Nowy Napis Co Tydzień #056 / Pomiędzy rozpaczą, szyderstwem i zachwytem. Tadeusz Zubiński (IV)
Miał Zubiński pewną skłonność do – jak moglibyśmy ją nazwać – mistyki codzienności. Stąd między innymi brało się jego zauroczenie wschodnimi kresami dawnej Rzeczpospolitej: „Wszystko takie samo, ale odmienne na ten prawdziwszy sposób. Najważniejsze, że tam, na Podolu żyje się prawdziwiej, mocniej, dosadniej, jak chcesz, tak to nazywaj. Stara prawda: na Zachodzie jest bardziej bogato, ale na Wschodzie piękniej”
Wiadomo, wielu wierzy, iż Pan Bóg polski raj pomieścił na Litwie. Filip utrzymywał, że w Łatgalii, na byłych polskich Inflantach. […] tam ziemia najbliżej nieba posadowiona. Obdarzona darem bliskiego bożego sąsiedztwa, sielska lokalizacja swobód, powagi i drżenia serca
T. Zubiński, „Rzymska wojna”, s. 104. [2].
Wspomniana mistyka codzienności, a więc codzienność spleciona z praktycznym wymiarem życia, pociągała go w polskich onegdaj Inflantach. Z jednej strony Łotwa przypominała mu czasy sprzed pięćdziesięciu lat: „Dziś w Polsce się tego nie spotyka – czytamy w Rzymskiej wojnie – i ten zapach dzieciństwa z wczesnych lat 60., zapach krążący wokół zgodnie: konfitur, świeżego mleka, jabłek, domowego chleba, krochmalu i naftaliny”. To jest wymiar, powiedzmy, estetyczny i sentymentalny. Jednak jest także płaszczyzna intelektualna. Argumentując swoje zamiłowanie do Hamsuna, definiuje pisarz istotę skandynawizmu (którą można by odnieść szerzej do krajów powyżej pięćdziesiątego czwartego równoleżnika): „Sensowna praca, miłość, prosta wiara, poświęcenie, wytrwałość, dążenie do obranego celu wbrew wszystkim przeszkodom i modom, przezwyciężanie zła i słabości”. Albo w innym miejscu:
Jassmont nie odżegnywał się od myśli, żeby gdzieś daleko wyjechać, tam gdzie nie kradną rowerów. Właśnie tych słów użyła Róża: dobrze byłoby nam w takim miejscu, gdzie nikt nie kradnie rowerów. I jeszcze są kompetentni urzędnicy w magistratach, do woli czyta się gazety z całego świata i można kupić markowe wino bez kłopotów
T. Zubiński, „Odlot dzikich gęsi”, Warszawa 2001, s. 30–31. [3].
Najgłębszy jednak związek z krajami północy – głębszy chyba od nastrojowości, moralności i dobrej organizacji społecznego życia – istniał na płaszczyźnie kultury. Bo – wedle zasady, że to, co jest ważne, musi zostać zapisane – poświęcił Zubiński niemały kawałek swojego dorobku właśnie krajom północy. Nie jest to może ta cześć twórczości pisarza, która najbardziej nas tutaj interesuje, wszelako jako zjawisko warto ją odnotować. Będąc autorem książki o celtyckich mitologiach, Etnicznego dziedzictwa Bałtów, poświęconych Estonii, Łotwie i Litwie biograficzno-historycznoliterackich esejów Ciche kraje albo tomu Herder w Rydze i inne szkice bałtyckie – urasta Zubiński do rangi czołowego popularyzatora, niedocenionej przecież w Polsce kultury naszych północnych sąsiadów. Ostatecznie ma to przełożenie także na stricte literacką część jego twórczości.
Nie gdzie indziej bowiem, ale na polskich Inflantach bierze swój początek jeden z najważniejszych bohaterów Zubińskiego – Jan Jassmont. Na Inflantach, a więc na Kresach. Na Kresach, a więc w tożsamościowej macierzy dawnej Rzeczpospolitej. Na połączeniu kultur, narodowości, formacji duchowych. W wynikającym z tego zmieszania tyglu, który dla Zubińskiego jest nieprzemijającym ucieleśnieniem polskości. Takiej polskości pozostaje on konsekwentnie wierny, nawet wtedy, gdy jej istnienie zdaje się jedynie odległym echem. Jassmont jest zaś reprezentantem tak pojmowanej polskiej formacji. Jako taki jest także symbolem pisarza w – powiedzielibyśmy – dziewiętnastowiecznym rozumieniu: przewodnika duchowego, moralnego barometru.
Jassmont miał najgłębsze przekonanie, na którym zbudował całą wizję świata, że artyści mają prawo i obowiązek przewodzić. Nie krzykliwi politycy, nie kapłani. Czymże oni są? Demagodzy i uzurpatorzy, mściwi i bezwzględni ignoranci. Żądający dla siebie przywilejów i powszechnego bicia czołem
Tamże, s. 23. [4].
W takim ujęciu przypomina Jassmont – w europejskim wymiarze – Tomasza Manna, a spośród polskich twórców – Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. W zasadzie staje się on dla Zubińskiego pewnym konglomeratem bliskich mu autorów, nie mając jednocześnie jednego podstawowego pierwowzoru. O ile wolno nam po borgesowsku omawiać nieistniejącą twórczość Jassmonta, autora sławnej powieści Pszczoła w czaszce („barokowa, pławiąca się w czerwieniach kardynałów, w bieli świec inkwizycji, w hiszpańskiej, czystej […] czerni”
Jassmont wiele z tego, co opisuje w tej powieści widział na własne oczy, to jest w znacznym stopniu relacja naocznego świadka, on tam był wtedy, pojechał do Hiszpanii krótko przed wybuchem Wojny Domowej, aby zbierać materiały do pierwszej polskiej biografii Cervantesa. Czerwony trąd, nawet tego w Wolnej Europie nie będą czytać w tym cyklu na czerwonym indeksie, zresztą ta powieść kosztowała Jassmonta utratę Literackiej Nagrody Nobla
T. Zubiński, „Śmierć na prowincji” [maszynopis]. [6].
Jest więc Jassmont w pojęciu Zubińskiego autorem idealnym, autorem, jakim powinno się być, żyjąc i tworząc w tej części Europy – a Odlot dzikich gęsi staje się w jakimś sensie manifestem powinności pisarza. Tym samym pozwala on, jeszcze raz, zastanowić się na powinowactwami literackimi Zubińskiego. Krytycy jego twórczości są wyjątkowo hojni w ich wskazywaniu. W recenzjach pojawia się więc cała panorama polskiej literatury dwudziestowiecznej, od Gombrowicza przez Buczkowskiego po Józefa Mackiewicza, od Stryjkowskiego po Haupta. Do tego jeszcze, z szerszego literackiego podwórka, Hrabal, Mauriac, Singer. A nawet antenaci bardziej wiekowi, jak Jan Chryzostom Pasek czy Henryk Rzewuski. Patrząc z lekkim uśmiechem na ten zestaw nazwisk, wypada nam stwierdzić, że chyba zbyt łatwo szafuje się dziś w literaturoznawstwie wskazywaniem podobieństw między autorami. Takie porównania są przecież w jakimś stopniu subiektywne, więc mało sprawdzalne. Brzmią erudycyjnie, lecz czy nie zwodzą czytelników, dając niekiedy całkowicie fałszywe wyobrażenie o stylu utworu? Istotnie, czytając Zubińskiego – nawet po wielekroć i bardzo dokładnie – trzeba niezwykle silnej woli, aby dostrzec większość listowanych szczodrze i całkiem serio podobieństw.
W zasadzie należałoby mówić o kilku z nich. A więc po pierwsze – pokrewieństwo Buninowskie w obszarze rozlegle rozumianej stylistyki i sposobu konstruowania fabuły. Po drugie – bliskość Żeromskiego, tożsamościowa i zwłaszcza językowa. Po trzecie – Michał Choromański, któremu Zubiński zawdzięcza psychologiczną warstwę narracji oraz splatanie owej psychologii z sensacyjną akcją powieści. Po czwarte, ewentualnie, Andrzej Kuśniewicz w sposobie portretowania postaci. Całą resztę można by pominąć jako podobną tylko o tyle, o ile każdy utwór wyrastający z danego języka i danej literatury pozostaje w relacji do własnej tradycji; o ile w literaturze narodu rozumianej en masse rozgrywa się nieustannie dialog tematyczny i stylistyczny.
Warto jednak przyjrzeć się jeszcze przez chwilę sylwetce Jana Jassmonta, spróbować rozpisać go – czy aby znów nie za bardzo po freudowsku? – na składowe, z których został zbudowany. Jest to bowiem być może jeszcze jedna ścieżka prowadząca do postaci autora.
„Jassmont to słaby człowiek, nie pisarz, ale człowiek”
Jassmont jest wielkim moralistą. Niezłomnym, także w wyborach życiowych, które są – jak daje nam do zrozumienia Zubiński – przedłużeniem wyborów literackich. Rzeczywistość wojenna, ścieranie się dwóch wrogich mocarstw – z jednej strony dawnych przedstawicieli kultury wysokiej, którzy utracili mandat do pełnienia tej funkcji, z drugiej – czystej barbarii – staje się źródłem rozmaitych pokus. Nawet we Wrzosowie pisarza nachodzą przeróżne „propozycje”, a to od Niemców, a to od partyzantów, a to od czerwonej nowej władzy. Jassmont stara się nie dokonywać tych wyborów tak długo, jak to możliwe. Gdy, jak się zdaje, musi ostatecznie wybrać – woli zapaść się pod ziemię. Także dosłownie, gdyż w jednej z ostatnich scen powieści pisarz ginie z własnej woli, tonąc w bagnie. Można dostrzec w tym, oczywiście, akt heroizmu – wypisania się z nowego porządku, oszczędzenia sobie konformizmów, które stały się po wojnie udziałem rozlicznych, nie tylko alf i delt, ale też samych Miłoszów; uniknięcia jałowej egzystencji politycznej emigracji. Lecz w owym ostatecznym heroizmie, w jego jednorazowości, zawiera się też pewna łatwość – jakby chwilowy ogromny ból przyrównać do długotrwałego, choć może nieco łagodniejszego, cierpienia – które z nich trudniej wytrzymać? Może więc Jassmont porzuca swoją moralną ścieżkę; tę, która kazała wierzyć w kulturę, wierzyć mimo wszystko, i robić, co się da, żeby samym sobą jak najwięcej z tej kultury ocalić. Możemy przecież wyobrazić sobie tego pisarza, jak po wojnie, w biednej argentyńskiej dzielnicy lub londyńskiej fabryce, lub w ciasnym pokoiku na francuskim poddaszu – tworzy dalej, nie dla prestiżu i sławy, nie dla materialnej korzyści, ale dla zasady, która przecież pozostaje niezmienna.
Być może jednak rola pisarza, odartego z przedwojennego nimbu, bez apartamentów na Mokotowie, jasnych angielskich ubrań na niedzielę, dobrego koniaku i tytoniu – traci dla Jassmonta wiele ze swych powabów. Może bardziej niż być artystą chciałby on po prostu znaleźć się „tam, gdzie ludzie do woli czytają dobre książki, piją kawę i wino w rzęsiście oświetlonych izbach, tam nie ma ciemnych ulic, palą się latarnie”
Znamienne i mocno wpisujące się w topikę Zubińskiego zdają się także elementy przemiany, której podlega Jassmont, spędzając ostatnie miesiące życia we Wrzosowie. Ów „wymiar noblisty”, posłannictwo moralisty – zamienia się na drobiazg, detal, proste czynności. Jassmont rąbie drzewo na opał, chodzi na długie spacery po lesie, zaczyna dostrzegać przyrodę, śnieg „odcinający się od szarych szorstkich pni”, parskanie konia, które unosi „w powietrzu ostry zapach obcego ciepła”, zwykłe codzienne przyjemności, które urastają do rangi rytuału.
Oczywistość, bimber jest, aby go pić, kobieta, aby się z nią kochać, dobry jest ciepły piec, papieros i ta pewność, że nikt Cię nie zamorduje w twoim łóżku – rozmarzył się Jassmont
Tamże, s. 86. [9].
Prowincja czyni życie prostszym. Przewartościowuje wzniosłe idee. Każe zazdrościć zwyczajnym ludziom, „szorstkim, kiedy trzeba”, ale i „umiejącym zachować się taktownie”, znającym swą wartość, „przydatność własnych rąk”, dumnych „ze swojego miejsca pod słońcem” – jak Jassmont charakteryzuje swojego wrzosowskiego przyjaciela Konstantego. Pokazuje też prowincja, że prestiż pisarza, nawet największy, zawsze musi zblednąć wobec podstawowej materii rzeczywistości. Chociaż pamiętajmy, że ta podstawowa materia bez osadzenia w ogólnych ramach porządku, oddana na łaskę barbarii – nie uratuje pisarza przed osobistą zagładą. Jednak nawet owa zagłada nie przekreśla przecież całkowicie dziedzictwa Jassmonta. W sposób symboliczny staje się ono przysłowiową „siłą fatalną” ciążącą nad kolejnymi pokoleniami. Czy jednak w ten sposób, który zdoła późnych wnuków „przerobić w aniołów”? – tego nie możemy być pewni.
Wrzosów to także Jassmont, bowiem Jassmont rzucił bardzo długi cień na to miejsce, nawet jakoś zahipnotyzował tych ludzi, co więcej, on ich okaleczył
T. Zubiński, „Śmierć na prowincji” [maszynopis]. [10].
***
Rowery pozostawione bez dozoru, „kompetentni urzędnicy” czy „gazety z całego świata” – będące rzekomo domeną krajów zachodniej Europy – przywodzą na myśl jeszcze jeden historyczno-biograficzny trop. By o nim opowiedzieć, przyjdzie nam jednak cofnąć się o kilka dekad, w głąb biografii pisarza.
„Znaliśmy się od dziecka – mówi Szymon Piasta – ponieważ byliśmy z jednego roku. Tadek chodził do Szkoły Podstawowej nr 3, a ja do dwójki. [Później] uczył się w Elektryku w Skarżysku, ja jeździłem na Kielce”. Sam Zubiński przywoływał te lata, wkładając je (a jakżeby inaczej) w przygody Filipa Mirskiego:
Po drodze, kierując się na stację, musiał przechodzić obok swojej budy, co samo w sobie było przykrym doświadczeniem. Szkoły nie lubił […]. Gmach wypiętrzony, jak nastroszone ptaszysko, wyrastał zwalistym klocem pośród drzew, obszerny, dwupiętrowy, nowocześnie zaprojektowany, znakomicie wyposażony, wizytówka Polski Ludowej, z widnymi, wysokimi klasami, z obszernym boiskiem z bramkami do futbolu, skocznią oraz bieżnią na sześć torów
Tamże. [11].
Z obszernego opisu jego pobytu w Skarżysku dowiadujemy się też, że Filipa, „entuzjastę lektur podróżniczych”, fascynowała pracownia biologiczna, roboty ręczne oznaczały dla niego udrękę, angielski „kusił mirażem, perspektywą dalekich podróży”, a „matematyka to było jego Waterloo”.
Wspomnienie to, poza kilkoma szczegółami z biografii autora, stawia nam przed oczami także coś, co nazwać moglibyśmy doświadczeniem pokoleniowym młodych ludzi z prowincji w latach 70. i 80. Mianowicie – marzenie o szerokim świecie. Droga w nieznane, w poszukiwaniu – słowo klucz – możliwości. Chęć wyrwania się, za wszelką cenę, ze wsi i małych miasteczek. „Kto zdolniejszy, kto ma odrobinę oleju w głowie przy pierwszej okazji stąd wieje. Wiesz, że tutaj zostają tylko same baby i pijaki. Zresztą i ty też stąd uciekniesz, twoja siostra już to zrobiła”
Zważywszy na wszechobecność tego doświadczenia, niezwykłe wydaje się, jak mały oddźwięk znalazło ono w najnowszej polskiej literaturze. Bo czy znajdziemy w niej opowieść o polskiej transformacji z prawdziwego zdarzenia? A może nie powinno nas to dziwić? Ludzie czynu, ludzie sukcesu – nie piszą książek, chyba że takie, które służą jasno określonym celom albo podążają za starą Horacjańską maksymą exegi monumentum. Empiki pełne są wszakże biografii polityków i celebrytów, poradników biznesowych i wszelkich w ogóle poradników, i co znamienne – książek podróżniczych z najróżniejszych zakątków świata. Wiadomo bowiem, że podróże są dla tej formacji już nie tylko nową możliwością, podobnie jak nauka języków – przepustka do lepszego świata – stają się niemal emanacją wolności. Z jednej więc strony – zbędność literatury wobec sukcesu. Z drugiej – zgorzknienie zapisane przez tych, którzy na transformację się nie załapali – jadowite utwory, ocierające się bardziej o publicystykę niż literaturę fabularną: powieści Wolskiego, Wildsteina, Polkowskiego lub brutalnie surowe reportaże – które sugerują, że coś jednak poszło nie tak.
Na tym bezrybiu Zubiński – w sposób chyba nie całkiem zamierzony – znów wyrasta na kronikarza pewnego zjawiska społeczno-kulturowego. Jego życie osobiste (podobnie jak kariera literacka) płynie z prądem transformacyjnych przemian – stając się, w jednym i drugim wymiarze, swego rodzaju symbolem zmian, które zaszły w Polsce po 1989 roku.
Mówiliśmy już o entuzjazmie – także artystycznym – wczesnych lat 90. Szansach wydawniczych, renesansie skrywanych tematów, tożsamościowym rozkwicie małych ojczyzn i twórczych indywidualności. Na tej fali wyrosło pokolenie „brulionu”, buntownicy w rodzaju Jacka Podsiadły czy Andrzeja Stasiuka, odważna proza Izabelli Filipiak, Tomasza Tryzny, nowocześnie mitologizujące powieści Olgi Tokarczuk. Niosła ona również pisarzy bardziej klasycznych, takich jak Myśliwski, Pilot czy przywrócony oficjalnemu obiegowi Herling-Grudziński. Z gustami tego okresu korespondują z pewnością Opowieści wrzosowskie Zubińskiego albo niektóre jego opowiadania ze Sprawiedliwego… czy Wieży.
Na przełomie tysiącleci przyszedł też czas na przywracanie historycznej pamięci. Są to lata wzmożonej debaty o żydowskiej historii Polski (Sąsiedzi Grossa wychodzą w 2000 roku), nowego opowiadana kresów wschodnich (popularność Odojewskiego) i zachodnich (powieści Zyty Oryszyn, Tokarczuk), prób literackiego zrekapitulowania doświadczenia Solidarności (powieści Bronisława Wildsteina). Trudno nie dostrzegać tego tła, mówiąc o Ogniu przy drodze i Burzy pod lasem – mierzących się odpowiednio z przeszłością sowiecką i niemiecką – czy Górach na niebie,poruszających, jako jeden z wątków, sprawę powojennych pogromów. Owo opowiadanie historii na nowo zbiega się w czasie z rosnącą polityzacją życia społecznego, co z czasem zacznie przynosić niszczące intelektualnie skutki.
W tym okresie obserwujemy także wzmożone zainteresowanie – jakby dla równowagi – prozą artystyczną. W 2004 roku wydana zostaje Madame Antoniego Libery, kilka lat później ukazują się pierwsze książki Jacka Dehnela, znów chętniej (po dwóch-trzech dziesięcioleciach czytelniczego czyśćca) sięga się po Iwaszkiewicza. Towarzyszy temu literacki namysł nad zadaniami pisarza, sensem i potrzebą literatury pięknej w odmienionej rzeczywistości. Oba te elementy – oddanie chwały estetyczności i refleksja nad pisaniem – tworzą główny splot powieści Odlot dzikich gęsi.
Jeśliby w ten sposób – z konieczności bardzo schematyczny – naszkicować historię najważniejszych nurtów w literaturze dwóch pierwszych dekad wolnej Polski – to dekadę trzecią należałoby nazwać okresem podsumowania, rafinacji dokonań i doświadczeń dwudziestolecia, z pewnymi oczywiście pierwiastkami nowymi, wyprowadzającymi literaturę jeszcze dalej w stronę kultury masowej. Właśnie podsumowaniem doświadczenia – swoistą summą, raczej życiową niż literacką, można by nazwać dwie ostatnie powieści Zubińskiego – Rzymską wojnę z 2012 roku i Morze wewnętrzne wydane w roku 2017.
***
Jakkolwiek nie powinniśmy z zasady ufać redaktorskim notkom bijącym po oczach z tylnych okładek książek (były one z pewnością powodem wielu fałszywych zauroczeń i czytelniczych rozczarowań), tak w przypadku wspomnianych powieści warto je może przytoczyć w nieco obszerniejszych fragmentach, bo dobrze chyba streszczają zamysł tych utworów w kontekście tego, co wyżej powiedzieliśmy. A więc:
Rzymska wojna jest powieścią opisującą transformację, jakiej podlegało – w sferze materialnej i duchowej – polskie społeczeństwo ostatnich kilkunastu lat. Znajdziemy w książęce to, co najlepsze i najbardziej charakterystyczne w pisarstwie Tadeusza Zubińskiego. Przede wszystkim współczesny, „gorący” temat, ujawniający się tutaj w rozrachunku sięgającym korzeniami nierozliczonego okresu PRL, a także pietyzm dla językowego kształtu i brzmienia […]. Stworzoną w tym języku szyderczą i oskarżycielską panoramę, ukazującą obraz obolałego i zagubionego kraju po zmianie systemu, należy postrzegać jako bolesny zabieg dający nadzieję na uzdrowienie. By mogło się ono dokonać, trzeba jednak – tak jak autor Rzymskiej wojny – wierzyć w posłannictwo literatury i w wartości, o których utrzymanie walczą bohaterowie jego powieści, zmagając się ze zwątpieniem i oportunizmem; żeby zachować to, co niegdyś nazywano honorem.
Podczas gdy:
[Morze wewnętrzne] to subiektywna relacja z lat 1980–2010, napisana ex post, na kolejnym etapie emigracji. Filip Mirski – postać już znana z innych książek Autora, bohater, którego gnębią demony niespełnienia, przeżywa kryzys wieku średniego. Jego dobre czasy to późne lata 70. XX wieku, w rodzinnym Wrzosowie, na prowincji, z właściwą epoce dawką korupcji i nepotyzmu. […] Filip popada w marazm, uwikłany w intrygę zostaje zepchnięty na margines [działań Solidarności]. Szuka nie tyle sensu swojej egzystencji – w pisaniu, przygodnych romansach, miotaniu się po Europie – Anglia, Łotwa, Czechy, Holandia, Hiszpania, co pretekstu, by tę egzystencję w jakikolwiek sposób uzasadnić.
Do tego „językowego kształtu i brzmienia” Rzymskiej wojny można by jednak zgłosić pewne zastrzeżenia. Takoż do stwierdzenia, że walka idzie o „honor”. Powieść Zubińskiego jest raczej ciężkim paszkwilem na środowisko literackie (nie bez wycieczek osobistych). Należy także powątpiewać, czy paszkwil daje kiedykolwiek „nadzieję na uzdrowienie”. Z drugiej strony można się zastanawiać, czy wydawcy wypada wypominać własnemu autorowi (wiedząc przecież, że Filip Mirski to jego porte parole), że „gnębią go demony niespełnienia” i „przeżywa kryzys wieku średniego”. Nieświetnie to też chyba o bohaterze świadczy, że najlepsza jego epoka (abstrahując od faktu, że lepiej mu było raczej w latach 60. niż późnych 70.) cechowała się właściwą „dawką korupcji i nepotyzmu”.
Ale, żeby nie pozostać nazbyt długo w sarkastycznej retoryce paszkwilu – powiedzmy raczej coś o samych powieściach. Wiemy już, że bohaterem obu jest Filip Mirski. Uwzględniając, że łączny czas akcji rozciąga się od lat 80. do roku mniej więcej 2015, i wiedząc – smutną świadomością biografów – o śmierci pisarza w 2018 roku – dostajemy tu do prześledzenia całą drugą połowę życia pisarza. Tę połowę – moglibyśmy dodać, idąc szlakiem redaktorów Volumenu, wydawcy Morza wewnętrznego – trudniejszą i mniej obfitującą w zachwyty, ten okres – parafrazując dla równowagi Dantego – po połowie życia, po połowie czasu.
Niewiele skłamiemy twierdząc, że jest to dla bohatera okres wielopłaszczyznowego zawodu. Rozbijania kolejnych iluzji. Ewaporacji dawnych nadziei. Co piękne i szlachetne – literatura, idee, ludzie – zostaje spospolitowane. Co zachwycało – staje się przedmiotem niechęci. Aż chciałoby się zrymować te doświadczenia Filipa z przeraźliwie smutnym wierszem Czesława Miłosza:
Jakakolwiek jest boleść, będzie więcej boleści.
Noc jest czarna, ale będzie czarniejsza.
Dobrze takim co żyli ale w porę odeszli.
Ty więc nie bierz spraw ludzkich do serca.
Los był prosty, ale będzie krzywy.
Czysta woda zostanie zatruta.
Kto jest mądry będzie nieszczęśliwy,
A głupiemu szczęście jak pokuta.
Gwiazda wzejdzie i zaraz przeminie.
Na czekaniu puste lata zbiegną.
Co upadło, zetleje w ruinie.
I goryczą będzie ziemskie pięknoCz. Miłosz, „Piosenka”. [13].
Czy nie tak przede wszystkim powinniśmy czytać te powieści? Jako „wojnę” z rozpaczą. Jako „morze” smutku i samotności. Mając na względzie uczucia, które powodują autorem. Czując do niego jeśli nie sympatię (wspólnictwo w cierpieniu), to chociaż empatię (zrozumienie tegoż). Coś jednak sprawia, że ani jednej, ani drugiej przy lekturze tych utworów nie doświadczamy. No cóż, literatura nie jest sprawiedliwa – za nic ma intencję, głębokie motywacje – mówi do nas w takim kształcie, w jakim została w świat puszczona. A zarówno Rzymska wojna, jak i Morze wewnętrzne mają kształty z gruba ciosane. Obrane z subtelności, z niuansów uczuciowości. Pozbawione wspaniałych, tak charakterystycznych dla pisarza, eterycznych opisów przyrody – są materią ciężką i trudną w odbiorze. Bo ileż można słuchać narzekania, wysmętniania się, wyszydzania, egoistycznej górnolotności połączonej z nieustannymi opisami belek w cudzych oczach?
„Jak tylko zetknąłem się z pisarstwem Zubińskiego – pisze Zdzisław Antolski – zauważyłem, że ma on niesamowitą umiejętność opisania człowieka w kilku zdaniach, a nawet w kilku słowach”
Pokazał się rzeźbiarz poeta nazwiskiem Miernik, aktualna, do niedawna, duma Wrzosowa, choć obecnie mieszkaniec Kielc. – Ależ się posunął – szeptano. Rosły, z dumną, drapieżną głową proroka, z rozwianym, siwym czubem, spłowiałe nieco od słońca owłosienie, jakie miewają oracze, ale śliczne czoło, na którym spoczywał jakby odblask jakiejś aureoli, surowe czarne oczy, pałające, zwłaszcza gdy coś go zajęło, aczkolwiek, jak się uważniej spojrzało, z iskierkami dziecinnej szczerości, przypominał Aleksandra Świętochowskiego, szczególnie szpakowatą brodą, wylegającą rozłożyście na piersi jak snop. Choć syn woźnego z sierocińca, jawił się figurą szlachecką, czupurny, „trzaskający karabelą”, trochę warchoł, z wcale pańskimi fumami, ale poeta jak na okoliczności i ograniczenia znakomity, jako gawędziarz okaz, choć popadał w rezonerstwo, i trunkowy takoż
T. Zubiński, „Dawno i daleko”, dz. cyt., s. 243. [15].
Niezbyt może miło, ale jeszcze w ramach przyzwoitości, z zachowaniem niejakiej równowagi. Tymczasem o tym samym Mierniku (ukrytym w czytelnym kostiumie Ryszarda Piernickiego) czytamy w Rzymskiej wojnie, że to „wyjadacz zatęchłych pasztetów literackich”, „uczestnik jałowych nasiadówek i popijaw”, „blokowy kapcionosz”. A wszystko dlatego, że ów Piernicki Filipa „do chwalebnych czynów zniechęcał”. Zaraz obok niego – w obszernej galerii obśmiewanych postaci – plasuje się Bogumił, „niezbyt szkodliwy, acz żwawy dureń”, mieszkający w „literackiej norze, mieszkaniu zapuszczonym”. I tak dalej, i tak dalej – można by wyliczać, czego jednak i sobie, i pamięci autora tych nie nazbyt wielkodusznych charakterystyk oszczędzimy. Warto jednak postawić pytanie o motywacje.
Rzymska wojna, czy „Kielecka wojna” – jak ją nazywa w tytule recenzji Zdzisław Antolski – to, jak pisze poeta, „pamiętnik pisarza z czasów transformacji ustrojowej, dziennik egotysty, proza rozedrgana emocjonalnie i stylistycznie, zapis fobii i urazów (znacznie mniej sympatii i ciepłych uczuć)”
Gani więc Zubiński zabawę w solidarnościową konspirację, pełną banalnych bogoojczyźnianych frazesów i wielkich romantycznych idei pozostających bez związku z szarą rzeczywistością i możliwościami realnych działań. Opozycję zapamiętał raczej jako „do świtu gadulenia, papierosy i fajka, ucho przy radio, lektury z paryskiej «Kultury» […] było tak podniośle […] a chodziło o to, kto ma się dobrać do tych konfitur, jaka sitwa, czyja banda”
Pomstuje na łajdackie praktyki wolnorynkowych kapitalistów z lat 90. Krytykuje kolegów okopujących się na bezpiecznych pozycjach w nowej, podłej i prostacko urządzonej Polsce, prześcigając się przy tym w złośliwościach, jakby gra toczyła się o jakąś wyższą sprawę.
Ten bystry sprawdził swoją bystrość i po zmianie reżimu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym został przydzielony, ów niegdyś piękny opozycjonista, do tej niezłej galerii katorżników, tyleż popularnie, co obłudnie, nazywanej Sejmem Trzeciej RP
Tamże, s. 113. [19].
Nie oszczędza też – jak już rzekliśmy – kolegów po fachu. Im może dostaje się najmocniej (choć zdawało się nam, że skala obelg nie jest z gumy), bo przecież stanowią konkurencję dla wybitnego pisarza, a co gorsza nie oddają hołdów, ba, nieraz nie dostrzegają nawet tej chodzącej wielkości.
[…] układy, zawiści i nadprodukcja literatów. Który obrotniejszy, ma własne wydawnictwo i tłucze siebie i swoich kolesiów. Zasada jest jasna. Ja ciebie wydam, ty mnie dobrze zrecenzujesz, to ty mnie wydasz. Popchnę cię na nagrodę prezydenta miasta, ty mi dasz nagrodę w konkursie
T. Zubiński, „Rzymska wojna”, dz. cyt., s. 21. [20].
Będąc już za granicą – a więc kilka lat później – wyrzeka pisarz na atawistyczną bez mała zarobkową emigrację z pierwszej dekady XX wieku – zanurzoną w kulturowym chaosie, bezsensownej pracy, spółkowaniu i pijaństwie.
Londyn miał dla niego inne swoje powaby i wezwania. Taka banalna szafa, staruszka wiktoriańska, podczas deszczów i słot aromatem sandałowego drzewa pachniała. Migdałowe oczy Hindusek pociągnięte seledynowym albo karminowym eyelinerem, przy krzycząco różowych wargach. Zielone curry, które wszystko plami. Rozmokłe plasterki papai, solone masło, kwiaty z bibułki, makaron ryżowy, wszędobylskie frytki, ohydna herbata z mlekiem, żarcie z puszki dla kotów, psów i ludzi, króciutkie jednorazówki długopisopodobne do wypełniania kuponów loterii na ulicy, spuchnięte łydki kobiet w kagańcu niebieskich żylaków, toczące się niezgrabnie jak pudła z tektury, wężowiska pończoch dosychających w miednicy w łazience na dziesięć osób, czarne worki ze śmieciami. Osypujące się mury oplecione różami i wisterią, skrzypiące u drzwi zawiasy, gołębie, które zabroniono karmić. Dzieci i dorośli jednakowo opuchnięci, jakby hipermutacja Buddów w różnym wieku i w różnych rozmiarach wyroiła na ulice, czarne twarze policjantów, krzykliwe w swej czerwieni piętrowe autobusy. Przy metrze, na przyległych ulicach aż roiło się od wrzaskliwych rodaków. Niektórzy przytupywali z plecaczkiem na ramieniu, jakby właśnie zakończyli rozrzucanie reklam. Matki pchające wózki z dziećmi
T. Zubiński, „Morze wewnętrzne”, dz. cyt., s. 137. [21].
Nawet podróże – owo pokoleniowe bóstwo możliwości i obfitości – stają się pasmem zawodów i zamiast prowincjonalny kompleks niwelować, tylko go pogłębiają. Bo gdzież Zubiński nie był i jakiej pracy nie wykonywał: „Nigdy nie ukrywałem, że na przykład sprzątałem plażę w Parnawie, pracowałem w tartaku pod Dyneburgiem […] sprzątałem po nocach wagony w Pradze na proletariackim Żyżkowie”. I cóż z tego pozostało? Poczucie niższości, niedocenienie. Pytany o swoje emigracyjne doświadczenia na Wyspach odpowiadał: „W moim życiu [w Londynie] tak naprawdę banał gonił banał”
Cóż w tym dziwnego, jeśli:
Londyn okazał się tą pierwszą, najbardziej depresyjną z tułaczek Filipa. To, co przeżywał, mógł opisać jednym słowem. Owo „skuczno”, oznaczające po rosyjsku stan martwoty, monotonnej nudy, duchowej pustki, zapaści intelektualnej, poczucia bezsilności i najbardziej: dojmującej tęsknoty za tym, co było w życiu człowieka piękne i dobre, a zostało bezpowrotnie utracone
T. Zubiński, „Morze wewnętrzne”, dz. cyt., s. 138. [23].
Przykra konfrontacja marzenia z rzeczywistością nie oszczędza także Hiszpanii – tego prywatnego mitu. Mirski zauważa, że jest to „stanowczo przereklamowany raj, oj, wielkie mi mecyje, Hiszpania jak Hiszpania”
Jest to obraz w całości i wszechstronnie przygnębiający. Trudno doprawdy dopatrywać się w nim śladów piękna, resztek nadziei. Jest raczej monotonnym opisem egzystencjalnej depresji, która z bezbrzeżnego smutku i poczucia małości przechodzi do tromtadrackich filipik, złości i frustracji.
Gdybyśmy jednak spróbowali zobaczyć ten osobisty smutek na szerszym planie – to może dostrzeżemy w nim także pewien symbol epoki po-transformacyjnej. Zauważmy bowiem, że Filipa Mirskiego zaczyna od pewnego momentu cechować osobność. Czy ta wyrażająca się w niezrozumieniu przez otoczenie, czy ta będąca niechęcią do świata, czy taka, która znajduje ujście we frustracji – to nie ma większej różnicy. Zawsze sprowadza się ona do zasklepienia we wnętrzu, jakby między pisarzem a światem rosła stopniowo szklana przegroda. Tak jakby lata wcześniejsze, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte – będące jeszcze czasami wspólnotowości – przepoczwarzały się w czasy, w których stajemy się indywiduami zawieszonymi w pozornych więziach społecznych. Im bliższe te więzi się wydają, im bardziej wdzierają się w naszą intymność, tym mniej jest w nich prawdziwej troski o drugiego człowieka.
Późne pisarstwo Zubińskiego przedstawia nam „egoistyczną” nowoczesność od tej ciemnej strony. Widzianą z dołów społecznych, oczami pariasa, przez demokrację zepchniętego do grupy tych gorszych, biedniejszych, tych, którym się nie udało. Nieprzyjemnie słucha się jego podziemnej pieśni. Znacznie lepiej brzmią hymny sukcesu, historie nowych fortun, którym towarzyszą dobrze skrojone garnitury i luksusowe, designerskie wnętrza. Niech nas to jednak nie zmyli. Obie narracje są dwiema stronami tego samego zjawiska. Zasklepiania się w egoizmie. Pielęgnowania swojej własnej egzystencji, w której „ja, moje, mi” przesłania całe bogactwo istnienia i metafizykę świata. Równie trudno do nich powrócić z odmętów frustracji, jak i z wyżyn samouwielbienia.
***
Czy Zubiński – u kresu swego pisarskiego życia – zostawia nam jakieś ślady ułatwiające ten powrót? Czy wskazuje kierunki? Obarczeni lekturą Morza wewnętrznego gotowi jesteśmy odpowiedzieć przecząco. Czytając pełne goryczy komentarze do bieżącego życia literackiego, do globalnych zjawisk kulturowych (widzianych na przykład z perspektywy Hiszpanii), pamiętając słowa autora, że w dzisiejszym świecie brakuje „zasad, kolorytu, głębi i ciekawych osób, no i sensu” – nie potrafimy wyobrazić sobie przyszłości, będącej odwróceniem współczesnych tendencji.
Ale czy nie udziela się nam w zbyt wielkim stopniu aura tych ostatnich, bez wątpienia depresyjnych, powieści? Czy w morzu zgorzknienia i wojnie o bezpowrotnie utraconą godność – nie umykają nam małe enklawy piękna i zbudowane z drobnych nadziei elementy mniej zepsutego świata? Nawet w najgorszej społeczności znajdą się przecież szlachetni ludzie. Nawet w najczarniejszej fabularnej rzeczywistości dostrzec można promienie światła. Tak skierowane myślenie musi doprowadzić nas do dwóch nici, które wysupłać można z całej twórczości Zubińskiego, w tym także – co wydawać by się mogło najmniej oczywiste – z jej ostatniego okresu. Pierwszą z nich moglibyśmy nazwać okruchami piękna. Drugą – gestem negatywnym, który poprzez odrzucenie tego, co wydawało się zbędne, ostatecznie prowadzi do rehabilitacji odrzucanych wartości. Warto – dążąc ku podsumowania dzieła pisarza – przyjrzeć się przez chwilę im obu.
Zdzisław Antolski – zasadniczo bardzo krytyczny wobec Rzymskiej wojny – zauważał jednak, że i w tej powieści znaleźć można „gdzieniegdzie, jak kępki kwiatów na pustyni, słynne jego opisy przyrody, w których zaklęto ludzki los, oczekiwanie na szczęście i poezję dnia i nocy”
Ale nawet te potwornie prozaiczne miejsca niekiedy zachowują w sobie coś, co Zubiński widział w nich kiedyś, odbywając młodzieńcze podróże w wyobraźni.
Zawsze chciał być w Londynie, bo z Londynu przychodziły paczki od dalekiego kuzyna matki, we Lwowie i nad Seretem, bo o tym opowiadał ojciec, on tam był parę razy przed wojną, u Ostrej Bramy w Wilnie, bo to okolice rodzinne matki. Posmakować kawioru, blinów, kaparów, krabów, napić się legendarnego czeskiego piwa, przespać się z Murzynką, w Hiszpanii obejrzeć corridę, wykąpać się w Oceanie Atlantyckim, w Londynie złożyć wizytę na Baker Street 221B, na przedmieściu Amsterdamu zobaczyć, że ludzie nie zasłaniają tam okien wieczorami
Tamże, s. 205. [27].
Daleki świat zawsze zbudowany był dla Zubińskiego z idealizowanych obrazów. Tamten świat był piękny, bo był niedostępny, a jednocześnie tak pełny kulturowych tropów, upragnionych symboli. Może trudno dziwić się pisarzowi, że w zestawieniu z mitami dzieciństwa blado wypadały miejsca widziane naocznie. Lecz ostatecznie nawet tak znienawidzony „polski” Londyn musiał wyglądać mimo wszystko nieco przyjaźniej niż ten jego obraz, który otrzymujemy w Morzu wewnętrznym. Na potwierdzenie tej intuicji znaleźć możemy (w czeluściach Internetu) na przykład smutne zapiski pisarza z 2013 roku: „u mnie święta, jak to na emigracji, raczej smutne”, ale także krótki wpis, opublikowany być może przez jego znajomą z tamtych czasów.
Zapamiętam Twoją niezwykłą fascynację Kresami. Ogromną pasję, erudycję i radość życia. Bałagan w londyńskim pokoiku był zaprawdę artystycznym nieładem, w którym kasztany, liście, zapiski i książki komponowały się z rozbrajającym uśmiechem. RIP, Tadeuszu.
Były więc także liście i kasztany, których próżno by szukać na kartach Morza wewnętrznego. Lecz nawet jeśli to tylko fantasmagoria, czułe zmyślenie w chwili wzruszenia – i nawet jeśli zgodzimy się na tę obrzydliwość Londynu – to nawet wtedy możemy powiedzieć jeszcze, że z każdego takiego wyjazdu kiedyś się przecież wraca. A „powrót do kraju malował się jak chwilowy powrót do życia. Zwłaszcza, że pierwszy dzień października był wyjątkowo barokowy, gdy słońce blade i postarzałe wisiało, jakby nie miało sił podnieść się wyżej, do miejsca, gdzie o tej samej porze bywało latem”
***
Te powroty do kraju oznaczały dla Zubińskiego niejednokrotnie także powroty do krainy lat dziecięcych. Ilu egzulów różnych czasów z zazdrością spoglądałoby na niego w takich momentach? Kiedy szedł przez zawieszony w półmroku korytarz w domu rodziców, wchodził do kawalerskiego pokoju, „tego z balkonem”, gdzie na półce „stały w harmonijnym rzędzie książki Bunina, w ciemnozielonych okładkach, w majestacie, starozłote szlachetne liternictwa”
Na stoliku herbata, szklanka obwarowana koszyczkiem jak garda szpady, jak kresowy dworek otulony winną latoroślą i bzy, jaśminy. To był moment tej pierwszej dojrzałej jesieni, lekki chłód. Wyszedł na balkon, słońce gasnące przybierało malinową słodycz i wyzbywało się agresywnych złotych łusek niby dojrzewający wąż skóry, z której wyrósł. Piękność rzeczy, dni powszechnych, świadomość ich doskonałości i niepowtarzalności
Tamże. [30].
Nie jest przypadkiem, że świadomość taka wracała do pisarza właśnie w rodzinnym domu – i nie wystarczy tu chyba zrzucenie całego tego zjawiska na karb sentymentalnej podróży w dzieciństwo. Po prostu Suchedniów uwalniał coś w pisarzu, coś w nim przywracał. Wydobywał – powiedzmy to językiem dziewiętnastowiecznym – najgłębsze pokłady jego ducha i najszlachetniejszą istotę jego jestestwa. W końcu – jak powiada żona Filipa w Morzu wewnętrznym – „ci pisarze prowincjonalni to ostatni polscy romantycy”.
Przypominają się w tym miejscu słowa Gustawa Herlinga-Grudzińskiego o Suchedniowie:
Obrazy i krajobrazy dzieciństwa ciągle do mnie wracają, a jeśli wracają – to znaczy, że tkwią we mnie gdzieś bardzo głęboko. Dlatego upieram się przy idei „małych ojczyzn”. Myślę wtedy nie o Polsce, która jako państwo jest zbyt „szeroka” do objęcia takimi uczuciami, lecz o konkretnym rejonie mojej młodości. Nigdy nie udało mi się go opisać tak, jakbym chciał
G. Herling-Grudziński, „Najkrótszy przewodnik po sobie samym”, Kraków, 2000, s. 10–11. [31].
Moglibyśmy powiedzieć, że Zubińskiemu właśnie to – opisanie rejonu swojej młodości – udało się w pełnym wymiarze. A czegoś, co tkwi „gdzieś bardzo głęboko”, po prostu nie da się z siebie usunąć, nie da się od tego uciec, choćby się miało takie zamiary. „Z Wrzosowem pożegnam się – mówił pisarz w 2017 roku – Śmiercią na prowincji. Kogo z moich bohaterów chciałem uśmiercić, to uśmierciłem, kogoś innego upodliłem albo dowartościowałem często na wyrost itp. To już uczyniłem. Wystarczy tego dreptania po wrzosowskim podwórku”
Ten świat starego Wrzosowa podzielił los taroka, preferansa, pojedynków, języka etruskiego, honoru, prawdziwej literatury i domowego wypieku chleba, wieczornej recytacji poezji, niedzielnego domowego muzykowania, zabawy w żywe obrazy, korporantów w deklach, monokli i lwowskiego słodziutkiego „ta joj”, odszedł, umarł, sczezł, zetlił się, wypalił się, wyparował doszczętnie, zagłada
T. Zubiński, „Śmierć na prowincji” [maszynopis]. [33].
Może to i prawda, że tamten świat „sczezł” i „zetlił się”. Ale pod piórem Zubińskiego odradzał się na nowo, albo też – mówiąc bardziej precyzyjnie – odradzał się w innej zgoła postaci, choć czerpiąc z tych samych istotnych treści. Bo przecież to, co zostawił nam Zubiński, nie było nigdy prawdziwym Suchedniowem, nawet jeśli tyle prawdziwych suchedniowskich dekoracji zawierało. Było światem odrębnym, wielkim, opowiedzianym przez pisarza uniwersum – niepowtarzalnym i niesprowadzalnym do żadnego wspólnego mianownika z innym rzeczywistym czy literackim światem.
Literackim, więc nierzeczywistym? Chciałoby się zaprzeczyć. Posiada przecież jakieś istnienie ten Wrzosów, istnienie niezależne od swojego twórcy. W końcu nawet po śmierci Zubińskiego gdzieś z pewnością „drży dzwon uwięziony w ceglanym tubusie dzwonnicy kościoła Świętego Andrzeja Apostoła, gdy w gęste wibracje wprawiają go ręce wnuków, tak samo jak czyniły to przed wielu laty ręce dziadków i pradziadków”, gdzieś „kartofle rodzą się co roku w dostatecznej ilości i na karmę dla ludzi, i na paszę dla świń”, gdzieś
przechodzą wojny i przybywają niezapraszani i nieoczekiwani obcy mędrkowie z dyplomami i orderami z wielkich miast, ze swoimi ideami i zbrodniami [a] uczciwi ludzie mają się dobrze, żyto w stogach spoczywa na pagórkach, rozdętych skwarem jak jurne bochny [i] drogi i koleiny codzienności wiją się, prężą poprzez lasy i pola, wspinają się na grzbiety wzgórz, zanurzają w dolinę
Tamże. [34].
Gdzieś to wszystko się rozgrywa. Tylko czy potrafimy dziś jeszcze taki świat zobaczyć? Czy mamy na to czas? Czy nam się chce? Czy może zechcemy ujrzeć go dopiero wtedy, gdy jesienią, „spod gwiazd z chrzęstem [wycieknie] ochrypły krzyk tęsknoty – głos i skarga dzikich gęsi”
***
Pozostawił wrażenie życia niedomkniętego. Bez ostatniego słowa. Bez kropki na końcu zdania. Umarł między jedną powieścią a drugą, między jednym a drugim miejscem zamieszkania, w biegu, w tranzycie. Bo może pisarz zawsze umiera „w tranzycie”. To inni ludzie, ci zwykli, którym pozostaje bycie czytelnikami lub bohaterami książek, mogą
zdrowo zemrzeć, to znaczy uładzić się z bliźnimi, spłacić wierzycieli, spisać ostatnią wolę, wydać ostatnie dyrektywy, aby po uporaniu się z ziemskimi obowiązkami przysiąść na ławie albo zlec pod jabłonką w sadzie. Pomyśleć ociupinkę, dawne życie wspomnieć, psa wiernego za uchem podrapać. Może zwrotkę jakiegoś romansu cichutko zanucić, westchnąć, modlitwę cichą i krótką zmówić, aby duszę oczyścić. I czekać spokojnie, ona przyjdzie, jak przyjdzie jej pora. Więcej zasypiania jest w takim umieraniu niźli śmierci
T. Zubiński, „Dawno i daleko”, dz. cyt., s. 112. [36]
Czy nie jest cechą wielkich pisarzy, że przepowiadają swoją własną śmierć? Przypomina się Czechowicz ze słynnym, jakże obrazowym „ja […] bombą trafiony w stallach”. Zubiński przepowiadał swoją śmierć wielokrotnie, rysował jej obrazy w rozmaitych dekoracjach:
W pół śnie, pół zwidzie Filip zobaczył własną śmierć, tak jak mu przepowiedziała ciotka Duśka. Ma się odbyć tak: jest upalne złote lato, południe pogodnego dnia, on siedzi na fotelu albo leżaku, patrzy nad sztywne od spiekoty drzewa, słyszy, jak cykają pasikoniki, z daleka dochodzi echo coś jak grzmotu
T. Zubiński, „Morze wewnętrzne”, dz. cyt., s. 195. [37].
„Ty nie doczekasz emerytury, umrzesz w biegu”
Czy i nad nim krążyła śmierć, gdy powracał z Hiszpanii do Polski, gdy – jak pisał – nie zdążył wrócić na Półwysep Iberysjki przed latem i „był w tranzycie”? Czy czuł ją przyjeżdżając w tych ostatnich latach w rodzinne strony: patrząc na pozostałości młyna należącego do ojca Herlinga-Grudzińskiego, przechodząc się po Kielcach tymi samymi ulicami, które deptał młody Żeromski? Czy dostrzegał ją w nieustępliwym przełamywaniu się pór roku, barokowych barwach drzew, topniejącym śniegu? Pisał też w tamtym czasie, pod koniec 2017 roku – w prywatnej korespondencji – „w marcowym, czyli już w 2018 roku, zeszycie «Twórczości» pójdzie spory fragment ze Śmierci na Prowincji”. Jakoś ten marzec lgnął do pisarza.
Nie dane mu było odejść w scenerii „upalnego złotego lata”, gdy „cykają pasikoniki” – scenerii godnej sycylijskiej powieści di Lampedusy. Nie odleciał wraz z kluczem gęsi tuż przed nadejściem zimy. Umarł w miesiącu zimnym i szarym, pozbawionym zapachów, smaków i barw. W tym samym miesiącu, w którym umarli inni suchedniowscy artyści – Ryszard Miernik i Stanisław Pająk. Umarł na szpitalnej sali, śmiercią smutną i samotną – nie tak chyba, jak powinien odejść wielki portrecista prowincji.
Lecz spoczął na suchedniowskim cmentarzu, osiemset metrów od kościoła św. Andrzeja, pod czujnym okiem brzóz, w otulinie sosnowego zagajnika. Wracając do uniwersum swego dzieciństwa. Z dala od wielkich miast, blisko pól i świętokrzyskich pagórków. Teraz to tam, nad cmentarzem, wysoko na niebie, każdego roku późną jesienią – unosi się płaczliwy klangor odlatujących gęsi. I współgra z tym głosem, który mówi do nas z powieści i opowiadań Tadeusza Zubińskiego.