Nowy Napis Co Tydzień #058 / Tsunami, czyli pokolenie lockdown
Kryzys najszybciej i najmocniej dotyka słabych. Oni też najdłużej wychodzą na prostą. Dla niektórych zawodowa ścieżka nigdy już nie będzie prosta. Za to zawsze pod górkę.
Ola, 27 lat
Pochodzi z małego miasteczka na Warmii. Uczyła się dobrze. Bez kłopotu dostała się na dzienne studia na Uniwersytecie Warszawskim. Do stolicy przyjechała zaraz po maturze. Większy problem niż ze zdobyciem indeksu wymarzonego kierunku (stosunków międzynarodowych) stanowiły finansowe. Rodzice od razu postawili sprawę jasno: pomogą tyle, ile będą mogli, ale musi pamiętać, że w domu zostaje jeszcze dwójka nastoletniego rodzeństwa.
– Od początku wiedziałam, że właściwie mogę liczyć tylko na siebie. Nasza rodzina nie jest majętna. W domu się nie przelewa. Mama pracuje w urzędzie, a tata jako kierowca w piekarni. Nie zarabiają tyle, żeby mogli mnie utrzymać w Warszawie. Liczyłam się z tym, że będę musiała godzić naukę z pracą – opowiada Ola i dodaje, że pierwszą pracę w gastronomii znalazła kilka dni po przyjeździe do Warszawy. – Zatrzymałam się u kuzynki, ale wiedziałam, że muszę zacząć zarabiać, aby wynająć stancję. Rodzice dali mi kilkaset złotych na start. Postanowiłam sobie, że jeśli nie będę musiała, to nie będę wyciągała ręki po pieniądze od nich – dodaje.
Przez pięć lat studiów nie wzięła od rodziców ani złotówki. Jest z tego dumna. Pokazała, że jest dorosła i odpowiedzialna. – To było dla mnie ważne, aby widzieli, że dałam sobie radę. Dzięki temu rodzice mieli też pieniądze na korepetycje i dodatkowe lekcje dla mojego rodzeństwa. Im też udało dostać się na dobre studia – mówi Ola i dodaje, że łączenie pracy z nauką wymagało dużych poświęceń. – Kiedy moi koledzy i koleżanki po zajęciach szli na piwo, ja też biegłam do knajpy, ale nie żeby pić, tylko pracować. Początkowo bałam się sytuacji, że będę musiała obsługiwać znajomych, ale zdarzyło się to tylko raz. Było dużo śmiechu i dostałam napiwek – wspomina z uśmiechem.
Jednak z każdym rokiem Ola traciła wiarę, że kiedyś będzie pracować w zawodzie. Kiedy jej koleżanki i koledzy ze studiów zdobywali pierwsze doświadczenia zawodowe, robili bezpłatne staże, praktyki, łapali kontakty, ona podawała drinki i chodziła z tacą. Po licencjacie nawet wahała się, czy warto robić magisterkę. – Ale rodzice się uparli. Przekonali mnie, żebym skończyła to, co zaczęłam. Mówili, że magister to zawsze magister. Tyle tylko, że pracując nie miałam dużo czasu na pisanie pracy dyplomowej. Obroniłam się dopiero w zimie, kiedy moi znajomi zarabiali już pierwsze pieniądze w prawdziwych pracach. Ja ciągle tkwiłam w tej byle jakiej, tymczasowej, studenckiej – mówi.
Jednocześnie zarobki w gastronomii były niezłe. Ola zdradza, że bez kłopotu i specjalnego zaciskania pasa było ją stać na wynajęcie kawalerki w pojedynkę i miejskie rozrywki; wyjście do kina, czy na miasto ze znajomymi. Wprawdzie oficjalnie jej pensja nie przekraczała minimalnej, ale nieoficjalnie przekraczała średnią krajową. – Większą część wypłaty dostawałam w kopercie, pod stołem. To był standard. Z tego, co wiem, cały zespół był wynagradzany w ten sposób. Do tego dochodziły też nieksięgowane nigdzie napiwki, a pracowałam w modnej restauracji. Na dobrej zmianie wpadała dodatkowa stówka albo dwie. Miałam miesiące, że zarabiałam więcej niż moi rodzice razem wzięci – mówi Ola i przyznaje, że między innymi z powodu zarobków trudno było jej odejść z pracy w restauracji. – To była praca „na stałe”, choć nową umowę dostawaliśmy co miesiąc. Nie czułam się niepewnie, bo wiedziałam, że szef mnie docenia. A kiedy widział, że dobrze pracujesz, nie obijasz się, jesteś sumienny, to można było być pewnym zatrudnienia. Na studiach nie przeszkadzało mi, że miałam taką umowę, bo dostawałam więcej „na rękę”, a potem przywykłam do „śmieciówki”. Nie mogłam narzekać, bo stali pracownicy mieli nawet nieformalny urlop – dwa tygodnie płatnego bez przychodzenia do pracy.
Kiedy pandemia koronawirusa dotarła do Polski, Ola nie sądziła, że po chwili cała gastronomia stanie. Jednak wystarczyło kilka dni, aby wirus zamroził całą gospodarkę. – Pamiętam ten dzień, kiedy dowiedziałam się, że nie mam już pracy. Nie byłam wtedy na zmianie. Dostałam tylko SMS, że restauracja do odwołania jest zamknięta. Zadzwoniłam do szefa, a on mówił, że skoro nie zarabia, to nie może trzymać pracowników na darmo. Mówił to w taki sposób, że początkowo nawet mu współczułam, bo to przecież on został z kosztami za najem lokalu, ratami leasingu na sprzęt. Dopiero potem dotarło do mnie, że zostałam bez środków do życia. Weszłam na konto. Miałam jakiś oszczędności. Na miesiąc albo dwa przy trybie super oszczędnym, ale nie więcej – opowiada Ola.
Tak jak Ola z dnia na dzień bez środków do życia w dobie pandemii mogło zostać w Polsce nawet 2,6 miliona pracowników.
Połowa z nich to osoby zatrudnione na umowach śmieciowych. W naszym kraju jest ich około 1,3 miliona. Umowy te nie zapewniają pracownikom nie tylko płatnych urlopów czy zwolnień lekarskich, ale także wypłat na czas wstrzymania pracy w związku z COVID-19. Druga połowa to „samozatrudnieni”, którzy są często zmuszani do prowadzenia własnej działalności, choć de facto świadczą usługi tylko jednemu zleceniodawcy. W chwili zamożnienia gospodarki i wstrzymania prac w wielu firmach również i oni znaleźli się w fatalnym położeniu, zostając bez zleceń, a więc i bez wynagrodzenia.
Za marzec Ola dostała tylko oficjalną wypłatę – bez koperty pod stołem. Napiwków za drugą część miesiąca też nie było. – Opłaciłam czynsz za kwiecień i maj, bo dach nad głową to podstawa. Potem tego żałowałam – mówi Ola. – Myślałam, że szybko znajdę pracę, ale wtedy wszyscy zwalniali. Siedziałam w domu i całe dnie przeglądałam ogłoszenia. Wysyłałam CV, ale doświadczenie miałam tylko z gastro, a cała branża stała i zwalniała. Na rządową pomoc nie mogłam liczyć, bo wniosek mógł złożyć tylko szef. Obiecał, że to zrobi, ale potem przestał odbierać telefony. Potem dowiedziałam się, że wcale tego nie zrobił – dodaje.
W takiej sytuacji jak Ola znalazło się ponad milion pracowników w Polsce. Chociaż w 2018 roku aż 1,3 miliona osób było zatrudnionych wyłącznie na umowach cywilnoprawnych, to do 23 czerwca do ZUS trafiło tylko nieco 250 tysięcy wniosków o postojowe. Dlaczego tak mało? Bo wniosek o pomoc państwa w pierwszych miesiącach pandemii mógł złożyć wyłącznie pracodawca. A ten zwykle tego nie robił w obawie przed późniejszymi kontrolami
„Musiałam ograniczać wydatki na jedzenie”
Jednak zanim u Oli doszło do „potem”, było „teraz” i wyglądało tak, że oszczędności bardzo szybko zaczęły topnieć. Uznała wtedy, że będzie kupowała tylko najpotrzebniejsze produkty – bez żadnych szaleństw i niepotrzebnych wydatków. Po dwóch tygodniach postanowiła, że rezygnuje z lepszych kosmetyków – w końcu i tak siedzi głównie w domu. Po dwóch kolejnych z jej finansami było już tak źle, że zdecydowała jadać kolację co drugi dzień.
– Tłumaczyłam to sobie, że to zdrowo i że wreszcie schudnę kilka kilogramów, ale na początku maja było już tak krucho z kasą, że musiałam ograniczać wydatki na jedzenie i już całkiem zrezygnować z kolacji. Nie wiem, czy to stres, czy co, ale nic nie schudłam – mówi Ola i dodaje, że męczyła ją bezczynność. – Szukałam pracy, ale tylko mnie to frustrowało, więc uciekałam w Internet. W mediach społecznościowych wszyscy znajomi nie robili nic, tylko marudzili, że muszą pracować z domu. Wielka mi udręka. Myślałam: spróbujcie mniej jeść.
W połowie maja Ola miała na koncie dosłownie grosze. Pękła i zadzwoniła do rodziców. Wypłakała się do słuchawki, że chyba będzie musiała do nich wrócić, bo nie ma na czerwcowy czynsz. U nich też się nie przelewało, ale oboje wciąż pracowali i dostawali pensje. – Kiedy mama usłyszała, jak żyję popłakała się. Natychmiast wysłała mi pieniądze. Tym razem zaczęłam od zakupów spożywczych. Ugotowałam porządny obiad. Wiedziałam, że jak zapłacę czynsz, to znowu będę głodować do końca miesiąca. Na szczęście właściciel zgodził się, żebym zapłaciła połowę. Powiedział: oddasz, jak się odkujesz – opowiada Ola. – To był mój szczęśliwy dzień, bo pierwszy raz ktoś odpowiedział na moją aplikację. Praca w sklepie internetowym, przy pakowaniu i wysyłce. Nic ambitnego. Pensja mniejsza, niż miałam w gastro, ale przynajmniej w pełni legalna. Przed koronakryzysem nie brałabym jej nawet pod uwagę, ale teraz zgodziłam się od razu.
Pod koniec maja rząd odmroził restauracje. Wiele z nich nie przetrwało lockdownu, ale lokal, w którym pracowała Ola, ocalał. Przynajmniej tak wynikało z tego, co mówił jej szef. – Zadzwonił do mnie, jakby nigdy nic, z propozycją pracy. Mówił, że knajpa znowu rusza i że jest robota. Mówił o tym takim tonem, jakbym miała być mu wdzięczna, że chce mnie z powrotem. Postawiłam warunek: umowa o pracę i to od razu na czas nieokreślony, bo na drugi raz, to chcę mieć okres wypowiedzenia, może odprawę, a przecież kilka okresów próbnych to przez te wszystkie lata u niego przerobiłam. Odpowiedział, że teraz to przecież niemożliwe, ale że dostanę etat, jak tylko biznes się rozkręci i wszystko będzie po staremu. Odmówiłam, bo tyle się słyszy o drugiej fali pandemii. Pierwsza była jak tsunami. Nagła i niespodziewana. Zalała mnie po szyję. O mało mnie nie zatopiła. Utonęłabym, gdyby nie rodzice. Tylko dzięki nim skończyło się na głodówce. Nie chcę tego powtarzać – kończy Ola.
Pokolenie lockdown
Kryzys związany z pandemią koronawirusa ujawnił nie tylko skalę prekaryzacji wielu sektorów polskiej gospodarki, które oparte są na umowach śmieciowych, ale sprawił także, że utrudnione wejście na rynek pracy będzie miało całe pokolenie młodych osób. Eksperci Międzynarodowej Organizacji Pracy uważają, że to właśnie ta grupa – określona mianem „pokolenia lockdown” – najboleśniej odczuje skutki pandemii
Marcel, 25 lat
Jedną z takich osób może być Marcel, który skończył studia z architektury we wrześniu 2019 roku. Właściwie na drugi dzień po obronie dostał pierwszą umowę o pracę w dużym biurze architektonicznym. Opowiada, że wcześniej przez kilka miesięcy miał płatny staż w tej samej firmie. Sprawdził się, więc po dyplomie obiecano mu stałą umowę.
– Oczywiście zaczynałem od najniższego stanowiska. W tej branży bardzo ważne jest doświadczenie i hierarchia, ale mi to nie przeszkadzało. Praca była spełnieniem moich marzeń. Starałem się i byłem chwalony. Szefowa już na początku drugiego miesiąca pracy na umowie w tajemnicy powiedziała mi, że nie muszę się przejmować przyszłością. Mówiła, że przedłużą mi umowę o kolejne trzy miesiące, abym szybko dostał umowę na czas nieokreślony. Odbierałem to jako wdzięczność za moją sumienną pracę, bo przecież mogliby terminowe umowy przedłużać nawet do trzech lat. Czułem, że jestem w dobrym miejscu – opowiada Marcel i dodaje, że pod koniec zeszłego roku zgodnie zapowiedzią jego umowa została przedłużona na kolejne trzy miesiące.
Od kwietnia miał dostać kolejną umowę – na czas nieokreślony. Wspomina, że kiedy w lutym rozmawiał o tym z przełożoną uspokoiła go. Mówiła, żeby się nie martwił. – Przyszedł marzec. Minął jeden tydzień, potem drugi i trzeci – i nic. Widziałem, że sytuacja jest napięta, bo wszyscy obawiali się wirusa, dlatego na początku nie chciałem wcinać się ze swoją umową. W końcu byliśmy dogadani. Jednak w ostatnim tygodniu nie wytrzymałem i wprosiłem się do gabinetu szefowej. Nie miała dla mnie dobrych wiadomości. Mówiła, że biuro straciło kilku ważnych klientów. Inni przestali płacić i odbierać zamówione projekty. Pamiętam, że powiedziała: „żałuję, ale nie możemy teraz utrzymać twojego stanowiska”, a potem właściwie przestałem słuchać. Niewiele pamiętam z reszty tego spotkania – opowiada.
Z biura musiał odejść nie tylko Marcel, ale i kilku innych pracowników. – Tyle tylko, że oni mieli doświadczenie. Co najmniej 5–6 lat pracy w zawodzie. Wiadomo, że szukając pracowników, najpierw wybiorą ich, a nie mnie. Ja na ich tle byłem żółtodziobem – mówi.
„Szukam pracy, jakbym znowu był studentem”
Marcel szukał pracy całą wiosnę. Wysłał dziesiątki CV, ale na ani jedno nie dostał odpowiedzi. W czerwcu postanowił zmienić taktykę. W aplikacji zaczął zaznaczać, że nie musi mieć stałej umowy. Wybierał też o wiele niższe widełki wynagrodzeń. – Przed wirusem na pewno nie miałbym aż takiego problemu ze znalezieniem pracy. Pandemia sprawiła, że dopiero gdy znacznie obniżyłem swoje oczekiwania i wymagania, to zacząłem dostawać jakiekolwiek sygnały zwrotne na moje aplikacje. Wcześniej mogłem stawiać warunki, teraz musiałem przyjąć cokolwiek – mówi, kiedy rozmawiamy na początku lipca. Dodaje, że pandemia koronawirusa zawodowo cofnęła go w czasie. – Jakbym znowu był studentem i szukał biura, które łaskawie przyjmie mnie na bezpłatne praktyki, a ja będę z wdzięczności całował ich po rękach – dodaje.
Wirus popsuł nie tylko jego plany zawodowe, ale i prywatne. Wiosną 2018 roku Marcel oświadczył się swojej dziewczynie – Karolinie. Ślub i wesele zaplanowali właśnie na początek czerwca 2020 roku. – Po Wielkanocy musieliśmy zdecydować, czy bierzmy ślub praktycznie bez wesela i gości, tylko w bardzo wąskim gronie, czy też przekładamy na przyszły albo i kolejny rok. Wybraliśmy to drugie, bo restrykcje były takie, że nie moglibyśmy mieć takiego wesela, jakie chcemy. Wyszło dobrze, bo zaoszczędzone na ślub pieniądze pozwalały nam nie martwić się pandemiczną teraźniejszością, kiedy na horyzoncie nie było żadnej pracy – zdradza Marcel.
Przyznaje jednak, że z drugiej strony wszystko to przesuwa o kilka lat ich plany dotyczące założenia rodziny. Mówi, że jeszcze na początku tego roku byli pewni, że zaraz po weselu i podróży poślubnej będą starać się o kredyt mieszkaniowy, a potem o dziecko. – Jesteśmy ze sobą na tyle długo, że nie chcieliśmy czekać. Szczególnie, że warunki były sprzyjające. Karolina ma umowę na czas nieokreślony, więc będzie miała wszystkie świadczenia po porodzie. Ja po wakacjach też miałem mieć stałą umowę i solidną podwyżkę. Taka stabilizacja sprzyja poważnym decyzjom – mówi Marcel i dodaje, że obecnie nikt nawet nie chce myśleć o dziecku. – Gdyby nie oszczędności na wesele, przy naszych obecnych dochodach mielibyśmy problem ze spłatą raty kredytu mieszkaniowego, więc dobrze, że go nie mamy. Wynajmujemy kawalerkę i będziemy czekać, aż sytuacja się ustabilizuje. To nie czas na dziecko. Nie wyobrażam sobie, że kładę je spać, a rano dostaję telefon, ze mam się wyprowadzać. A tak czasem jest przy najmie. Jeśli jesteś studentem, to wszystkie swoje rzeczy spakujesz w torbę i większy plecak, ale jeśli chcesz mieć rodzinę, to musisz mieć najpierw swoje miejsce – dodaje.
Pod koniec naszej rozmowy pokazuję Marcelowi wyniki badań przytoczonych przez dr. Jakuba Sawulskiego. – Pasuje jak ulał. Tyle tylko, że ja nie palę i właściwie nie piję alkoholu. To może nie wpadnę w nałóg – śmieje się. – Ale reszta się zgadza. Mam 25 lat, a jak o tym wszystkim myślę, to czuje, że zaczynam siwieć.
Tomasz, 40 lat
Z zawodu jest operatorem żurawia. W czasie pandemii koronawirusa najpierw obcięto mu pensję, a potem zwolniono. Drugi miesiąc nie może znaleźć pracy.
Na żurawiu zaczął pracować pięć lat temu. Wcześniej pracował na dole. Był budowlańcem. Zmienił fach, bo miał wyższe aspiracje. Chciał wykonywać bardziej odpowiedzialną robotę, z większym prestiżem i zarobkami. Doświadczenie operatora to też dobra karta przetargowa w razie emigracji. – Gdybym musiał wyjechać, to nie na najniższe stanowisko – mówi Tomasz i dodaje, że dotąd nie musiał wyjeżdżać. – Jestem specjalistą. Uczciwie pracuję, więc nie miałem problemów z brakiem zajęć – dodaje.
Problemy zaczęły się, gdy Tomasz zaczął w filmach publikowanych na YouTube pokazywać, jak wyglądają warunki pracy na żurawiu. A te bywają ekstremalne. – W lecie człowiek siedzi przez wiele godzin w upale w nagrzanej puszcze, o klimatyzacji można zwykle tylko pomarzyć. W zimie przeraźliwe zimno i wiejący chłodem wiatr. Do tego brak przerw. Zwykle oficjalnie przysługuje 15 minut na 8 godzin pracy, ale zanim człowiek zejdzie na dół i wejdzie na górę, to jest po przerwie. Dlatego wielu nie schodzi i sika w butelkę – mówi Tomasz i dodaje, że operatorzy zmagają się z ciągłą presją. – Przepisy zabraniają transportowania towarów, kiedy mocno wieje, ale kierownicy budowy często mają to gdzieś. Mobbing jest powszechny. Codziennością jest też presja na wynik. Niby operator pracuje na godziny, ale ci na dole na akord. Chcą robić jak najwięcej i jak najszybciej. Problem w tym, że nie ma jednej ekipy, ale na przykład pięciu podwykonawców. Każdy ciągnie w swoją stronę. Kłócą się o dźwig. Kolejna rzecz to długie godziny pracy. Oficjalnie 8 godzin, ale standard to 10 lub 12, a i tak większość pracuje dłużej, nawet po 17 godzin dziennie, bo coś się zepsuje, bo trzeba czekać na beton. Zawsze jest jakiś powód. Dlatego wyrabianie po 300 godzin w miesiącu to norma, a znam przypadki po 400 godzin i więcej. Jak ktoś chce pracować przepisowo po 8 godzin, to ma małe szanse, że go zatrudnią. Jest tak, że albo robisz dużo, albo nie masz pracy – opowiada.
Tomasz w swoich filmach opowiadał o szeregu nieprawidłowości. Kiedy poruszył temat nieprzestrzegania przepisów BHP w swojej firmie, dostał ultimatum: albo kasuje film, albo traci pracę. Wybrał to drugie. Nowe zajęcie znalazł szybko, ale i tam nie brakowało typowych dla branży problemów. Jednym z najważniejszych była umowa. – Pracowałem na pełny etat, ale na umowie miałem jedną czwartą. Robiłem 160 godzin w miesiącu, a oczekiwania były, abym robił dwa razy tyle. Oczywiście nie zgodziłem się, bo jak o coś walczę, czyli o swoje prawo do odpoczynku, to nie mogę jednocześnie robić czegoś wbrew temu – mówi Tomasz i dodaje, że forma zatrudnienia wybrana przez pracodawcę nie gwarantowała mu ani płatnego urlopu, ani składek na emeryturę, ani zwolnienia lekarskiego w razie choroby. – Żadnych praw pracowniczych poza prawem do zapierdalania – śmieje się Tomasz.
Kiedy do Polski zawitała pandemia, Tomasz znowu usłyszał ultimatum: obcięcie pensji albo zwolnienie. – Wcześniej przez lata trwała walka o podniesienie zarobków nieco ponad stawkę minimalną. Udało się to niedawno, a przy koronawirusie od razu wrócono do poprzednich zarobków. Kierownictwo tłumaczyło, że musi ciąć, bo musi oszczędzać i przygotować się na nadchodzący kryzys. Mieli obciąć stawki o 2–3 złote na godzinę, a obcięli o 5–6 zł. Teraz zarobki operatora dźwigu to 17–21 złotych „na rękę”, ale na tą drugą może liczyć tylko bardzo doświadczony operator – mówi Tomasz i dodaje, że zgodził się na obniżkę pensji, bo nie miał wyboru. Jednak niebawem i tak stracił pracę. – W kwietniu opublikowałem film, w którym pokazywałem, że na budowie w innym mieście żurawie mojej firmy pracowały bez odbiorów Urzędu Dozoru Technicznego. Kazano mi usunąć film albo znajdą kogoś na moje miejsce. Nie usunąłem, więc musiałem odejść – dodaje.
Tomasz podkreśla, że jego historia może sprawiać wrażenie, że wszyscy operatorzy tak samo „stawiają się” pracodawcom i mocno walczą o swoje. – To mylne wrażenie. Ja nie jestem reprezentatywnym pracownikiem żurawia. Większość, jeśli dostaje ofertę nie do odrzucenia, to potulnie schyla głowę i robi, co im się każe. Jak im pracodawca mówi, że obetnie pensje, to oni się godzą, a jak mówi, żeby pracować po 16 godzin dziennie, to pracują. Ba, niektórzy sami teraz walczą o dodatkowe godziny, łamiąc wszelkie normy, bo po obcięciu stawek mniej zarabiają. Żeby przynieść do domu tyle, co wcześniej, muszą pracować jeszcze więcej – mówi Tomasz i dodaje, że nie wymaga od innych heroicznych postaw. – Rozumiem, że każdy ma inną sytuację. Często życie zmusza do tego, aby godzić się na wszystko – dodaje.
„Druga fala będzie oznaczała dramat milionów osób”
Tomasz nowej pracy w zawodzie zaczął szukać zaraz po tym, jak trafił na bezrobocie. Mówi, że ze względu na typ umowy nie należała mu się tak zwana kuroniówka, więc nie miał na co czekać, szczególnie, że utrzymanie domu i rodziny spoczęło tylko na barkach jego żony. W podobnej sytuacji jak Tomasz w dobie rosnącego bezrobocia w Polsce jest zdecydowana większość osób, które tracą źródło utrzymania. Na zasiłek (wynosi on od 600 do 880 zł) może liczyć bowiem mniej niż co piąta zwolniona osoba
– Czy zmiana zawodu mogłaby pomóc? – powtarza moje pytanie Tomasz. – Możliwe, że nie będę miał wyboru, ale przebranżowienie nie sprawi, że nagle dostanę lepsze warunki. Nie ma żadnej gwarancji, że trafię w lepsze miejsce. Wręcz przeciwnie. Mógłbym na przykład zostać kierowcą, bo ludzie kupują teraz wszystko przez Internet, potrzeba więc kurierów, ale będę wtedy zaczynał od zera. Z zerowym doświadczeniem dostanę najniższą możliwą stawkę na umowie zlecenie, a więc znowu bez składek i urlopu. Bez stabilizacji i żadnej pewności, że z dnia na dzień znowu nie stracę pracy. Warunki zatrudnienia będą takie same albo gorsze, a pieniądze to na pewno mniejsze, bo startuję z innego poziomu – mówi.
Tomasz obawia się drugiej fali koronawirusa. Jego zdaniem będzie oznaczała dramat milionów osób takich jak on. – Ludzie będą w desperacji. Aby przetrwać, będą musieli godzić się na jeszcze gorsze warunki pracy: bez umów, na czarno i bez stawki minimalnej. Jeśli jesienią znowu zablokują gospodarkę i zamkną granice, to nawet nie będą mieli dokąd uciec. Druga fala dobije ten kraj i tutaj żadne tarcze nie pomogą. Jeśli ktoś będzie chciał przeżyć, to będzie musiał rypać jak chłop pańszczyźniany. To nas cofnie do XVI wieku – mówi smutno.
Grzegorz, 36 lat
Grzegorza pandemia koronawirusa przeniosła do XXI wieku. Od ponad 10 lat pracuje w korporacji. Jest pracownikiem średniego szczebla. Zajmuje się internetowym marketingiem. Jego firma zatrudnia ponad 200 osób. Na ryzyko zakażeń zareagowała błyskawicznie, wysyłając cały zespół na tak zwany home office, czyli pracę zdalną.
– Do naszej siedziby w centrum przychodził chyba tylko prezes. Podobno, aby odebrać korespondencję, ale może nudziło mu się w domu – mówi Grzegorz i dodaje, że może uznać się za szczęściarza, bo w jego korporacji nie było zwolnień. – Firma skorzystała z tarczy. Nieco obcięto nam pensje, ale zyskaliśmy gwarancję zatrudnienia. Można narzekać na mniejsze pieniądze, ale ja uważam, że miałem dużo szczęścia, bo wielu moich znajomych pracujących na przykład na B2B szybko straciło pracę. Doceniłem moją stałą umowę o pracę – dodaje.
Największą zmianą była praca z domu. Wcześniej w jego firmie nie było takiej praktyki. Godziny były sztywne. Osiem z przerwą na lunch. Grzegorz wspomina, że w pierwszych dniach panował chaos. Nie każdy miał na czym pracować. Więc firma dostarczyła laptopy, myszki, a nawet biurka i krzesła. Ustalono jasne zasady komunikacji, a zebrania odbywały się na wideokonferencjach. – Realizowaliśmy swoje zadania. Osiągaliśmy cele zgodnie z założeniami i budżetem, więc wydawało się, że możemy być spokojni, ale panował niepokój, szczególnie wśród szefostwa. Zmieniło się ich zachowanie, kiedy nie mogli widzieć tego, jak pracujemy – mówi Grzegorz i dodaje, że krok po kroku zaczęto wprowadzać kolejne sposoby kontroli pracy zdalnej.
Najpierw szefowie dzwonili i sprawdzali, jak szybko pracownik odbierze telefon. Jeśli nie oddzwonił, po chwili mogli podejrzewać, że nie zajmuje się tym, za co mu płacą. Potem zaczęli wyrywkowo wysyłać e-maile, a jeśli ktoś nie odpisał w ciągu kilkunastu minut, to dostawał reprymendę. – Dzwonienie było dla nich kłopotliwe, bo muszą dzwonić z czymś, o coś zapytać, o coś prosić, a e-mail z byle bzdurą czy dawną sprawą zawsze można wysłać. Ponieważ ludzie naprawdę pracowali i czasem nie mieli czasu na ciągłe odpisywanie i odbieranie telefonów, oficjalnie wprowadzono obowiązek raportowania co dwie-trzy godziny. O ósmej trzeba było napisać, co dziś będziemy robić, a potem w wyznaczonych godzinach trzeba było zdać raport, co już udało się zrobić. Nonsens i strata czasu, ale może tak akcentowali swoją obecność i pokazywali prezesowi, że są potrzebni. Może obawiali się utraty kontroli? Bo gdy byli w biurze, to widzieli czy ktoś pracuje, czy nie. Domyślam się, że wyobraźnia podpowiadała im wizje tego, jak się obijamy, śpimy albo wykonujemy domowe obowiązki w czasie pracy – mówi Grzegorz.
Po dwóch tygodniach i na to znaleziono sposób. Na firmowym sprzęcie zainstalowano oprogramowanie, które śledziło ruch myszki. Wystarczyło, że człowiek odszedł od komputera na dłużej niż kilka minut i ekran wygasał, a szef dostawał sygnał, że jego pracownik nic nie robi. – Wtedy taka osoba od razu dostawała telefon. Już nie z pytaniem o jakąś niby ważną sprawę, ale z ochrzanem i pretensjami, że nie pracuje. A często okazywało się, że ktoś siedział w WC albo zmieniał dziecku pieluchę. Tego przecież nie unikniesz, pracując z domu – opowiada Grzegorz i dodaje, że jeszcze większą kontrolę pracy wprowadziły kolejne aplikacje. – Nie dość, że trzeba było pilnować, aby ekran nie wygasł i ruszać myszką, nawet jeśli akurat nic nie było do roboty, to trzeba było uważać, na jakie strony się wchodzi, bo okazało się, że komputery wysyłają historię naszych przeglądarek oraz zrzuty z ekranu do kierownictwa. Jeśli wyszło, że ktoś wchodził na jakieś głupie strony, to była podstawa nawet do dyscyplinarki – dodaje.
„Metody kontroli pozostały”
W czerwcu zespół Grzegorza wrócił do pracy w biurze. Ale niektóre metody kontroli pozostały. – Kiedy pracowaliśmy zdalnie, to taka inwigilacja była jeszcze do wytłumaczenia, ale wszyscy myśleliśmy, że po powrocie wszystko będzie po staremu. Niestety, zainstalowane programy do zrzutów ekranu i historii przeglądarek zostały póki co na stałe – opowiada Grzegorz i dodaje, że choć większości pracownikom to się nie podoba, to nikt nie protestuje. – Każdy teraz drży o pracę, bo do biura część osób już nie wróciła. Zostały zwolnione, a właściwie nie przedłużono z nimi okresowych umów. Nikt do końca nie wie, co będzie jesienią, kiedy rządowa tarcza się skończy. Już teraz słyszymy plotki, że niższe pensje zostaną z nami na stałe. Mogą być też kolejne cięcia w ludziach – mówi.
Grzegorzowi przeszkadza, że wszystkie te decyzje są podejmowane bez wiedzy pracowników. Twierdzi, że wcześniej zespół był traktowany po partnersku, ale to się zmieniło. – Nigdy wcześniej nie mieliśmy takich problemów. Firma co roku miała świetne wyniki finansowe. Ciągle zatrudnialiśmy, a nie zwalnialiśmy. Teraz zamiast wartością staliśmy się kosztem – mówi Grzegorz i dodaje, że w jego firmie nie działają związki zawodowe. Taka sytuacja to norma w polskich przedsiębiorstwach. Członkostwo w związkach deklaruje tylko 5 procent Polaków
– Nikt u nas nie myślał o związkach zawodowych. Sam uważałem, że nie były potrzebne, a teraz to by się przydały. Mielibyśmy prawo być przy stole, gdzie zapadają decyzje. Negocjować grupowo, a nie w pojedynkę. Wywalczyć wyższe odprawy czy mniejsze cięcia. Tylko, że teraz to nikt się nie odważy.