Nowy Napis Co Tydzień #067 / Rejestr dni
Lubię wziąć z półki dziennik literacki i otworzyć gdzie bądź. Jak teraz: Dom nad Oniego Mariusza Wilka, a tam cudny fragment:
Nie nadążam… W żaden sposób nie mogę nadążyć – w tym dzienniku – za życiem, które wiodę poza nim. Ono przecieka przez daty – utrwalone na piśmie – i póki jeden dzień uważnie wyciągam w słowach, cała czereda ich znika bez śladu. Jakby sczezła w odmęcie Oniego. A przecież z drugiej strony patrząc, nigdzie nie żyję tak intensywnie jak właśnie tutaj – w tym dzienniku (zapis z 31 sierpnia 2004 roku).
Rzeczywiście, nigdzie nie żyje się tak intensywnie, jak w diariuszach, jak w listach pisanych wciąż piórem, na kartce, nieraz do późna w nocy. Nie wierzę mailom – raz przeczytane, nie należą do mnie, ale do systemu. List jest prywatny, jest ważny: to część czasu i życia drugiej osoby. Tak, list ma dużo z relikwii. A dziennik literacki – dzieło sprzedane oczom zbyt wielu, wystawione na zranienie, obliczone na skandal, zanurzone w wiecznym rozważaniu/zapatrzeniu Narcyza? Dziennik jest zawsze prywatny. Raz, że od momentu ukazania się osobistych zapisów w postaci książki staje się bardziej mój niż autora. Noszony w moim plecaku, z podkreśleniami, z listem jako zakładką. Dwa, że dziennik literacki jest przeznaczony dla wąskiego grona odbiorców; to nie spowiedź celebryty. I po trzecie, diariusz taki nastawiony na wyzwanie, niemal dialog. Choćby przeczytany po wielokroć, choćby skomentowany cudzą ręką krytyka i historyka literatury, dziennik zawsze przynależy bardziej do czytelnika. Te prywatne zapiski to dzieło otwarte w czystej postaci: zmieniające się wraz z czytelnikiem, jego życiem i doświadczeniem blizn, ciągle zaskakujące możliwością innego odczytania. Słowem: żywioł życia zamknięty pomiędzy okładkami. Wchodzisz weń, by o sobie zapomnieć w powodzi cudzego życia. Wychodzisz zeń z sobą odzyskanym. Paradoks dziennika.
Nigdzie nie żyje się tak intensywnie jak w dzienniku. Niczego nie czyta się tak intensywnie, jak dziennika.
Zacząć w innym miejscu
Dziennik nie zaczyna się od pierwszego zapisu. Otwierające zdania zdają się być próbą głosu, ćwiczeniem ręki. Data, widok za oknem, przymierzanie twarzy. Pierwszy zapis jest opisem tego, co teraz i tu: biurko, pogoda, drzemiący głód. Nic nie zapowiada doświadczenia, w którym czytelnik ma mieć swój udział. Pierwszy zapis to kamień rzucony w wodę – jego powolne kręgi dotkną autora i czytelnika kilkanaście, kilkadziesiąt stron dalej.
Pierwszy zapis jest próbą głosu, ale także próbą czasu. Diariusz powinien wiernie rejestrować naprzemienny pochód dni i nocy, jednak za nic ma czas. Dziennik najczęściej zaczyna się w zupełnie innym miejscu. Andrzej Bobkowski, pierwsza strona, pierwsze zdania – 20 maja 1940: „Cisza i upał. Paryż opustoszał i pustoszeje z dnia na dzień. Odbywa się to jednak jakby po kryjomu. Ludzie wyjeżdżają chyłkiem, zapewniając do ostatniej chwili, że «my się nie ruszamy»”. Szkice piórkiem zaczynają się w rzeczywistości od wpisu pod datą 25 listopada 1940, po ponad 150 stronach lektury i kilometrach, których nikt nie zliczy:
Zapaliłem dziś w piecyku i siedziałem po ciemku, patrząc w rozjaśnione ogniem okienko z miki. Jeszcze ciągle nie mogę przeboleć tych spalonych zeszytów, czasopism polskich. Bohaterowie! P. wiedzieli, że piszę. Po wejściu Niemców do Paryża kazali Basi wszystko spalić. Ze strachu. […] Pilnowali, żeby Basia zrobiła to przy nich. Wydarła z tych zeszytów kilkanaście kartek. Zostało ich w sam raz tyle, ile we mnie z mojej przeszłości. Niczego nie odtworzę i nie chcę nawet odtwarzać.
Nawet tytuł miał być inny: Bobkowski żartował, że swój dziennik wyda po wojnie i zatytułuje Wojna i Spokój. Czytając Bobkowskiego wchodzimy w życie i splecioną z nim literaturę, które zaczynają się od straty. Coś było przed, na początku, jednak nie sposób tego odzyskać. Ten właściwy, pierwszy zapis to pole bezradności: sąsiedzi wiedzieli, że pisze, zmusili żonę pisarza, aby zniszczyła – przy nich! – twórczość męża. Zupełnie jak opis gwałtu. Jak długo może boleć pisarza takie wspomnienie, przy rozpalaniu ognia w piecyku? Jak długo pamięta człowiek? Jak pamiętliwy jest ogień, a jak cierpliwy papier? Nie zastaniemy zbyt długo siedzącego Bobkowskiego przy kominku. Rozpamiętywać, co wziął ogień? Bobkowski odcina się od literatury, która nie idzie w parze z życiem. To życie jest ciekawsze, życie ma być przed pisaniem. Trzeba bardziej żyć, niż bardziej pisać. Co wziął ogień – to jego, ale życie należy do Bobkowskiego. Czy będą to Wyrwane strony Józefa Czapskiego, czy Dziennik pisany nocą Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, powtarza się to jak mantra: to, co teraz piszę – to, co teraz czytasz – jest próbą zaczęcia raz jeszcze. Wcześniej coś było, nie dotrwało – wojna, głupota, ogień. Sławomir Mrożek pod datą 16 października 1968 roku umieszcza zapis:
Dwadzieścia lat temu zacząłem pisać mój dziennik, najpierw spalony, zaniedbywany, prowadzony, jeśli prowadzony, nieszczerze, nawet w granicach możliwości. Moje ostateczne odejście od Polski jest tylko znakiem całkowitego przekręcenia się mojego wewnętrznego wyglądu (piszę: wyglądu, reszta mojego środka, niestety, zostaje ta sama). Zmienia się mój model, jego już właściwie nie ma. Nic nie przychodzi mi do głowy na jego miejsce. Smutno pomyśleć, że przez całe życie nie stałem się niczym innym, niż tym, którym byłem na początku, a którego wtedy nie było.
Pisząc to ma 40 lat, od 5 lat pozostaje zdecydowanie poza granicami kraju, od kilku lat próbuje się wyzwolić spod ciężaru Tanga, dzieła swego życia, i napisać coś nowego. Pisze za to Dziennik.
Pomiędzy tym, co było kiedyś, a tym, co jest teraz, jest jeszcze inny diariusz rozpisany nerwowym krokiem po płytach chodnika. Dziennik pragnień i zazdrości, przyrzeczeń składanych sobie.
Otrzymujemy zawsze fragment, zanurzony w czasie moment.
W krainie zapisanych dni
Sławomir Mrożek zaznacza na wstępie: „Ten Dziennik nie był pisany do wydania”. Otrzymujemy zatem diariusz w stanie surowym, z wszelkimi chropowatościami faktury. Pisarz zmęczony, pisarz radosny, pisarz bełkoczący i prawiący mądre rzeczy. Wściekłość, udręka, ekstaza, maligna. Pokój własny, hotelowy, z hałasującym sąsiadem za ścianą, z widokiem lub bez. To specyficzny typ zapisu kronikarskiego, daleki od świadomej autokreacji charakterystycznej dla Dziennika Gombrowicza. Bliżej tu do kategorii dzienników, które – zapożyczając termin od Agnieszki Tomasik – stały się arcydziełami nienapisanymi. Andrzej Kijowski przez całe życie pragnął napisać powieść, a niejako zamiast niej, trochę z przypadku, trochę nieoczekiwanie wobec samego siebie, po latach z zapisków i notatek, złożył mu się Dziennik. Wielu pisarzy – Sándor Márai, Herling-Grudziński, Czapski – wyzna na kartach swych diariuszy, że to właśnie one, a nie planowane powieści, które podbiją świat, przynosząc nieśmiertelną chwałę i spory zarobek, są ich dziełami najważniejszymi.
Dzienniki literackie to gatunek niezwykle kapryśny. Rejestruje skrupulatnie czas, a jednak unieważnia pręgierz dni i nocy. Raz przerwany milknie na kilka miesięcy, by zaraz ciągnąć dalej swoją opowieść, jakby nic się nie stało. Dziennik stanowi zagadkę dla odbiorcy, który może odpowiedzieć na nią jedynie swoją naiwną czytelniczą wiarą. Odpowiedź na pytanie: czy to są szczere zapiski? – pozostaje w rozstrzygającej mocy czytelnika. O ile Dziennik Witolda Gombrowicza nie daje złudzeń, że był pisany z myślą o publikacji – jest zatem świadomą kreacją i nader czytelne wyznacza reguły czytelniczej gry z odbiorcą – o tyle inne diariusze są rzuconym wyzwaniem. Jaką postawę przybrać wobec Dziennika galernika Imre Kertésza? Jego dziennik nie jest typowym zapisem kronikarskim. Niewiele w nim chronologii, a jeśli już występuje, to niemal od niechcenia, raczej by dać czytelnikowi jako takie zakotwiczenie w rzeczywistości, niż świadectwo dokumentu. Zapiski zaczynają się od 1961 roku, a kończą na 1991 roku. Trzydzieści lat ze sporadycznie zaznaczoną dokładną datą, czasem miesiącem, częściej zwyczajnie dniem tygodnia. Niedokończone szkice Budapesztu, który trwa ciągle spowity we mgle, półmroku, niejednoznaczności. Zatem to nie autobiografia jest tu ważna, ale myśl.
Dziennik to obsesja tematów. Czapski to pragnienie Widzenia („Na co oglądać Fudżijamę czy… Kiedy kilka jabłek na stole dało Cézanne’owi wszystko” – zapis z 5 maja 1950 roku), Kertész to obsesja Auschwitz:
Słyszę opinię, że spóźniłem się z „tym tematem”. Że już nie jest aktualny. Że „ten temat” trzeba było podjąć wcześniej, przynajmniej dziesięć lat wcześniej, i tak dalej. A ja teraz znowu sobie uświadomiłem, że tak naprawdę nie interesuje mnie nic poza mitem Auschwitz. Jeśli myślę nad nową powieścią, znowu myślę tylko o Auschwitz. O czymkolwiek myślę, zawsze myślę o Auschwitz. Jeśli mówię o czymś na pozór całkiem innym, to i tak mówię o Auschwitz. Jestem medium ducha Auschwitz, Auschwitz mówi przeze mnie [rok 1973].
Gombrowicz opętany swoim „ja”, Márai prawiący o powołaniu artysty, Herling-Grudziński to Rosja, Dostojewski i przeklęte problemy… Diariusze pełne cytatów, notatek z lektur, dywagacji na marginesach innych książek same zamieniają się w bibliotekę. Bibliotekę prywatną, godną ocalenia, jedyną, która podróżuje razem z jej kustoszem. Dziennik to nie tyle buchalteria zapisów dni minionych, co wiecznie płonąca biblioteka obsesji prywatnych. Zaiste, biblioteka podróżna.
Literatura w podróży
Diariusze są literaturą podróżną w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. To lektura ruchu. Wyruszając, zawsze lepiej spakować do plecaka dziennik. W podróży dziennik czyta się wedle innej prędkości. Lekturę można odłożyć na chwilę, zapatrzeć się przez okno, lub otworzyć na chybił trafił – sposobów czytania jest wiele. Rytm czytania wyznacza kołysanie statku, miarowy stukot kół, a jeszcze częściej zwyczajnie oddech. Jednak właśnie w podróży dziennik objawia się w pełnym majestacie. Dokonuje się prawdziwe spotkanie dwóch samotności – autora i czytelnika. Lektura dziennika odczuwana jest odmiennie w domowym zaciszu, a inaczej na wygnaniu. I chyba taka też jest istota każdego diariusza – to zapis wygnańca, człowieka niemieszczącego się w danym mu otoczeniu. Relacje podróżnika wewnętrznego.
Dziennik jest zapisem podróży, która trwała przez jakąś część życia. Czasem otrzymujemy jedynie fragment, innym razem jesteśmy doprowadzeni do samego końca. Lektura dziennika wymaga, aby czytelnik wyruszył w podróż. Ten, kto będzie uciekał się do lektury cudzych zapisków, by w powodzi obcych kłopotów zagłuszyć swoje, najczęściej dotrze inną drogą do siebie samego. Dziennik zwraca nam samych siebie – oto paradoks wędrowania z nim. Rozpisany na dni i miesiące, nudę upału czy krzątanie się wokół codziennych prawideł życia, nieoczekiwanie odnajduję siebie, jakbym sam sobie poprzez obce odbicie rękę podawał. Zaskakująca to podróż.
Na lekturę dziennika trzeba mieć czas. Tak, jak był pisany przez czas, tak czas jest wymagany, aby był odczytany. Ale czas w jeszcze jednym wymiarze – dziennik musi się odleżeć. Nie ufa się dziennikom napisanym wczoraj. Nie ufa się też zapiskom, których prowadzenie było wielokrotnie ogłoszone wobec świata całego. Raczej spogląda się życzliwie, ciepło w stronę tych, którzy byli skromnymi sekretarzami życia nie zawsze zrozumianego.
I jeszcze jedna podróż, w którą zabiera mnie dziennik: jego marginesy i mój ołówek. To jedyna lektura, podczas której pozwalam sobie na pisanie na poboczu tekstu. Podkreślam słowa, zaznaczam całe ustępy, ale też dopisuję własne daty z oczekiwania na autobus, z nagłego zrozumienia. I tak, na marginesie, pisze się niespiesznie dziennik w dzienniku.
Prywatne śluby
Pisanie dziennika jest uważane przez autorów za rzecz najbardziej istotną. Inne teksty powstają, ponieważ są zamówione, ponieważ goni czas, a z czegoś trzeba żyć. Z pisania dziennika raczej się nie żyje (Gombrowicz jak zwykle wywraca wszystko do góry nogami). Jest to dzieło, które nie musi powstać, a jednak jest. Domyślam się jedynie, że autor pracujący w słowie może mieć powyżej uszu siedzenia przy biurku i pisania, mimo to dziennik powstaje. Przypomnijmy: dla wielu te właśnie zapiski – często chaotyczne, chropowate – będą traktowane jako właściwe opus magnum. Dlaczego zatem dziennik, ten kolejny tekst, który nie chce być tylko kolejnym tekstem, powstaje?
Istotą dziennika jest wyjście na pustynię. Kartka papieru to miejsce odludne, gdzie zdobywa się mądrość. Zaczernia się papier, by samemu zostać oczyszczonym. A to się powinno czytać jako stanie się nagim, nazwanym. Pisze się, aby we wszechświecie powołanych do istnienia postaci raz jeszcze dotrzeć do siebie samego – boleśnie prawdziwego i boleśnie niezrozumianego. Dziennik można porównać do obrzędów inicjacji, w których izoluje się, poszukuje samotności, aby dostąpić zrozumienia. Pisze się samotnie, mając siebie za znanego i nieznanego jednocześnie. Dziennik to spotkanie z sobą jako Innym.
Prywatnym zapiskom poświęca się najlepszą porę dnia. Bobkowski piszący pod koniec dnia, Czapski z samego rana, Grudziński późno w nocy, a w zasadzie we wczesnych godzinach dnia. Chaotyczne, zawieszone między światłem naturalnym a światłem sztucznym zapiski Mrożka. Dziennik to zapis biometryczny, rejestr witalności życia wewnętrznego. Przypomina rachunek sumienia z tradycji ignacjańskiej – spokojną rozmowę przed Panem, nie zaś skrupulancie wiązanie duszy.
Nie da się zrozumieć, uszczknąć co nieco z dziennika, jeśli go odczytamy jedynie jako rejestr dni. Dziennik, ten tekst, który nie musiał powstać, ale jest, przypomina regułę życia duchowego. W rzeczywistości dyscyplina, do której zmusza prowadzenie diariusza, porządkuje życie pisarza. Wymaga odeń porzucenia sprawdzonych sztuczek i żąda wierności wybranej drodze. Poświęcanie dziennikowi najlepszej pory dnia jest wiernością, ba, jest ślubem posłuszeństwa. Dziennik jest regułą dla jednoosobowego zakonu.
Dziennik demaskuje
Najważniejsze nie jest przecież zapisane, brzmi przesłanie Ślubu konwersacji Thomasa Mertona. To nie odnotowane spotkania są najciekawsze, nie nagłe wydarzenia pozwalające odróżnić jeden dzień od drugiego. Najważniejsze jest to, co nie jest zapisane. Powtarzalność dni, dojrzewanie w mrokach nocy, cisza. Częstym tematem jest pogoda, widok za oknem. Opis dla czytelnika zupełnie nieprzydatny, zwykły wypełniacz pustego miejsca, jednak dla kronikarza swych dni było to ważne. To jeszcze jeden argument za tym, że czyjeś życie pozostaje czyjeś, podczas gdy nasze jest niezmiennie do przeżycia. Nie można czytać diariuszy na kolanach, nabożnie. Dziennik, choć chce być dokładny, jedynie imituje życie. Zapisuje skromnie i nie wszystko. Dziennik demaskuje. Odsłania to, do czego często wstyd się przyznać goniącym za sławą pisarzom. Ot choćby to, że asceza prowadzenia systematycznych zapisków prywatnych, ta męcząca regularność i nuda przestrzegania stałych części dnia, jest w istocie wolnością.
Dziennik to wielka rozmowa z człowiekiem wewnętrznym. Mówienie do siebie, siebie opisywanie to poszukiwanie języka, by samego siebie wysłowić. Diariusz to jedyny rodzaj literatury, gdzie można pisać bez wstydu o sobie. Bez zażenowania o „ja”. To jest ta przestrzeń właściwa, gdzie „ja” odmienia się przez wszystkie przypadki. Diariusz stanowi jedyny obszar ciszy, gdzie można własne życie usłyszeć. Zapisuje się dni, albo raczej – odcedza się z dni esencję siebie. Co się nawarstwiło, co naniosło przez spotkania, twarze, sytuacje jednak nie jest mną. Nagim, czystym. Najważniejsze jest przecież niezapisane.
Ten jeden wpis
Ostrzenie zmysłów na kartach dziennika to cierpliwe przygotowanie się do tego jednego wpisu do wielkiej księgi gatunku. Opis chwycenia dnia, ekstatycznych momentów dotknięcia życia, stanowią w istocie sprawozdanie z chwilowego zrozumienia siebie. Wbrew czasom, w jakich autorom dzienników przyszło pisać – dyktat historii i demon własnego „ja” – najbardziej przejmują te fragmenty, gdy pisarze potwierdzają wierność samym sobie. Uparte wyznaczanie granic, choćby tylko na papierze, jest odkrywaniem zawartego w sobie obrazu: taki właśnie jestem – wolny, twórczy, szczęśliwy. Czytając te fragmenty – Bobkowski na rowerze, Márai w nowojorskiej bibliotece, Czapski w pracowni malarskiej – wiem, że opisują po części mnie samego. Nie ginącego w tłumie, samoistnego.
Większość dzienników zaczyna się podobnie: nagi rejestr zwykłego dnia, pogoda za oknem, odnotowana własna obecność. Ten wpis, jak próba głosu – rzucona lina, którą ktoś (może z Drugiej Strony?) pochwyci. Zaczynam rozumieć coraz bardziej, że najciekawsze są notatki z dni „nudnych”, gdy za cały opis wystarcza muzyka stref, melodia środka rozpisana na partyturze krwioobiegu. Haiku oddechu i wdechu. Buddyjski koan tu i teraz. Doprawdy, niczego więcej.
Czyż cała ta kronikarska robota nie była tylko uczeniem się oddechu – jak go wziąć i jak go oddać?
Nie opuszcza mnie jedna myśl podczas lektury diariuszy. Prawdziwa przestrzeń dziennika, jedynie istotna, rozgrywa się między dziełem Máraia a dziełem Faustyny Kowalskiej. Między zapisem węgierskiego pisarza, który patrzy na leżącą na stole broń i notuje 15 stycznia 1989 roku: „Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora”. Między zapisem mistyczki z 22 lutego 1931 roku, powtarzanym przez wszystkie daty: „Jezu, ufam Tobie”. Wszystko inne, choć szalenie interesujące, jest zajmowaniem miejsca w poczekalni. Z numerkiem w ręku, maską na kolanach.