Nowy Napis Co Tydzień #055 / Pomiędzy rozpaczą, szyderstwem i zachwytem. Tadeusz Zubiński (III)
Jeśli – w Dawno i daleko i, w mniejszym już stopniu, w Śmierci na prowincji – Wrzosów jest sielanką, arkadią najmłodszych lat, to przecież tylko przez chwilę. Jest to, można by rzec, raj w swojej schyłkowej fazie. W świat dziecięcych marzeń, bezinteresownych i pięknych, wdziera się to, co musiało nieuchronnie przyjść. Wdziera się dorosłość, czy może lepiej byłoby powiedzieć – stawanie się dorosłym. Pojawia się niepokojąca i anektująca inne obszary rzeczywistości erotyczność. Stylistycznie rozrywa ona narrację, wprowadza do niej elementy wyjęte jakby ze strumienia świadomości, pełne dygresji, niestroniące od natrętnie powracających myśli i skojarzeń. Są to jedne z tych scen, gdy emocjonalność, wypierając logiczno-racjonalny porządek powieści, narzuca własną ramę konstrukcyjną, przenosząc czytelnika w inny, bardzo obrazowy i sugestywny, rejestr.
W tej scenerii to jego pierwsze dziewczęce oczarowanie miało na imię Alicja – stała się przynajmniej w jego myślach jego Alicją z jego krainy czarów, i jednocześnie mieszkanką sąsiedniej ulicy, i warkocz, jak dwie jej złożone dłonie, taki solidny. Na niedzielnej mszy, omotany grzechotaniem paciorków różańca, im dłużej się w nią wpatrywał, tym jej policzki nabierały żywszych barw, jej olbrzymie i niebieskie oczy poważne (tak to widział, za tym pierwszym razem), jakby wychodzące ze studni, były jeszcze piękniejsze dzięki rumieńcom, dzięki rzęsom, które na nie opuszczała, i na których błyszczały srebrne igiełki, i ten jej białozębny uśmieszek […] jej brwi i nos, które w myślach określił barokowo jako bizantyjskie; ona to porażające ciemnorzęsiste zjawisko utkane z brwi, jak zaoliwione zapowiedzią rychłej kobiecości modro-czarne wodorosty, zawsze podniesionych, jakby wiecznie o coś pytających, białych w swej doskonałości niczym najlepsza śmietana pończoszek, dwóch tajemniczych wypukłości podobnych do piłeczek tenisowych skrywanych pod bluzeczką, doskonałości szklistej bieli ząbków, różowej gładzi policzków, jak przed klasówką. I jeszcze przywabiała małym, naprawdę malutkim pieprzykiem tuż migoczącym rodzynkowym brązem nad górną wargą, który był widoczny tylko dla tych dopuszczonych do konfidencji, gdyż było go widać z najbliższego bliska. Oczy zaś, ach, te oczy Alicji z jego krainy czarów tak naprawdę nie były ani takie niebieskie, ani takie ogromne. W istocie były szaroniebieskie, może szarozielone. W nich mieszkała cała jej tajemnica i również jego pożądanie
T. Zubiński, Śmierć na prowincji [maszynopis]. [1].
Owa erotyczność jest jednym z elementów (powodem, składową, wynikiem?) egzystencjalnego buntu, którego „ofiarą” staje się Filip Mirski. Inny wymiar tego buntu ma charakter pokoleniowy. Nie od dzisiaj wiemy – raczej już od czasów mitologicznych i biblijnych, a przynajmniej od Szekspira – że dorastanie syna, jego wybijanie się na osobność musi rozegrać się w opozycji do ojca, zwłaszcza gdy jest to postać wyrazista i silna. Zygmunt Freud bez trudu zdiagnozowałby u naszego młodego bohatera kompleks Edypa. Wszystko się bowiem zgadza, łącznie z nieomal erotyczną fascynacją, jaką Filip obdarza własną matkę. Ale takie rozpoznanie potraktujmy z należytą skrajnym stanowiskom dozą ograniczonego zaufania. Nie realizując swoich Teb ani swojego Elsynoru – jakiejś jednak konfrontacji z ojcem dokonuje również Filip-Tadeusz. Ów rodziciel, który był dotychczas niekwestionowanym autorytetem, może nawet gwarantem porządku świata – zaczyna objawiać się synowi również w swoich śmiesznostkach, niedoskonałościach. A ich relacja rozgrywa się coraz częściej „w milczeniu trudnym, gdyż gęstym od niedopowiedzeń, jakby się gniewali na podwórku zapchanym ślazem i lebiodą”
Filip wyczuwał szczególnie w takich momentach, że jego ojciec żyje w świecie sekretów i jest czymś przygnieciony, żyjący w poplątanych czasach w kilku epokach. Ojciec był przesycony pesymizmem i ciągle musi dla świata meblować twarz zgodnie z aktualną potrzebą
Tamże. [3].
Z jednej strony bunt, niekiedy może trochę książkowy, może przypominający nieco bunt, który Jan Parandowski opisuje w Niebie w płomieniach. Z drugiej – współodczuwanie, połączone z refleksją, że „dawne grzechy rodziców rzucają często bardzo długie cienie na dzieci. Każde takie wspomnienie przenosi z pokolenia na pokolenie ślady zniszczenia, a jego poszarpane brzegi krwawią i ranią nawet, a może najbardziej, tych niewinnych”
Słyszysz dzikie gęsi odlatują, dlatego że dzikie gęsi raz w roku odlatują życie bywa czasem i rzadko piękne, i sensowne. Coś znowu się kończy i nic się nie zaczyna. Zwłaszcza tutaj, tak daleko od oczu Pana Boga. Co by ci jeszcze powiedzieć, może to jeszcze bywa że… ci, którzy urodzili się i mieszkają na prowincji są jak dzikie albo wolne zwierzęta, gdyż posiadają szósty zmysł, próżni ludzie z wielkich miast utracili ten atawistyczny dar skupienia. Śmierć może być oswojona, gorsza jest ta dzika albo pusta. To jest śmierć samotna, szpitalna, bez pożegnania z rodziną, bez modłów i pustej nocy po śmierci, kiedy zbierała się cała rodzina, znajomi i sąsiedzi, każdy z ulicy mógł wejść i pożegnać się z konającym i aby czuwać gromadnie i godzinami przy otwartej trumnie
Tamże. [5].
Ostatecznie to z ojcem – jak chyba z nikim innym na świecie – Filip dzieli poczucie, „jakby obaj należeli do jakiegoś tajnego sprzysiężenia, ludzi świadomych, że dane jest im poznać tylko część świadomości. Że człowiek bezgranicznie zdrożony nie może dojść do jakiegokolwiek celu”
Prawdą jest jednak i to, że – w procesie dojrzewania – na miejsce ojca przychodzą inne autorytety, nie tyle go zastępujące, jak się rzekło, ile może uzupełniające i rozszerzające zasięg oddziaływania. Są to bowiem autorytety mniej oczywiste, za to bardziej wyraziste, oryginalniejsze. A pamiętajmy, że we Wrzosowie,
[…] jak nigdzie indziej, rodzą się pod kapryśnym i chłodnym […] niebem nader często różni tacy znakomici dziwacy, szaleńcy, mruki, desperaci […], gromady niewyżytych artystów […]. Bywają pomiędzy nimi tędzy mechanicy, wyborni kowale, ale pewniejsze jest występowanie zapiekłych pieniaczy i ponoć niezgorszych bimbrowników
T. Zubiński, Burza pod lasem, Warszawa 2007, s. 21. [7].
Bywają także ludzie niepozbawieni rozmachu i fantazji (czemu czasem i obecność bimbrowników sprzyja), bez których obraz prowincji utraciłby dużo ze swego kolorytu:
Na ganku stryj Celestyn, wykwintne jego imię, jak szelest jedwabi i takie stronniczo papieskie, temperament gorący, szaławiła, włóczęga, łowca romansów i przygód, gaduła i bajarz, człek trunkowy znacznie, zupełnie pozbawiony jakiegokolwiek poczucia obowiązku, ale w zamian szczodre serce, obficie obdarzony lotną wyobraźnią, talentem narratorskim […]. Natura porywcza, człowiek w gorącej wodzie kąpany, by nie rzec: awanturnik, ale bardzo ładnie śpiewał przedwojenne szlagiery Eugeniusza Bodo
T. Zubiński, Śmierć na prowincji [maszynopis]. [8].
Do grona wyrazistych postaci – nie tylko w kategoriach rodzimego folkloru – należy z pewnością tajemniczy Dibluth:
Wcześniej ów demoniczny Dibluth zaskarbił sobie zainteresowanie, ba, podziw Filipa, jeszcze w czasie – ach, co za wyrażenie na wyrost – jego, to znaczy Filipa, najwcześniejszego dzieciństwa. Otóż ten mroczny mag z łbem grasanta na byczym karku sejmowego rezonera osadzonym, na staroruski sposób, czyli soloną słoniną wywabił Filipkowi kurzajkę, wstrętnie zlokalizowaną na lewej skroni, raz, że skutecznie, i dwa, że bezboleśnie, no i bez śladu
Tamże. [9].
Prawdziwe spotkanie między bohaterami następuje jednak dopiero w końcowych partiach Dawno i daleko – można by nawet powiedzieć, że wiele wątków tej powieści ciąży w kierunku, oczekiwanego i zapowiadanego przez dłuższy czas, spotkania. Dibluth – samotnik o tajemniczej przeszłości, mędrzec, „czarownik nieomal, koźlarz i pszczelarz”
W końcu Dibluth, odludek i trochę dziwak – wrzosowski jurodiwy – staje się w zakłamanej i sztucznej PRL-owskiej rzeczywistości („dyktatura surogatów” – tak ją nazywa) ikoną autentyzmu, ostoją wartości nieprzemijalnych, wzorcem ludzkiej miary, jednym z ostatnich reprezentantów tego pokolenia, „które odżywiało się naturalną żywnością, ubierało się w naturalne tkaniny i mieszkało w prawdziwych domach”. I jednocześnie prorokiem przepowiadającym nieuchronnie wkraczające umasowienie wszystkiego, od budownictwa po kulturę:
Wszystko będzie robione z ropy i jej pochodnych, na Zachodzie już tak jest. Do nas ta zaraza też przyjdzie, to tylko kwestia czasu. Już niedługo nie będzie się budować normalnych domów, będzie się stawiać bloki, całe miasta bloków, wielopiętrowych, ludzie w nich będę żyć jak w szufladach, poupychani, wszyscy tacy sami, ludzie ludziom będą chodzić po głowach, nie będzie kina, bo będzie telewizja, nie będzie rozmów, bo jest radio, nie będzie książek, bo zamiast książek będzie reklama, agitacja i propaganda
T. Zubiński, Śmierć na prowincji [maszynopis]. [12].
*
Dawno i daleko oraz Śmierć na prowincji – to powieści inicjacyjne. Należą one także, z uwagi na zainteresowania Filipa i jego późniejsze losy, do zacnej kategorii powieści o dojrzewaniu artysty. Lecz można by je uznać również za literaturę autobiograficzną (podobnie jak dwie późne powieści pisarza, o których będzie jeszcze mowa). A jako takie dopraszają się nieustannego zestawiania z życiorysem pisarza.
Zestawmy zatem. Dom, w którym mieszkał Tadeusz Zubiński, znajdował się w obrębie dawnej wsi Baranów, przy ulicy Warszawskiej, obecnie ruchliwej ulicy wyjazdowej z Suchedniowa w kierunku Skarżyska. Ulicy o zabudowie skomponowanej ze starych, drewnianych, chłopskich chałup, nowszych murowanych domów parterowych i piętrowych, poprzetykanych tu i ówdzie domkami o charakterze kurortowym, z ganeczkami i zdobieniami w drewnie, które równie dobrze odnalazłyby się w Szczawnicy czy Szklarskiej Porębie. U zbiegu Warszawskiej z ulicą Kielecką znajdują się budynki Fabryki Urządzeń Transportowych, dawnej, przedwojennej jeszcze odlewni należącej do rodziny Tańskich, w której od 1943 roku produkowano na potrzeby oddziałów partyzanckich pistolety maszynowe Sten.
Do Szkoły Podstawowej nr 3, znajdującej się przy ulicy Kościelnej, w sąsiedztwie barokowego kościoła św. Andrzeja („głos organów w kościele Świętego Andrzeja przypomina bardziej ryk krowy cierpiącej na przewlekłą astmę niż anielskie pienia”
Wcześniej na placyku, przy którym rozchodziły się drogi, jedna wiodąca na stację i druga zmierzająca na cmentarz, tkwił w swej kamiennej pokorze sławny dowódca partyzancki, mający boleśnie rozdęte policzki, jak ktoś, kto przewidział całą niewdzięczność przyszłych pokoleń. Nisko, tam gdzie zalew przygasł, rozlewała się szemrząca mgła niby roztopiony ołów, przypominająca morze bez dna i brzegów. Tylko buro ponury, czerwony, wyżyłowany sadzą komin fabryki łańcuchów i prostych maszyn rolniczych pojawiał się, zaniepokojony w swej plebejskiej krzepkości subtelnościami wczesnego wieczoru, parskając, tworząc zawiesiste turbany, podobne do zupy grochowej. Podkasany czarną sadzą komin w swej proletariackiej determinacji wyglądał jak wygaszona i opuszczona latarnia morska, ponad plątaniną sinych i płowych chmur
Tamże. [14].
Spośród ulic stanowiących klamrę dla świata dzieciństwa Tadeusza Zubińskiego warta wspomnienia wydaje się ulica Powstańców 1863 roku. Przed drugą wojną nosiła ona nazwę ulicy Handlowej, która to nazwa i później zachowała się w potocznym użyciu:
Przy ulicy Handlowej. Ach, znów to podwójne myślenie typowe dla wrzosowian, gdyż Handlowa to nazwa potoczna, wręcz użytkowa, oficjalna nazwa była bardziej patetyczna: Powstańców 1863 roku. Tak czy inaczej przy tej ulicy znajdowały się, jak Wrzosów Wrzosowem, te ważniejsze sklepy wrzosowskie, właściwie, poza czwartkowym targowiskiem, na tej ulicy można było kupić wszystko, no, w ramach naszych oczekiwań i na obecnym etapie rozwoju – jak głosiła Partia
Tamże. [15].
To przy niej mieszkała kiedyś większość Żydów, których w przedwojennym Suchedniowie było ponad tysiąc, co stanowiło około 10% mieszkańców. Posiadała charakter typowy dla tego typu uliczek, mieszkańcy prowadzili tu sklepy z fajansem i garnkami, pasmanterie, jatki, warsztaty rzemieślnicze i drobne zakłady przemysłowe.
Regionalista, a także kolega Zubińskiego, Szymon Piasta próbował odtworzyć przedwojenną topografię tego miejsca. Warto może przytoczyć ją in extenso, gdyż daje ona obraz różnorodności i wyrazistości miejsc, które znamy również z czarno-białych, przedwojennych fotografii rozmaitych sztetli rozsianych po mapie ówczesnej Rzeczpospolitej:
[…] na rogu z ulicą Bodzentyńską po lewej stronie był sklep papierniczy [Abramowicza], […] który prowadził również „Biuro pisania próśb i podań oraz rekursów”. Dalej żydówka „Żeżaczka” handlowała paltami i płaszczami damskimi. Przy ulicy Przejściowej po prawej stronie [był] sklep z pasmanterią, a po drugiej stronie ulicy Handlowej […] sklep z odzieżą. Idąc dalej, po prawej stronie mieścił się sklep Miodeckich, dwóch żydowskich braci. Po lewej stronie ulicy był ogród Żakowiczów, a na rogu z ulicą Krótką żydzi Bożęccy handlowali mięsem. Po prawej stronie był sklep żelazny. Za zakrętem, jak sklep z obuwiem, były jatki mięsne A. Lejzerowicza i Dubeta, po drugiej stronie żydzi „Ślajzoki” handlowali mięsem wołowym. Po lewej stronie żyd Wajcchlender […] sprzedawał gotowe płaszcze, ubrania. W sąsiednim domu żyd Mendel handlował mlekiem, które przywoził z Kruka, a obok żyd Kuperberg prowadził zakład krawiecki. [Dalej] był polski sklep prowadzony przez Szymczaka. Na rogu z ulicą E. Peck zakład fryzjerski. Po drugiej stronie ulicy mieszkał żyd handlujący mlekiem, a obok Szmul piekł chleb i mace oraz prowadził sklep z farbami. Po lewej stronie […] była restauracja Zacisze. Po prawej stronie […] był zakład fryzjerski „Słoki”, a w kolejnym domu Maria Borowcowa-Świątkiewicz prowadziła zakład krawiecki („Przyjmuje wszelkie obstalunki w zakres damskiego krawiectwa wchodzące. Ceny przystępne, wykonanie szybkie”). Obok był sklep Teofila Kuszewskiego („Galanterja, kosmetyka, wędliny, wyroby tytoniowe i artykuły spożywcze. Wielki wybór”). Po tej samej stronie ulicy był sklep spożywczy Gałczyńskiego, sklep spożywczy żyda Mandzi i piekarnia Misiaka. Za ulicą prowadzącą do fabryki była piekarnia Trzaskały, następnie stolarnia Walentego Zolbacha („Trumny gotowe posiada stale na składzie. Na raty i za gotówkę”). W tym samym budynku sklep miał Baranowski.
W latach dziecięcych Zubińskiego ów żydowski Suchedniów był już tylko wspomnieniem. Zniknął wraz z likwidacją tutejszego getta, która rozpoczęła się 22 września 1942 roku. Większość z zebranych w nim ludzi trafiło później do Treblinki. Jeden z nielicznych ocalonych, Jakub Berkman, przez kilka następnych lat ukrywał się w Suchedniowie i okolicach, korzystając między innymi z pomocy wspominanego wcześniej lekarza, Witolda Poziomskiego, po wojnie zaś wyemigrował do Izraela; gdy wrócił do swojego rodzinnego miasta (a powtarzał zawsze: „mój dom jest w Suchedniowie”) w 1992 roku wraz z Wacławem Pajkiem, któremu również zawdzięczał ocalenie, poszedł na grób szlachetnego doktora. Jako anegdotę dodać można, że dziadek Jakuba ze strony matki, Zelik Warszawski, był właścicielem młyna w Suchedniowie. Tego samego, który w 1929 roku odkupił od niego Josek Herling, ojciec Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Świadectwo Berkmana to piękny dowód na to, że historia – nawet w epoce wielkich ludobójstw – nigdy do końca nie traci swojej ciągłości. A jego słowa odnoszące się do wizyty na grobach swoich wojennych opiekunów w 1992 roku – dają też wiele do myślenia w kontekście całkiem współczesnych spraw polsko-żydowskich: „To jest moja rodzina. […] Na tablicy nie miałem odwagi napisać, że ratowali Żydów, bo bałem się, że ją zniszczą”.
Mieczysław Orski, redaktor naczelny miesięcznika „Odra”, pisał, że
Zubiński z intuicją i inwencją, unikając pułapek małego realizmu – który dominował w prozie lat 60. – odtwarza obraz świata zdławionego przez relikty okupacyjnej przeszłości i komunistycznej (często jednak pozostającej w fazie postulatywnej) teraźniejszości.
Jednak również owe relikty były przedmiotem refleksji pisarza. Suchedniów lat 60. w znacznie większym stopniu pamiętał przedwojenne dzieje miasteczka. Żywsza była też pamięć o Żydach. W cytowanej już rozmowie Zubiński mówił:
Główny bohater moich powieści, pisarz Filip, słyszy w Rzymskiej wojnie taką uwagę na temat swojego pisarstwa: „Teraz idą rzeczy pokropione albo koszerne. Jakbyś pisał o Żydach – to rozumiem, byłaby szansa. Napisz coś o papieżu. No, biały pielgrzym na drogach świata i te bogobojne rzeczy. O papieżu nie napiszesz, boś antyklerykał, ale o Żydach możesz. Jak nie możesz? Możesz! Ty zacząłeś pisać od Żydów, o takim jednym żydowskim furmanie. Nawet zgrabny kawałek Ci wyszedł
O Suchedniowie, Buninie i baranach. [16].
I faktycznie – idąc ścieżką lektury autobiograficznej – odnajdujemy rzecz o żydowskim furmanie w tomie Sprawiedliwy w Sodomie. Operując anegdotą, licznymi dialogami, które są także narzędziem budowania świata przedstawionego, żydowską symboliką – przypomina ono w jakiejś mierze książki Isaaca Bashevisa Singera. Jednocześnie jednak traktuje o społeczności żydowskiej bardzo konkretnej, lokalnie osadzonej, próbując oddać hołd przeszłości regionu oraz – w tych kilku panoramicznych migawkach – odtworzyć obraz przedwojennej prowincji:
Wrzosowieccy Żydzi wracali z jarmarku w Szydłowcu, w kilka furmanek (raźniej i bezpiecznej), zawsze tak było, wielki jarmark w Szydłowcu i biedni Żydzi mieszkający w miasteczku Wrzosów już od czterystu lat
T. Zubiński, Salamandra [w:] Sprawiedliwy w Sodomie, Bydgoszcz 1996, s. 44. [17].
Opowiadań „żydowskich” jest zresztą we wczesnych tomach Zubińskiego znacznie więcej, żeby wspomnieć jedynie Nocą w Austerii (nie tylko tytułem nawiązujące do Stryjkowskiego), Podróż zimą (opatrzone dedykacją dla Michała Choromańskiego) czy przywoływane już Drzewo rodzynkowe. W powieści Góry na niebie autor sportretował zaś jedno z najbardziej znanych tragicznych wydarzeń w powojennej historii polsko-żydowskiej – pogrom kielecki. Nie ulega kwestii, że były to dla niego sprawy żywe i bolesne. Tematyka ta zajmowała go jednak tak długo, jak długo stanowiła potrzebę osobistego przepracowania traumy Holocaustu, tudzież potrzebę wyświetlenia przedwojennej wielokulturowości. Przestała go zajmować, gdy doszedł do wniosku, że wszystko na ten temat powiedział. Może też dlatego, że z czasem zaczęła ona zajmować zbyt wielu autorów, piszących nie zawsze z potrzeby serca. Bo jak powiada dorosły Filip Mirski: „Żydzi mi się znudzili. Dzisiaj wszyscy piszą o holokauście albo pogromach. Z tematyką żydowską teraz jest jak z angielskim – już byle kretyn tłumaczy z oryginału Szekspira i Beatlesów”. A sam pisarz dodawał do tego w 2017 roku: „Dla mnie, dziś, problematyka żydowska nie jest tak ważna literacko”
*
„Od dziecka Filip dużo czytał […]. Właściwie nauczył się czytać sam, już w pierwszej klasie podstawówki czytał kolegom i koleżankom baśnie”
Trudno więc jednoznacznie ocenić, ile z obrazu dzieciństwa autora przedstawionego w powieściach Zubińskiego – zapisanego niewątpliwie ex post – jest rzeczywistym wspomnieniem, ile zaś świadomym konstruowaniem własnego mitu, realizowaniem zakorzenionego w tradycji toposu. Czytając Dawno i daleko i przede wszystkim Śmierć na prowincji – ma się bowiem wrażenie, że tak zwane wszystkie znaki na ziemi i niebie przepowiadały Filipowi Mirskiemu pisarską karierę. A to „tyleż miła, co banalna pani od polskiego prorokowała sukcesy literackie jako prozaikowi” i doradzała studia polonistyczne. To znów „akuszerowała mu wydatnie (jako pisarzowi in spe) pani od ruskiego, miła i cicha zahukana myszka, stara panna, bezbronnie urocza”. To ona zresztą podsunęła autorowi książki Iwana Bunina. Co nieco dodawał doktor Poziomkiewicz oraz – widzący to w charakterystycznej dla siebie, szerszej filozoficznej optyce – Dibluth: „Ty Filip, chłopie, już lubisz komponować własną rzeczywistość, a tą, co ci dali, chcesz odrealnić, no odważny jesteś, ale na tym dobrze nie wyjdziesz”
Sam Zubiński być może też wierzył w ową szczęśliwą gwiazdę, świecącą nad jego pisarską ścieżką i zsyłającą raz po raz osoby, które naprowadzały go z powrotem na właściwą drogę, jeśli zdarzyło mu się zboczyć na przykład w kierunku dziennikarstwa albo innych manowców. Być może tak to postrzegał. Ale z pewnością widział swoją karierę również w wymiarze bardzo pragmatycznym. Prowadził obszerny rejestr własnych publikacji (notując sumiennie każdy, nawet najmniejszy prasowy tytuł), komentarzy swojej twórczości, recenzji, prywatnych maili na jej temat – pod koniec życia pisarza dokument taki, zawierający jedynie wyimki z tekstów, liczył ponad sto stron maszynopisu. Do środowiska literackiego Zubiński miał stosunek nieprzejednanie krytyczny. Do dokonań „krajowej literaturki” – jak nazywał rodzimą twórczość po 1989 roku – bardzo podobnie. Najpełniejszy tego wyraz znajdziemy w Rzymskiej wojnie i Morzu wewnętrznym, które pełne są zjadliwych uwag skierowanych w stronę twórców, animatorów życia literackiego, wydawców, ba, nawet redaktorów.
Po redakcjach kasowych wydawnictw klapią tabuny brzydkich pań redaktorek, same durne magisterki i doktorantki-ignorantki, aseksualne, płeć pośrednia; jakieś wnuczki, córki, znajomki, byłe kochanki tych oborowych literatów. Zasada powszechna i podstawowa – szpetnie przyodziane: grube swetrzyska, pocerowane, brudnawe, ze skajowymi łatami na łokciach, z takim falującym wolem pelikana, ustrojone w idiotycznie kolorowe koraliki
T. Zubiński, Rzymska wojna, s. 42. [22].
A jednak – mając ten cały światek w najgłębszej pogardzie (co z powyższego cytatu chyba dobitnie wynika) – nieustannie dopominał się o miejsce w nim. Interesowało go na przykład, czy wspominany jest w różnych bibliografiach; śledził, jak już wspomnieliśmy, z uporem godnym lepszej sprawy, wszystko, co o jego książkach pisano; pochlebiały mu (jak chyba każdemu autorowi) pochwały i pozytywne opinie, lubił je cytować i powtarzać; donosił, gdzie mają go drukować (a to w jakimś piśmie polskojęzycznym na Litwie, a to w tłumaczeniu na hiszpański) – za każdym razem bardzo się z tego cieszył. Można więc chyba powiedzieć, że jakoś zassał go ów znienawidzony światek „literaturki”.
Choć trzeba przyznać też, że Zubiński pozostawał w tych wszystkich zabiegach – od pracy z redaktorami po udzielanie wywiadów – jakoś osobny. Że robił to wszystko na własnych warunkach. Unikał promocji, spotkań autorskich – w ogóle nie przepadał za osobistymi kontaktami. Drukowany był przez całe spektrum wydawnictw, od tych renomowanych po te – powiedzmy to wprost – mocno dziadowskie. Obie te sprawy – promocja (czy raczej jej brak) oraz współpraca z wydawcami – rzutowały na funkcjonowanie twórczości Zubińskiego w czytelniczym obiegu. Wiele jego książek mogłoby być po prostu lepszych, gdyby trafiły do profesjonalnych wydawnictw. Gdyby poddano je merytorycznej redakcji i profesjonalnej korekcie. Widać to dobrze, gdy się porównuje na przykład tytuły wydane przez W.A.B (Odlot dzikich gęsi) czy Zysk i S-ka (Dawno i daleko, Ogień przy drodze) z tymi książkami, które wyszły z podrzędnych oficyn. Ile w tych drugich jest powtórzeń, ile niekonsekwencji, ile niekoniecznych dłużyzn, ile nawet zwykłych błędów literowych – nie mówiąc już o estetyce składu. Z pewnością nie ułatwia to życia dawnym czytelnikom i utrudnia pozyskiwanie nowych, także zważywszy na ograniczoną dostępność wielu z tych książek wydanych w bardzo małych nakładach.
Jednocześnie, mając do dyspozycji dzieło w takiej postaci – różne jakości wydań, rzeczy niewydane – stajemy jako czytelnicy przed swego rodzaju szansą. Możemy wejrzeć głębiej w proces twórczy, prześledzić wybory pisarskie autora, zobaczyć różne wersje tych samych fragmentów in statu nascendi.
Daje to również pojęcie o roli dobrych redaktorów, którzy w ogromnym stopniu kształtują ostateczny wydźwięk stylistyczny książki. Gdy się zagląda w ten proces selekcji, eliminacji, ucierania kształtu zdań – jaki się miedzy pisarzem i redaktorem rozgrywa – zadawać sobie możemy wręcz pytanie, czyje nazwisko stać powinno na tytułowej stronie książki.
Rafinacja utworu w redaktorskiej obróbce ma – w świetle tego, co się wyżej powiedziało – znaczenie przede wszystkim pozytywne. Chociaż pojawiają się też pytania, gdzie są granice wprowadzanych zmian i czy zawsze są one uzasadnione? Wątpliwości budzi na przykład zasada skracania zdań i ich kawałkowania, która przyświecała wydawcy Odlotu dzikich gęsi. Zasada ta – jakkolwiek wpływa na „czytelność” tej książki – gubi chyba coś istotnego ze stylu Zubińskiego. Dużym stylistycznym naddatkiem jego prozy jest bowiem potoczystość, płynność narracji, która – podobnie jak u Prousta – wymaga myśli, skojarzeń, dygresji – ciągnących się w nieskończoność. Zamknięcie ich w krótkich zdaniach nie daje tego samego efektu.
*
Z tej dygresji w kierunku rynku wydawniczego – wróćmy jednak do biografii autora. Nie zapominając o formacyjnej roli ojca, podkreślmy, że przecież wychował się Zubiński w domu zdominowanym przez kobiety. Nieznacznie zdominowanym w ujęciu liczbowym, bo w proporcji trzy do dwóch (wszak miał Zubiński dwie siostry), ale w praktyce bardzo wyraźnie. Najbliższą z tych kobiet była matka, ze szczególną atencją trakująca swojego jedynego syna. To ona – „szatynka zdecydowanie niebieskooka” oraz „deklaratywnie szczupła”, chociaż „tu i tam barokowo przyokrąglona” – stała się, jak już wspomniano, pierwszym symbolem objawiającej się młodemu chłopakowi kobiecości.
Filip nie widział nigdy matki zupełnie nagiej, a chciał tego. Od momentu, gdy z dzieciństwa zapamiętał pewną scenę, która już na zawsze parzącym rylcem wbiła się w jego pamięć. Był wciąż dzieckiem, ale już czułym na tajemnice i powaby dziewczynek. Letni wieczór roztkliwiał, matka była sama w pokoju rodziców […]. Był ten różowo-modry wieczór pławiący się szelestami i migotaniem, matka w łóżku czytała książkę, nakryta kołdrą do szczytów piersi, to było tak, jakby wynurzała się, już się zrobiło mroczno. Mrok spowijał jak czad. Nie mógł zasnąć, trawiły go te strachy, których nie potrafił nazwać, spać nie dawały dziwne mgliste wizje, może chciał o coś ją zapytać, może chciał dać jej buzi na dobranoc, może pochwalić się, że umył zęby i twarz, że zmówił paciorek, tego nie zapamiętał. Stanął w drzwiach, ale tak nie całkiem, w połowie, na nocnym stoliku paliła się nocna lampka, matka nie zauważyła go, właśnie przecierała zmęczone lekturą oczy. Coś powiedziała co do siebie i taka drażniąco smukła w prześwitującej koszuli wstała, pochyliła się, szukając kapci, wtedy z całą dosadnością zobaczył jej smagłe obnażone do barków ramiona, widział nad obszytym koronką wycięciem koszuli dwie bliźniacze białe wypukłości z cieniem, jak klepsydra, barwy spadziowego miodu pośrodku. Tętniło mu w skroniach, oddech stał się urywany […]. Poczuł zawstydzenie i słodki strach, oba uczucia były jednakowo ponętne. Ona się uśmiechała, gdy on spuścił oczy i zachłannie patrzył z bliska na ciemną wypukłą aksamitną plamę wyprofilowaną w pik, która wychodziła spod jej podbrzusza, jak z pieczary, nie większą od piąstki małego dziecka, rozkosznie nieregularną. Matka przesunęła leniwie, wolno dłonią po brzuchu i po wystających biodrach, cała jej postać obrysowana nikłym światłem napływającym z ogrodu opalizowała, jakby przyoblekła ją jakaś łuna
T. Zubiński, Śmierć na prowincji [maszynopis]. [23].
Podobnie zaczyna widzieć przyszły pisarz swoją starszą siostrę. Z niejakim zdziwieniem spostrzega, że jest ona przede wszystkim młodą, piękną kobietą, nie zaś – jak mogło się wcześniej wydawać – domową opiekunką młodszego brata.
Szli, milcząc, oboje zdeprymowani, ona dziwnie chmurna i zamyślona, a on patrzył na profil siostry, relief doskonały, wiatr oklejał jej twarz pajęczyną babiego lata, popielatą i kruchą, jak paciorki rozerwanego różańca. Patrzył, nasycał się i czuł narastającą suchość w gardle, pomyślał: – Boże, ależ ona piękna, patrz, wolno ci, to jedno możesz, inni mogą więcej, a jest pewnie taki, który może wszystko. Patrzył na wilgotne wargi, jak zauroczony, ona oblizywała je koniuszkiem języka, przynoszącym na purpurową (za sprawą nieco wyzywającej szminki) wargę pienistą bruzdę śliny, co pewien czas, regularnie, na zarys ściągniętych powagą, trochę śmiesznych brwi, na miękki owal policzka, na frywolny kosmyk włosów piętrzący się nad uchem, na jej parskanie podobne do pomruków sennego kota, na oczy dziwne, teraz czarne, a przecież były takie jak jego: niebieskie – ach, oczy niebieskie, życie królewskie, wielkie ponad miarę, ufne i zmysłowe, wszystko tak bliskie, a jednocześnie zakazane, szczegóły nie dostępne mu. Czuł wewnętrzny dreszcz, powstrzymywał z największym wysiłkiem dygot
Tamże. [24].
Gdybyśmy nie obawiali się nadmiaru freudyzmu w tego typu wnioskach – moglibyśmy powiedzieć, że wychowanie w otoczeniu kobiet ukształtowało estetykę erotyczną naszego pisarza. Nie tracąc nic z pewnej surowej męskości, nie popadając w zniewieściałości – pozostaje ona przecież subtelna i wrażliwa na rozmaite rejestry. Z jaką przyjemnością czyta się dziś, w epoce wszelkich ekshibicjonizmów i pornografii, które dawno zrezygnowały z jakichkolwiek gier wstępnych, te liryczne sceny miłosne: „Czuli się wtopieni w przepotężną, purpurową (to tylko projekt koloru) muszlę z woni, szmerów, oddechów, smug potu, przenikających się spojrzeń”
Albo taki – subtelnie nacechowany lirycznie – zapis procesu patrzenia na kobiety:
[…] zapuszczał gorące spojrzenie w wykroty różowych piersi, liczył pieprzyki jak rodzynki. Chłonął powiewność sukien, migotliwość i łamliwość kolorów, ich nieustanną przemienność: jeden wielki teatr zwiewny i lśniący. Rozrzutność różu na policzkach, zaskakującą obecność innego koloru szminki na wilgotnych wargach, ciepłą nagość uda, szyję, po której spływała odrobina potu, balet oczu, ileż zapowiadający. Oczy niebieskie, chłonne, bywało, że i żarłoczne na rozkosze świata ekspensjonarek, oczy czarne, mgielne, romansowe i okrutne niegdyś. Oczy zielone, dojrzałych syren, które na nic wielkiego już nie liczą. Tasiemkę biustonosza napiętą na obojczyku. Włosy pachnące lirycznie rezedą i wylęknionymi przylaszczkami
T. Zubiński, Dawno i daleko, s. 195. [26].
Faktem jest jednak, że ta subtelność – silnie obecna w pierwszych tomach opowiadań, w Dawno i daleko, Odlocie dzikich gęsi – zanika prawie zupełnie w późniejszych książkach (nie licząc może Śmierci na prowincji, będącej wszelako swoistą próbą powrotu do krainy lat dziecinnych). Subtelność zostaje tam zastąpiona przez surową męskość i prostackie dość, żeby nie powiedzieć mechaniczne, opisy aktów seksualnych, podbarwione jurnością mężczyzny w późno średnim wieku. Trudno uznać to za atut Rzymskiej wojny i Morza wewnętrznego.
Niezmiennym – na przestrzeni całej twórczości pisarza – wymiarem relacji kobiety i mężczyzny jest za to poczucie odpowiedzialności. Ta troska o kobietę, znów, wydawać się może nieco staromodna, może nawet antyfeministyczna, lecz emanuje z niej jakiś urok. Nawet jeśli, tak jak ma to miejsce w przypadku wielu par sportretowanych przez Zubińskiego – Uxakowski i Wanda w Górach na niebie, Lawenda i Wanda w Burzy pod lasem, Jassmont i Róża w Gościach stołu pańskiego i Odlocie dzikich gęsi – towarzyszy tej trosce pewna szorstkość i niedowład uczuciowości. Taka miłość jest mniej wzniosła, z pewnością mniej harlequinowa – ale chyba bardziej prawdziwa. A mężczyzna nieopiekuńczy, skupiony na sobie przedstawiany jest przez Zubińskiego zawsze jako zakała swego gatunku:
Monika Meyer wyszła za mąż za odpowiednio zamożnego warszawskiego lekarza, dupka, któremu wszystko wychodzi do późnej starości, genetycznie zdrowego i zadowolonego z siebie, ze swoich dowcipów, swoich poglądów. W sumie aktywnego kretynka z pieniędzmi, niebezpiecznego dla kogoś subtelnego przez nadgorliwość i brak taktu
T. Zubiński, Sprawiedliwy w Sodomie [w:] tegoż, Sprawiedliwy w Sodomie, s. 68. [27].
Chciałoby się w tym miejscu powiedzieć coś o życiu uczuciowym autora. Ale czy mieliśmy do niego jakikolwiek dostęp? Czy świadkowie, którzy co nieco o tych sprawach wiedzieli – bo nikt nie wiedział o Zubińskim za wiele, a i pisarz sam chętnie mylił tropy – są w swych relacjach wiarygodni? Czy nie przedstawiają jedynie swojej wersji, mówiącej więcej o ich własnych inklinacjach, niż o uczuciach autora? Ograniczmy się zatem do kilku suchych faktów, tudzież plotek.
Pierwsza żona Zubińskiego, jeszcze z czasów Suchedniowskich, nie była z nim długo. On zaangażowany wtenczas w quasi-polityczną działalność spiskową, ona „chciałaby mieć męża, dzieci, dom, rosół w niedzielę na obiad, w ogródku kwiaty, stałe miejsce w kościele, telewizor, słowem, stabilizację, pewność jutra”
Potem są czasy Solidarności i związana z nimi polska rewolucja obyczajowa. Chwilowe, okazjonalne romanse, które nie zostawiają w człowieku zbyt wielu śladów. W początku lat 90. w Złotowie – miejscowości, w której rozgrywa się akcja Burzy pod lasem, w której pisarz w latach 90. mieszkał i piastował między innymi funkcję inspektora ds. BHP w Zakładzie Energetyki Cieplnej (czego dowiadujemy się z okładki debiutanckiego tomu) – poznaje swoją kolejną żonę, Lilianę Abraham-Zubińską. Z czasem przenoszą się razem do nieodległej Bydgoszczy, gdzie Liliana, także pisarka i poetka, była redaktorką „Akantu”. W końcu zaś lądują w Kielcach, a ich wspólne losy z tego okresu zrekonstruować możemy na podstawie Rzymskiej wojny i Morza wewnętrznego.
Ów schyłek drugiego tysiąclecia – nie były to lata łatwe. Obserwowało się powstające z dnia na dzień fortuny nowych kapitalistów, nowe polityczne kariery (robione wszakże na tę, co i dawniej modłę), wierzyło się w nieograniczone możliwości otwierające się przed chętnymi i utalentowanymi. Wiedziony tą samą nadzieją, a pewnie i sentymentem do rodzinnych stron, Zubiński przyjeżdża do Kielc. Pisze, próbuje wydawać, puka do różnych drzwi, nawiązuje rozmaite znajomości, wykazując przy tym – jeśli wierzyć relacji Zdzisława Antolskiego – rozległe pretensje i fumy, ponieważ „uważał, że jemu się wszystko należy, mieszkanie, praca i druk książek, miejscowi literaci powinni mu służyć i chodzić przed nim na dwóch łapkach”
„Tadeusz ostatnie lata spędził w Hiszpanii, w towarzystwie jakiejś rosyjskiej bizneswoman” – powiada jeden ze znajomych Zubińskiego. Prawdą jest, że pisarz mieszkał przez jakiś czas w kraju, który, obok Anglii, był jedną z mitycznych krain jego dzieciństwa („Wtedy podświadomie zakochałem się w hiszpańszczyźnie, najpiękniejszej mowie po moim polskim języku”
Filip marzył jeszcze o Hiszpanii. Myślał o hanzeatyckiej Rydze i o pewnej Teresie spod Wilna, która od pięciu lat nie mogła się zdecydować. […] Ona – ryżanka w szóstym pokoleniu. Wysoka, wyższa od Filipa, w całości smacznie zbudowana, tak po skandynawsku, mleczno-skórna […]. Oczy duże, bardzo duże, jasne, niebieskie, pogodne, senne, takie jak miewają Rosjanki z Syberii i z północy Rosji
Tamże, s. 7–9. [32].
Czy owa Teresa to właśnie Jelena – o to trzeba by pewnie zapytać kompanów Zubińskiego, którzy wojażowali z nim po terenach Łotwy, Litwy i Estonii. A może jego hiszpańskich przyjaciół, którzy dwa lata po śmierci pisarza składają mu urodzinowe życzenia na Facebooku? Pytać jednak nie będziemy, mając głębokie przekonanie, że ustalanie tych biograficznych tropów wiele nam o Zubińskim-pisarzu nie powie. Bo jak sam lubił powtarzać: „Co chcę o sobie przekazać czytelnikowi, formuję w materiał pisarski. A od wynurzeń, mazgajstwa, wszelkich form ekshibicjonizmu, zwłaszcza emocjonalnego, mam konfesjonał i kobiece piersi…”
Dodać może warto – poruszając się jeszcze przez krótką chwilę po tych grząskich piaskach biografii intymnej, która tylu dziełom literackim narobiła szkody – że ostatni rok życia spędził Zubiński w Katowicach, pomieszkując u siostry, by przed samą śmiercią kupić jeszcze mieszkanie w Warszawie, niby tę wieżę nad północnym morzem.