Nowy Napis Co Tydzień #068 / Mówi Polska B
Niełatwo o tej publikacji i towarzyszących jej wysiłkach pisać w manierze pozbawionej czołobitności. Żyjemy w czasach nadprodukcji wielkich słów. Co druga inicjatywa artystyczna jest ponoć odkrywcza. Mnożą się rzekomo nietuzinkowe debiuty. „Genialne” i „przełomowe” – to etykietki naklejane często. Roi się od refleksji przedstawianych jako głębokie i otwierające nowe horyzonty. Promocja i autopromocja są zwykle nachalne, a ego autorów – ogromne. W tym przypadku było zgoła odwrotnie. Tutaj mówią: efekt i zakres prac, skala wysiłków, wytrwałość twórców, a oni sami są w cieniu.
„Portret prowincji”, portretprowincji.pl
– tak nazywa się wieloletni projekt oraz album fotografii Jacentego Dędka z tekstami zebranymi przez jego żonę Katarzynę. Niedawno, na szczęście, całość miała swoje pięć minut w mediach, ale przez lata mało kto o tym mówił, pisał, interesował się, promował. A było o czym mówić. Zaczęło się w 2011 roku od krótkiego, półrocznego projektu dofinansowanego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jacenty Dędek, częstochowski fotograf i fotoreporter, wcześniej współpracujący na przykład z „National Geographic”, dla którego przygotowywał tematyczne cykle zdjęć (między innymi o odpustach, Romach, pszczelarzach), chciał utrwalić obraz polskiej prowincji w epoce szybkich zmian estetycznych. Napływały środki unijne, trwały migracje krajowe i zagraniczne, upadały biznesiki i krzątano się wokół nowych, kładziono kostkę brukową i obkładano styropianem budynki, małe domki rozsypywały się ze starości, a wyrastały nowe, wielkie budynki, w miejscach likwidowanych zajezdni PKS-ów stawiano dyskonty – polski „kraj za miastem” zmieniał się w oczach. Może nie wszyscy to widzieli, ale fotograf – owszem. I wiedział, że to ostatni moment, aby uwiecznić coś, co odchodzi. Gdy mało kogo interesowała jakaś tam prowincja, Dędkowie postanowili poświęcić jej kawałek życia.
Jak się okazało, nie kawałek, lecz spory kawał. Gdy ministerialny projekt uległ zakończeniu, oni pracowali nadal. Jacenty robił zdjęcia, głównie starym, „przedwojennym” aparatem, takim, jakie znamy już tylko z filmów czy muzeów; takim, w którym fotograf chowa się pod płachtą materiału. Katarzyna rozmawiała z fotografowanymi, nagrywała i spisywała ich opowieści. Wszystko to w miejscowościach do 30 tysięcy mieszkańców. Portrety ludzi i portrety miejsc. Choć na polskim gruncie budzi to odruchowe skojarzenia z Zofią Rydet, to Dędek przyznaje się do inspiracji aktywnością fotografów z czasów Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych, wysyłanych przez instytucje publiczne, aby dokumentować rzeczywistość w miejscach, gdzie nie docierały obiektywy komercyjne.
Gdy słyszymy o „projekcie artystycznym”, zwykle myślimy o czymś, co trwa chwilę, może kilka miesięcy, a dotyczy jednego czy trzech miejsc. Trzeba robić kolejne projekty, trzeba gnać do przodu, trzeba wciąż i wciąż wymyślać coś i siebie na nowo. Ale nie oni. Częstochowskie małżeństwo jeździło po Polsce od początku 2011 do późnego lata 2017 roku. W sumie sto kilkadziesiąt tysięcy przejechanych kilometrów. Wszystkie województwa. Dziesięć tysięcy fotografii. Jest na nich 421 miejscowości, niektóre odwiedzone dwa lub trzy razy, a Dędkowie zawitali w sumie do niemal 700 miast, miasteczek i wsi. Spędzili w ten sposób 14 miesięcy na samym pobycie w odwiedzanych miejscach, nie licząc dojazdów i pracy nad wszystkim w domu, nie licząc zatem zapewne drugiego tyle. Trudno znaleźć we współczesnej Polsce coś porównywalnego pod względem skali i czasu – nie tylko w sferze artystycznej, ale także w przypadku badań naukowych czy analiz instytucjonalnych. Dwójka niezamożnych częstochowian zrobiła „na boku” i za własne środki coś, czego nie podjęły się w ramach swoich prac, zleceń i etatów gwiazdy reportażu, wielkie media, zamożne podmioty badawcze, zespoły naukowe. Powiem szczerze: gdy dowiedziałem się, jaka była skala ich wysiłków, zatkało mnie. To coś niesamowitego i zarazem chyba niedzisiejszego.
Tu mówi prowincja
O prowincji już się mówi, już się po niej jeździ, już się ją bada, przygląda, fotografuje. Od kilku sezonów jest na to moda. Już znudziło się co innego, już przeminęły poprzednie tematy, już szuka się nowych podniet. Wielkomiejski świat musi wymyślać się wciąż na nowo. Nazwiska autorów muszą „chodzić” – bo o nazwiska wielkomiejskich autorów toczy się gra. Popołudnie w małym mieście – i jest reportaż. Stary sklep, szyld, fabryka utrwalone smartfonem – i jest pięć minut w centrum uwagi. Tydzień na prowincjonalnych „polskich drogach” – i mamy głębię, wgląd, empatię i co tylko chcemy. Troska o zlikwidowane połączenia kolejowe czy autobusowe, o zamknięte szkoły i ośrodki zdrowia gdzieś na odludziu – to przecież takie szlachetne i odważne wiele lat po tej likwidacji, gdy już nic nie można zrobić. Szczególnie obrodziło takimi postawami po wyborczym zwycięstwie PiS w 2015 roku. Oprócz takich, którzy obrazili się na „ciemniaków z prowincji” są i tacy, którzy podobno chcą ich zrozumieć. Choć to nie „ciemniacy” wypowiadają się w ich tekstach. Kto by takich słuchał w ogóle lub na serio. Zawsze mówi zatem wielkomiejski narrator, wielkomiejski opiniodawca. Zawodowy lub nałogowy, wciąż będący w centrum opowieści.
U Dędków, co jeszcze bardziej wyróżnia cały ich wysiłek i jego efekt, mówi przede wszystkim prowincja. Oczywiście to, co fotograf chce i zdoła uchwycić jest subiektywnym wyborem. Podobnie jak to, co z tysięcy zdjęć wybierze do albumu wieńczącego całość. Podobnie jak to, które z zebranych opowieści trafią do druku. To nieuniknione. Ale można uniknąć nadmiernego eksponowania autorów wyboru, można nie kręcić się wokół czubka własnego nosa. Tak zrobiono w tym przypadku. Styl, technika, jakość – to jedno. To niewątpliwe estetyczna uczta. Ale cały ten zestaw ma także charakter nieco kronikarski, jest ciągiem ujęć, podczas przeglądania którego łatwo zapomnieć o autorze i poczuć się jak w archiwum tematycznym. To nie dezawuowanie personalnej pracy, to komplement, że stworzono tak totalną całość i że temat, a nie twórca jest tu na pierwszym planie. Nazwałbym ten zbiór kadrów po prostu uczciwym – nie ma tu ani romantyzacji, ani patologizacji prowincji, dwóch najczęstszych przywar pobieżnych wglądów w ten świat.
I opowieści. Przeróżne – smutne, wzruszające, wywołujące uśmiech, o osobistych losach i o minionych epokach, o biedzie i o farcie, o wielkich sprawach i małych przypadłościach. Wszystkie szczere, wszystkie arcyludzkie, wszystkie autentyczne. Bo własne. Bo niezmyślone i niepodkręcone. Obliczone nie na tanią i łatwą sensację, jak to zwykle bywa z obecnością prowincji w dużych mediach i w książkach „głośnych nazwisk” – to raczej świeckie spowiedzi niż epatowanie cielęciem z dwoma głowami czy szokującą mieszczuchów „patologią”.
Grzegorz, województwo warmińsko-mazurskie, 2013:
O, pokażę, mam tu adres do rozbiórki budynków i do sortowania odpadów w Niemczech. Trzymam go na wiosnę, będę chciał spróbować jeszcze. Raz dzwoniłem, to tylko potrzebny język niemiecki. Ja się trochę w tym języku orientuję, jak to się mówi. Sekretarka mi powiedziała, że jak zawołają na ósmą do roboty, to muszę zrozumieć. No, to ja spokojnie. „Ósma arbeit” – już będę wiedział, o co chodzi.
Katarzyna, dolnośląskie, 2015:
Ja cały czas walczę o swoje, nie poddaję się. Poddać się to w każdej chwili można, sztuką jest – żeby walczyć. Nie czarujmy się, ale życie nie jest lekkie. Życie jest naprawdę ciężkie, cały czas pod górkę. Mam dużo problemów, jak każdy, ale po prostu nie okazuję tego na zewnątrz. Ja nie chcę, żeby nade mną ktoś się litował: „O Boże, ja ci współczuję”. Ja tego nie chcę. Nie chcę od kogoś litości, nie potrzebuję współczucia. Chcę, żeby mnie każdy zapamiętał, że kiedyś tam – byłam wesoła, uśmiechnięta i nigdy nie dawałam znaku o swoich problemach.
Mężczyzna:
I widzi pani, do czego doszło? Stare czasy wracają. Świat się odwrócił i jest tak, jak w babci młodości. Hrabiostwo sobie dobrze żyją, a reszta musi na nich zasuwać.
Wiesław, opolskie, 2011:
Mieszkałem we Wrocławiu jakiś czas i w dużych miastach też mieszkałem. Tam każdy się spieszy i nie ma czasu na nic. Za duży tłum. Prowincja to jest coś małego, ale pięknego. Małe, ale piękne; tu się fajnie żyje.
Ponad 350 stron, ponad 150 fotografii. Duży format. Czerń i biel. Tuchlin Stacja, Mirocin Górny, Werbkowice, Węgrów, Wolibórz, Kije, Runowo, Miotek, Lubska, Trywieża, Przystajń, Wiązownica Kolonia, Słomniki, Rylowa, Pasynki, Secemin, Piekoszów, Cieszyno Łobeskie, Jabłeczna, Skulsk, Kłudzie, Boża Wola, Burzenin, Janiszewo, Drozdowo. Wybrałem te nazwy na chybił trafił spośród wielu. Wszędzie tam żyją ludzie. Pracują lub marzą o pracy, płacą podatki, kochają się i nienawidzą, płaczą, zamiatają, żartują, odprowadzają zmarłych, patrzą w obiektyw lub zakrywają twarz dłońmi, sprowadzają niemieckie samochody i jeżdżą harować w niemieckich rzeźniach, grają w orkiestrach dętych i bazgrzą po murach, klęczą przed Panem Bogiem i siedzą na przystankach, mają święte obrazy na ścianach i tatuaże na bicepsach, wierzą w Polskę i nie wierzą w nic, są samotni i z gromadką dzieci, prężą młode torsy i kurczą się w sobie na starość, siedzą na wózkach inwalidzkich i w volkswagenach, dwa lata do śmierci i dwa lata do dorosłości, stroją się w niemodne garnitury, markowe ciuchy, ludowe stroje, lumpeksowe zdobycze, tiszerty z wyklętymi i z zespołem Vader. Nasi rodacy, nasi bliźni. Ile razy zetknęliście się w mediach czy książkach z nazwami miejsc, w których toczy się ich życie? I nie w postaci wzmianki, że ktoś stamtąd pochodził i wyjechał dawno temu? To, oczywiście, nie jest cała polska prowincja – Dędkowie celowo pominęli te z niewielkich miejscowości, które odniosły z jakiegoś powodu (zwykle turystycznego) sukces. To jest ta Polska, która w zasadzie nie istnieje w debacie publicznej.
Czy coś nam ta Polska mówi? Oczywiście. Jeśli tylko chcemy słuchać. W wywiadzie dla „Nowego Obywatela” Jacenty Dędek mówił:
Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że prowincja jest aż tak bardzo porzucona. Już przy innych tematach wiedzieliśmy, że jej kondycja nie jest dobra, ale nie sądziliśmy, że jest aż tak źle. Gdy chodzi się po tych miasteczkach, to człowiek skupia się głównie na warstwie wizualnej, materialnej. Ona pokazuje wiele, ale dopiero spotkania z ludźmi nas poraziły – opowieści o tym, jak im się żyje.
Katarzyna dodawała:
Bardzo to przeżyliśmy. I ten temat nas zmienił. Oskarżanie ludzi – jak na przykład przy powracającym co jakiś czas temacie PGR-ów – że sami są sobie winni, że mają specyficzną postawę, nie jest w porządku, gdy nie znamy ich historii. Gdy słuchasz opowieści ludzi o ich losie, to kamień wypada ci z ręki. Nie jesteś już taki chętny do oskarżania, bo nie wiesz sam, jak poradziłbyś sobie na ich miejscu. […] Nie wiem, czy komentujący naprawdę spotkali ludzi z prowincji, których opisują – ale chyba nie. Gdyby ktoś się przejechał, wysiadł z auta i spróbował porozmawiać, to może zmieniłby zdanie. Ludzie z Warszawy, z zamożnych miast, często myślą, że to, co mają, jest wyłącznie efektem tego, że zasłużyli, zapracowali, że wszystko osiągnęli samodzielnie – a nie widzą, co mieli na starcie: dobrą edukację, w miarę zamożnych rodziców, wiele możliwości pod ręką.
Prawdziwy etos inteligencji
Napiszę coś, co zapewne wielu oburzy, ale ta myśl prześladuje mnie od pierwszego zetknięcia się z inicjatywą częstochowskiego małżeństwa. Polska inteligencja uwielbia opowiadać o swoim etosie. O społecznikostwie, posłannictwie, poświęceniu, zasadach i tak dalej. Tam, gdzie się o tym mówi najwięcej, tam zwykle jest tego niewiele. Są za to dobre posady, dobre pieniądze, dobre znajomości, dobre kariery i dobre życie za zasłoną wielkich słów. „Etos inteligencji” odnalazłem natomiast w inicjatywie Katarzyny i Jacentego Dędków, którzy bez autoreklamy, zaplecza instytucjonalnego i wielkich słów, kosztem własnych pieniędzy, czasu i wysiłków dokumentowali losy osób i miejsc, jakimi nikt się nie interesował. Następnie, żeby móc wydać album, po odbiciu się od wielu drzwi potencjalnych sponsorów i od braku zainteresowania wielkich mediów, przeprowadzili zbiórkę publiczną i dzięki datkom zwykłych ludzi mogli sfinalizować to przedsięwzięcie. Jeśli gdzieś odnalazł się duch Żeromskiego, to na częstochowskim Stradomiu, gdzie koniec z końcem próbują związać Dędkowie – nie w salonowych frazesowych pogawędkach.
Jacenty w rozmowie z „Przekrojem” mówił: „Nie interesowały mnie ciekawostki ani ładne, estetyczne obrazki. Starałem się, by moje spojrzenie było poważne, pełne uwagi i zrozumienia”. Myślę, że udało się to i że trudno obok tego albumu przejść obojętnie. I myślę też, że polską prowincję dotknęło wiele nieszczęść, ale miała szczęście do tych dwojga swoich dokumentalistów.
Jacenty Dędek, portretprowincji.pl, nakładem własnym, Częstochowa 2020. Dodatkowe informacje i zakup albumu: www.portretprowincji.pl