Niestety rzeczywistość pobiegła według tego właśnie scenariusza. System degenerującej się demokracji wypromował mechanizmy, w których większość, dla własnej wygody, blokuje prawdziwe próby naprawy, a często nawet, na skutek manipulacji – niewidocznych za zasłoną mediów – dokonuje wyborów niezgodnych z własnym interesem.

Dzieje się tak również dlatego, że – jak się okazało – niektórzy ludzie wcale nie chcą być obywatelami. Od sytuacji, w której ktoś pełni władzę z ich świadomego mandatu, wolą stan bycia rządzonymi. To też byłoby przykrą niespodzianką dla XIX-wiecznych ojców-założycieli europejskiej demokracji, gdyby tylko mogli powstać z grobów. Jednak ironią losu ludzie źle wykształceni i politycznie bierni mają, jak wszyscy inni, pełne prawa wyborcze, a nierzadko nawet to właśnie oni decydują o ważnych zmianach na poziomie ogólnopaństwowym. Do tego stanu rzeczy, który zwykliśmy nazywać populizmem, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. A nie powinniśmy.

Wydaje się, że rozbieżność pomiędzy dobrymi chęciami a rzeczywistością będzie się w tych dwóch kwestiach rysowała coraz wyraźniej. Do kluczowej roli urasta zatem dziś pytanie: kto zyska, a kto straci na pandemii – miliony zwykłych ludzi, czy też megabanki i wielkie światowe koncerny, rozszerzające swą władzę dzięki korozji demokratycznego instrumentarium?

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Borkowicz, COVID-19. Karty na stół historii, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 54

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...